Z trzema butelkami nektaru bananowego, dwoma paczkami serów i dziesięcioma plastrami szynki, wyszedłem ze sklepu Edeka wprost na berlińską Templiner Strasse. Chwilę wcześniej wrzuciłem dwanaście butelek po Coca Coli do maszyny do recyklingu plastiku i cieszyłem się jak głupi, gdy dostałem kilkadziesiąt eurocentów zniżki na kasie. W tak szampańskim nastroju, pogwizdując cicho pod nosem, ruszyłem z powrotem do mieszkania, w którym czekała na mnie Ewelina. To miał być spokojny wieczór we dwoje – byliśmy zmęczeni po podróży, jutro mieliśmy wstać rano, więc chcieliśmy jedynie zjeść ser z szynką, popić nektarem bananowym i pójść spać. Los jednak postanowił inaczej. Zaraz po wyjściu z marketu dostrzegłem na chodniku mały przedmiot.
Chwilówki to króciutkie opowiadania z podróży, ale pełne treści!
Rozejrzałem się niepewnie. Drzwi do supermarketu otwierały się i zamykały, gdy ja schylałem się po przedmiot, po czym zastygałem w połowie ruchu i znów się prostowałem. Niemcy nie zwracali uwagi na leżący na chodniku obiekt, owinięty czarnym, skórzanym pokrowcem. Sięgnąłem wreszcie szybko ku ziemi, obróciłem znaleziskiem w wolnej dłoni, po czym schowałem je do kieszeni i poszedłem w kierunku mieszkania.
Wspiąłem się po stromych schodach na trzecie piętro, otworzyłem wielkie, stalowe drzwi, położyłem zakupy na stole i zawołałem:
– Ej, kochanie, zobacz, co znalazłem! – usiadłem przy stole, wyciągając z kieszeni biały telefon, włożony w czarny pokrowiec.
– Co tam znowu? – Ewelina wyszła z łazienki z głową, owiniętą ręcznikiem.
Położyłem białego iPhone’a na blacie.
– Telefon – odparłem, nie bardzo wiedząc, co dalej mam powiedzieć. Otworzyłem czarny pokrowiec, zaglądając do środka. Przy telefonie znajdowała się kartka, gdzie napisano po niemiecku imię i nazwisko. Usiedliśmy z Eweliną przy stole. Włączyłem laptopa.
– Czas włączyć moje znakomite zdolności hakerskie – przeciągnąłem się, strzeliłem kilka razy z palców, po czym zacząłem namiętnie trzaskać w klawisze. – Udało się!
– Co, co się udało? – Ewelina była równie podekscytowana.
– Zalogowałem się do Facebooka! – oświadczyłem dumny z siebie. – Czas zobaczyć, kim jest Lea Müller. Albo Hannah Schmidt. A może… – zbliżyłem nos do białej karteczki. – A może Helga Becker?
– Właścicielka telefonu prawdopodobnie jest lekarzem – zauważyła Ewelina, patrząc na koślawy charakter pisma. – Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż ktoś zadzwoni.
– Dobra – zgodziłem się. Położyłem biały telefon z uchylonym pokrowcem na środku stołu i czekaliśmy. Minęło kilka minut, Ewelina zaparzyła herbaty, wlałem sobie szklaneczkę soku bananowego (musiałem wypić wszystkie trzy butelki przed jutrzejszym lotem). Telefon milczał. Już mieliśmy porzucić wszelką nadzieję, gdy nagle rozległy się wibracje, a na ekranie urządzenia wyświetliło się czyjeś imię.
– Odbieraj! – zawołała podekscytowana Ewelina.
– Ja? Przecież nie znam niemieckiego! – broniłem się.
– Przecież powiedziałeś „ja”! – spostrzegła Ewelina.
– Ale to ty jeździsz w delegacje do Berlina! – nie dawałem za wygraną.
– Natomiast ty wiesz wszystko o niemieckiej historii z okresu drugiej wojny światowej – odbiła piłeczkę moja ukochana.
– No jasne, może odbiorę telefon i zawołam: „Panzerkampfwagen, Wunderwaffe und Sicherheitsdienst?” – rzuciłem ironicznie pomysł na powitanie. W tym czasie telefon przestał wibrować. Dostrzegliśmy to po trzydziestu sekundach.
– Potrzebny nam plan – stwierdziła wreszcie Ewelina, przytomniejąc. Napiła się łyka herbaty i wzięła telefon w rękę. Po pięciu minutach znów zadzwonił. Odebrała i podała mi aparat do ręki.
– Yyy… to znaczy tego… do you speak English? – zapytałem drżącym głosem.
– Nein – odparł najsmutniejszy głos na świecie i mówił coś dość długo po niemiecku. Spanikowałem i rozłączyłem się.
– Następnym razem ty gadasz! – rzekłem stanowczo do Eweliny. Telefon zawibrował po raz kolejny.
– Hello! – odebrała moja ukochana pogodnym głosem.
– Powiedz mu, że iś wajs niśt – podpowiedziałem szeptem.
– Iś najs kiszt! – powtórzyła Ewelina słowo w słowo. Tym razem rozmówca znów się rozłączył, być może biorąc nas za ludzi, opętanych przez szatana. Zacząłem nerwowo bębnić palcami po blacie, napiłem się łyczka nektaru bananowego na uspokojenie nerwów. Rozjaśniło mi to zmysły. Byłem gotów na kolejny telefon.
– Dzwoni – szepnąłem, nadając tej chwili jeszcze więcej powagi. Chwyciłem urządzenie z namaszczeniem i przyłożyłem do ucha. – Hello?
– Dzień dobry Panu, z kim rozmawiam? – odezwał się po drugiej stronie ciepły głos, mówiący po angielsku z ciężkim, niemieckim akcentem, coś jak skrzyżowanie Arnolda Schwarzeneggera z aktorem, grającym terminatora i byłym gubernatorem Kalifornii.
– Znalazłem ten telefon pod supermarketem Edeka – odrzekłem, chociaż nie nazywałem się „Znalazłem ten telefon pod supermarketem Edeka”. – Możemy się tam umówić. Może tak za piętnaście minut?
– Dobrze, za piętnaście Minut spotkajmy się pod Supermarketem Edeka – potwierdził głos. – Po czym mogę Pana rozpoznać?
Spojrzałem na Ewelinę, szukając w jej twarzy pomocy, ale znalazłem tylko piękno i miłość.
– Będę miał w ręku pana telefon – odrzekłem i rozłączyłem się.
Ruszyłem w stronę przedpokoju, założyłem buty, po czym wrzuciłem telefon do kieszeni. Zatrzymałem się przed drzwiami.
– Jeśli nie wrócę za dziesięć minut… – spojrzałem na ukochaną, która podeszła do mnie dać mi buziaka na drogę. – To znaczy, że kupuję kolejne butelki nektaru bananowego.
Po tych słowach, jak przystało na twardego mężczyznę, nie oglądając się, ruszyłem schodami na dół, skręciłem z Choriner w Schwedter Strasse i zatrzymałem pod supermarketem Edeka. Klienci wchodzili i wychodzili. Włożyłem ręce w kieszenie i przechadzałem się z lewej do prawej. Ktoś podszedł do mnie i zapytał po ile gram kokainy. Dopiero po dziesięciu minutach zobaczyłem mężczyznę, który jedną ręką prowadził rower, a drugą trzymał za dłoń małą, słodką dziewczynkę. Patrzyli na mnie tak, jak patrzy się na mężczyznę z rękami w kieszeniach, chodzącego przed wejściem do supermarketu tam i z powrotem, z bluzą poplamioną nektarem bananowym. Skinąłem zachęcająco w ich stronę.
– Dzień dobry – przywitałem się. Dziewczynka uwiesiła się na ramieniu ojca, który oparł rower na podnóżku.
– Czy to Pan? – zadał krótkie, konkretne pytanie, potwierdzając tym samym swoje niemieckie obywatelstwo.
– To zależy. Czy to pan? – odrzekłem pytaniem.
– To ja, przychodzę w Sprawie Telefonu – potwierdził bycie sobą. Wyjąłem z kieszeni towar i pokazałem go z daleka. Dziewczynce zaświeciły się oczy i zrozumiałem, że to ona była właścicielką zguby. Lea Müller, Hannah Schmidt, a może Helga Becker spojrzała na mnie w jakiś dziwny, melancholijny sposób.
– A super, to proszę – dałem panu z rowerem telefon. – Znalazłem go w zasadzie tutaj, na chodniku, wszyscy się o niego potykali.
Pan z rowerem obejrzał telefon ze wszystkich stron, kilka razy otworzył i zamknął futerał, po czym przekazał urządzenie dziewczynce. Staliśmy tak przez kilka minut w milczeniu, zerkając na siebie niczym Dobry, Zły i Brzydki w „Dobrym, Złym i Brzydkim”. Zaczęło mi burczeć w brzuchu i zatęskniłem za nektarem bananowym i Eweliną.
– To co, ja już będę leciał – przerwałem wreszcie milczenie.
– A to w takim Wypadku… – pan z rowerem sięgnął do kieszeni. – To ile Pan sobie życzy?
– Czy panu sufit na łeb się nie spadł? – zacytowałem klasyka, chociaż nie potrafiłem oddać kwiecistości języka polskiego po angielsku. – Lecę do ukochanej i do nektaru bananowego. Życzę wszystkiego dobrego!
Żebyście zobaczyli wtedy miny pana z rowerem i jego córki: obcokrajowiec znalazł ich telefon, wart pewnie więcej niż jego roczna pensja, nie dość, że oddał w stanie nienaruszonym, to jeszcze nie chciał znaleźnego. Miałem szczerą nadzieję, że stałem się niesamowitą anegdotą przy rodzinnym stole i że do tej pory dziewczynka, która pewnie teraz powoli wchodzi w wiek dojrzewania, wspomina mnie ze łzą w oku jako tego umorusanego nektarem bananowym uczciwego człowieka.
Zostaw komentarz