Jakiż to piękny poranek witał nas na wschodnim wybrzeżu Sycylii w malowniczej Taorminie! Morze mieniło się lazurowo-szmaragdowymi odcieniami, restauratorzy unosili ciężkie rolety, zasłaniające okna ich trattorii, zapach jutrzenkowego espresso wzbijał się w powietrze, niesiony pędem skuterów i Fiatów, Włosi witali się wylewnie, obściskując się i obcałowując z góry na dół. Cóż za piękny obrazek! Szkoda tylko, że całkiem go przespaliśmy, bo jak zwykle poprzedniej nocy poszliśmy spać za późno, obiecując sobie, że na pewno wstaniemy o siódmej rano na śniadanie, po czym oczywiście przestawialiśmy budzik co dziesięć minut, aż wreszcie załapaliśmy się na ostatni kwadrans pierwszego posiłku, gdy zdziwieni kelnerzy już zaczynali znosić resztki jedzenia do kuchni.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Włochy

OPUBLIKOWANO

21 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Ten nasz niechciany zwyczaj jest bardzo istotny dla tej i pewnie wielu innych historii, które przyszło nam przeżyć. Podróżowanie poza sezonem ma mnóstwo zalet, z których najważniejszą jest oczywiście brak tłumów. Wadą jednak jest to, że albo wiele rzeczy jest zamkniętych do lata, albo wiele obiektów ma krótsze godziny pracy, o czym oczywiście warto wiedzieć przed wyruszeniem w drogę (no i oczywiście należy zebrać drużynę). Często jednak, mimo najszczerszych chęci, pewnych rzeczy sprawdzić nie można – z sycylijskimi rozkładami jazdy zawsze miałem problemy i lepiej ufać rozkładowi na przystanku niż temu, podawanemu w Internecie przez przewoźnika. Słyszeliście pewnie o tym, że każda katastrofa spowodowana jest pewnym splotem wydarzeń, a nie jakimś punktowym incydentem? Tak też było w tym przypadku. Incydent pierwszy to za późna pobudka. Incydent drugi to brak informacji o kursowaniu autobusów miejskich.

Krótki przystanek w Giardini

Z dwoma incydentami na koncie, wyszliśmy z hotelu z zamiarem udania się na autobus w stronę Giardini, sąsiedniej do Taorminy miejscowości. Człowiek jednak jest zwierzęciem żądnym estetyki, a my mieliśmy przed sobą lazurową toń, przeciętą wpół przez zwieńczony wysepką cypel – na tej przepięknej wysepce zbudowano willę w odcieniach piaskowca. Nie mogliśmy się temu oprzeć! Stałem i robiłem zdjęcia niczym nadgorliwy paparazzi. Po tej niespodziewanej sesji mieliśmy już z górki – wsiedliśmy do miejskiego busika i zjechaliśmy w dół zbocza do miejscowości Giardini, z której miał odjeżdżać autobus w stronę Alcantary. Według internetowych godzin odjazdu mieliśmy jeszcze do naszego kursu sporo czasu, skorzystaliśmy zatem z tych wolnych chwil, by przejść się po miejscowości, która stała się naszą poczekalnią: niby nic, kilka wykładanych kostką placów, kolorowe domki, zwrócone w stronę zatoki, parę kościołów, a jednak ten urok przyciągał nas na tyle, że prawie zapomnieliśmy o celu naszej wyprawy.

Trudna droga do Gole dell’Alcantara

Po kolejnej kawie postanowiliśmy wreszcie udać się w stronę przystanku. Część z tej opowieści piszę już z perspektywy czasu – nie inaczej jest z tym akapitem. Byłem wtedy nieopierzonym turystą-amatorem (teraz jestem opierzonym turystą-amatorem). Przez większość wyprawy mój telefon pozostawał w trybie samolotowym i nosiłem go przy sobie chyba tylko po to, by w razie nagłej potrzeby zadzwonić po carabinierich (np. jakby na Sycylii skończyła się kawa). Nie korzystałem z sieci, z map, bo bałem się gigantycznych opłat. Część mapy pobierałem offline, ale było to bardzo zawodne i GPS lokalizował mnie tak, jak chciał. Do tego ten brak przygotowania, cytując Perfect, robiłem wtedy „takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd”. Było pewnie już dobrze po pierwszej, a my nawet nie dotarliśmy do celu, błądząc przy głównej ulicy w Giardini w poszukiwaniu właściwego przystanku – nie zastanawiając się za bardzo nad drogą powrotną, bo przecież zawsze jakoś się wróci, prawda? Włodarze Alcantary na pewno pomyśleli o tej dwójce turystów rocznie, którzy udają się na miejsce pod wieczór, bez własnego transportu i specjalnie dla nich puścili ekspresową linię autobusową w kierunku najbliższego dworca kolejowego.

Jak widać, wszystko zmierzało do katastrofy. Wreszcie udało nam się wsiąść do wielkiego autobusu z napisem ETNA na boku z nadzieją, że to ten – w miejscu, w którym miał być nasz przystanek znajdowały się trzy tablice, informujące, że tu zatrzymuje się transport miejski: każda oddalona od siebie o jakieś dwadzieścia metrów i pozbawiona jakiegokolwiek rozkładu. Gdy powiedzieliśmy do kierowcy „Alcantara?” z intonacją wyraźnie pytającą – pokiwał głową, co nas troszkę uspokoiło. Ale co, jeśli z racji naszego braku znajomości włoskiego i jego poprawnej wymowy właśnie zapytaliśmy go „Czy jest pan kierowcą?”.

Zamiast odpoczywać i delektować się widokami za oknem, śledziłem wyrastające na poboczu tablice z nazwami miejscowości, mając nadzieję, że coś z nich wywnioskuję, ale zdawało mi się, że czytam nazwiska znanych sycylijskich rodów, a nie określniki miast i miasteczek, które mieliśmy mijać. Zdawało nam się jednak, że jedziemy w dobrą stronę, bo autobus wreszcie odbił od wybrzeża i zaczął przemieszczać się w stronę przeciwną do morza.

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE

Czy to już Alcantara?

– Jest! Jest! Alcantara, dawaj, wysiadamy! – powiedzieliśmy z Eweliną jednocześnie, widząc wielki znak ze słowem-kluczem i jeszcze jakimiś innymi szlaczkami. Zawołaliśmy do kierowcy, by się zatrzymał, a on bez słowa wypuścił nas na środku mostu. Odprowadziliśmy autobus wzrokiem i spojrzeliśmy na siebie.

– Spodziewałem się, że będzie to bardziej zaludniona miejscowość – odezwałem się do Eweliny, rozglądając się dokoła: staliśmy na samym środku mostu, otoczeni przepięknie zielonymi górami, a jedyne zabudowania, jakie mieliśmy w zasięgu wzroku, to opuszczone domki z brakującymi dachówkami. Kilkadziesiąt metrów dalej, równolegle do naszego stał kolejny kamienny most, a pod nim wyschłe koryto rzeki, pełne kamieni. To jednak raczej nie był ten słynny wąwóz Gole dell’Alcantara, do którego zmierzaliśmy.

– Chodź, zerknijmy na ten znak, który mijaliśmy przy wjeździe – zagadnęła Ewelina, gdy tak rozglądaliśmy się wokół siebie udając, że wiemy, co robić. Tak też uczyniliśmy i spojrzeliśmy na tablicę, na której wyraźnie było napisane: ALCANTARA. Tym razem jednak zwróciliśmy uwagę na drugą istotną informację, tzn. stojącą obok nazwy miejscowości cyfrę 5 z jednostką „km”.

– Ups – przełknąłem ślinę, wykonując w myślach niezwykle skomplikowane obliczenie matematyczne, które pozwoliło mi wywnioskować, że skoro z Eweliną poruszamy się średnio pięć kilometrów na godzinę, to do miejsca docelowego dojdziemy po sześćdziesięciu minutach spaceru pod górę. Byłoby to pewnie wykonalne, bo aura była sprzyjająca, a okoliczności przyrody fantastyczne, gdyby nie to, że na Sycylii jeszcze nie wynaleziono chodników ani pobocza, zatem tylko samobójca zdecydowałby się iść piechotą do celu.

– Idziemy piechotą do celu – postanowiła Ewelina i niewiele myśląc ruszyliśmy przed siebie.

Uszliśmy kilkaset kroków poboczem o szerokości dwóch centymetrów (jeśli nie mniej), gdy naszym oczom ukazał się raj. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że to wcale nie dlatego, że rozjechał nas jakiś szalony Włoch i jesteśmy w zaświatach (poza tym ja raczej trafiłbym bez pytania do piekła) – w oddali widzieliśmy żółty, odcinający się od zieleni zbocza napis „Paradise”. Trafiliśmy na restaurację, jak gdyby bóg wycieczkowiczów-amatorów usłyszał nasze myśli, a przede wszystkim burczące brzuchy (co nie było takie trudne, bo kiszki grały mi marsza, jak gdyby świętowały 4 lipca w USA). Niewiele się zastanawiając i mając na uwadze, że kolejna restauracja może pojawić się na drodze dopiero za 5 kilometrów, wspięliśmy się pod drzwi raju z nadzieją, że ktoś nas przyjmie i nie trzeba mieć rezerwacji.

– Cóż za przystojny mężczyzna i na pewno bardzo bogaty! – zawołała na mój widok kelnerka, aczkolwiek mówiła po włosku, którego wówczas nie znałem ni w ząb, więc może powiedziała tak naprawdę coś innego. Rozejrzeliśmy się po wnętrzu restauracji – było praktycznie pusto, jeśli nie liczyć grupy Austriaków, świętujących właśnie 80. urodziny swojego przyjaciela. Usadowiliśmy się blisko panoramicznych okien i jeszcze zanim kelnerka przyniosła nam menu napawaliśmy wzrok zielenią górskich szczytów, jakbyśmy przeszli co najmniej pięćdziesiąt kilometrów, a nie półtora.

Zum Geburtstog ois Guade! Zum Geburtstog ois Guade! – rozległo się z sąsiedniego stolika po raz dwudziesty. Zamówiliśmy jedzenie i jeszcze przez kilka chwil popijałem colę i patrzyłem na widok za oknem. Co za szczęście, że jesteśmy amatorami podróży! Dzięki temu wysiedliśmy z autobusu pięć kilometrów przed celem i trafiliśmy na usytuowaną w tak malowniczym miejscu restaurację.

Gdy tak spokojnie sączyłem colę, kelnerka przyniosła nam zamówione jedzenie, z ciekawym, metalowym instrumentem do tarcia sera, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem – otóż kostkę mięciutkiego nabiału wrzucało się w odpowiedni otwór, po czym za pomocą rączniki kręciło bębenkiem i w ten sposób żółte wiórki opadały na ciepły, pokryty sosem pomidorowym makaron. Pyszność jedzenia dopełniła rajskości tej chwili. Zapłaciliśmy i pożegnaliśmy się z kelnerką, ruszając w dalszą drogę.

Nie zdążyłem nacieszyć oczu pięknym krajobrazem, bo nim minęliśmy piękny zakręt, zatrzymał się obok nas rozpadający się samochód i uchyliły się drzwi!

– Crazy, crazy! – krzyczał do nas nie kto inny jak nasza kelnerka, zapraszając nas do środka. Pół- czy też ćwierć-słówkami potwierdziliśmy, że mieliśmy zamiar dojść do Gole dell’Alcantara na piechotę, a ona tylko kręciła palcem wskazującym przy skroni i zanosiła się śmiechem. Wysadziła nas przy wejściu do parku i nie chciała przyjąć w zamian żadnych pieniędzy. Pełni nowych sił podeszliśmy do kasy i zaczęliśmy zwiedzać.

Zwiedzanie wąwozu Gole dell’Alcantara we dwoje

Gole dell’Alcantara to wąwóz, utworzony przez naturę z bazaltowych ścian i lodowatej rzeki. Jest to jedna z większych atrakcji tej okolicy – kiedy mijaliśmy główne wejście to na wiszących obok zdjęciach dało się dostrzec tłumy turystów, oddających się różnym aktywnościom we wnętrzu tej formacji skalnej. My jednak trafiliśmy tu poza sezonem i to w późnych godzinach, dzięki czemu mieliśmy możliwość zwiedzania wąwozu w większości w podwójną pojedynkę, czasem mijając jakąś wyciszoną parę lub rodzinę z dzieckiem.

Nie jestem ekspertem, ale mogę powiedzieć, że wąwóz był w deskę: najpierw spaceruje się po jego górnej części, podziwiając jasnoszare kamienie, wyrastające spomiędzy nich żółte i czerwone kwiaty przeróżnych roślin, chłodne potoki, przelewające się tu i ówdzie pośród skał, pojedyncze drzewka pomarańczowe, wszędobylskie opuncje, a następnie zjeżdża się wbudowaną w teren windą na dolną część, gdzie można oglądać niezwykłe bazaltowe ściany, układające się w pofalowane linie, okalające swego rodzaju mieliznę, gdzie rzeka Alcantara – przynajmniej o tej porze roku – jest płytka i sięga ledwie do kostek. W sezonie w tym miejscu ciężko nie trafić na pluskającego się w przy krótkich kąpielówkach turystę, jednak my byliśmy w zasadzie tylko we dwoje.

Pohasaliśmy sobie po korycie rzeki jak dwa jelonki, gdy wreszcie ściemniające się niebo przypomniało nam o czekającym na nas powrocie do Isola Belli. Tym razem jednak byłem spokojny – przystanek autobusowy znajdował się przy głównym wyjściu z parku, zatem bez problemu dotrzemy do Giardini, a stamtąd złapiemy pociąg w stronę naszego hotelu.

Szalony powrót do Taorminy

Ta część historii jest pozbawiona zdjęć. Nie miałem fizycznie możliwości ich wykonywania. Zaraz wyjaśni się, dlaczego…

Kupiliśmy krem pistacjowy w sklepie z pamiątkami i podeszliśmy do rozkładu jazdy, niedbale przyczepionego do metalowego słupa, stojącego przy przystanku autobusowym. Zbliżała się siedemnasta.

– Hmm… – zmarszczyłem brew, nie dopuszczając do świadomości nieuchronnego.

– Hmm? – zamruczała pytająco Ewelina.

– Jeśli moje umiejętności korzystania z rozkładów jazdy wciąż są tak dobre, jak we wczesnym dzieciństwie, to ostatni autobus odjechał jakąś godzinę temu – wyjaśniłem, po czym oboje dostrzegliśmy grupę starszych Włochów, stojących nieopodal bramy, którzy najwyraźniej obgadywali nas, zanosząc się śmiechem.

– No bus! – zawołał jeden z nich i wszyscy zachichotali. Spojrzeliśmy na siebie z Eweliną z lekkim przerażeniem. Do dworca mieliśmy jakieś dwanaście kilometrów. Znów zacząłem wykonywać skomplikowane obliczenia w głowie: pięć kilometrów na godzinę, z górki, po ciemku… ponad dwie godziny spaceru, czy też raczej próby przetrwania na drodze bez pobocza, bez jasnych ubrań, odblasków, jakiegokolwiek oświetlenia.

– Wait! I know best driver in the world! – zawołał jeden z Sycylijczyków i niczym kangur w kilku skokach dotarł do swojego Volkswagena Polo, w którym każda część nadwozia pochodziła od innego auta. – Wait, wait! – zawołał po raz drugi, otworzył drzwi kierowcy i wypchnął auto na ulicę, a gdy zaczęło się staczać, sprawnie wsiadł za kierownicę i zniknął nam z oczu. Chwila niepewności i za moment pojawił się z powrotem, a tym razem spod sfatygowanej maski jego samochodu wydobywał się równie sfatygowany dźwięk silnika. Najwyraźniej mężczyzna stoczył auto w dół w stronę bliżej nieokreślonej stacji benzynowej, czy też – co bardziej prawdopodobne – w stronę domu znajomego, który uzupełnił braki paliwa w baku. Zanim kierowca zaprosił nas do auta, zaczęliśmy się targować – Sycylijczyk nie znał za dobrze angielskiego, ale liczebnikami operował jak najstarsi mieszkańcy Oxfordu. Wreszcie zgodził się na 20 euro, nasze ostatnie pieniądze w gotówce (resztę pochłonęła restauracja Paradise i krem pistacjowy).

Wsiedliśmy do odrapanego, rozklekotanego Volkswagena Polo, który prawdopodobnie przewoził Juliusza Cezara z Taorminy do Messyny. Jedyną w pełni sprawną częścią tego auta zdawało się być radio, które wesoły Włoch natychmiast włączył na cały regulator. Ewelina wskoczyła na tylne siedzenie, ja siadłem po prawej stronie kierowcy i nim zdążyłem zatrzasnąć wybrakowane drzwi – nasz kolega ruszył z piskiem opon z parkingu w stronę pobliskiej drogi.

Droga jednak drodze nierówna: przed nami rozciągało się kilkanaście ładnych kilometrów asfaltowej serpentyny, poskręcanej w chińskie „S”, po której ja prawdopodobnie poruszałbym się autem z prędkością 10 km/h, a przed każdym zakrętem odmawiałbym modlitwę do wszystkich bóstw. Tymczasem, nasz włoski przyjaciel natychmiast po wyjechaniu z parkingu nacisnął z impetem na pedał gazu i gdy już dwukrotnie przekroczyliśmy ograniczenie prędkości, spojrzał na mnie, uśmiechnięty od ucha do ucha.

– A, I love this song, very good! – i zaczął jakby nigdy nic nucić sobie “Forever young” z włoskim akcentem. Cóż, Alphaville byliby z pewnością zadowoleni, że będę zapamiętany jako na zawsze młody, gdy uderzymy w barierki i stoczymy się w przepaść ku niechybnej śmierci.

– So, you like Sicily? – zagadał do mnie kierowca, gdy kurczowo trzymałem się swojego pasa bezpieczeństwa.

– Yyy, yes, si – przytaknąłem oglądając się na Ewelinę. Jej mina była bardzo zbliżona do mojej. Całym samochodem trzęsło i w zasadzie ocierał się o kolejne auta, wyprzedzając je z szaloną precyzją na tej górskiej serpentynie. Włoch najwyraźniej dostrzegł nasze miny.

– Lady no worry, I number one driver in the world! – zawołał wesoło, zatrąbił donośnie i dodał gazu, wymijając kolejne samochody na niezwykle ostrym zakręcie na skraju zbocza. – „Aj wona bi, foreeewe janga!” – zaśpiewał przy tej okazji i znów zatrąbił, oczywiście jeszcze bardziej przyspieszając. – No worry, I David Schumacher! Mikka Hakkinen!

– Ayrton Senna? – zapytałem nieśmiało.

– Aaa, yes, yes! – zaśmiał się Włoch, klepiąc mnie jedną ręką po ramieniu, a drugą regulując radio. – I love this song! American the best!

Samochód wypełnił się dźwiękami zwrotki „I Believe I Can Fly”. Wchodziliśmy w kolejne zakręty z zawrotną prędkością, w ostatniej chwili unikając czołowego zderzenia z innymi uczestnikami ruchu, wszyscy wokół trąbili, mrugali światłami i nagle stało się: wybrzuszenie na jezdni sprawiło, że auto podskoczyło tych kilka centymetrów, odrywając się od asfaltu.

W tym momencie czas zwolnił, a ja widziałem już kolorowe Polo, lecące w dół przepaści w zwolnionym tempie przy dźwiękach melodyjnego refrenu piosenki R. Kelly’ego – niczym Michael Jordan w kosmicznym meczu – piłką był ten rozklekotany Volkswagen z polsko-włoską zawartością, a koszem rozciągająca się przed naszymi oczami przepaść i malowniczy krajobraz. Całe moje przeszłe i przyszłe życie przeleciało mi przed oczami. Tyle jeszcze chciałem zrobić, tyle krajów odwiedzić, a zginę tutaj w samochodowej katastrofie lotniczej, na sycylijskiej ziemi, patrząc na to lazurowo-zielone morze i malownicze wybrzeże. Przynajmniej miałem u boku (a w zasadzie za sobą) Ewelinę, której dłonie kurczowo zaciskały się na zagłówku mojego siedzenia.

„I believe I can touch the skyyyyy!” – zawył R. Kelly a my tymczasem bezpiecznie – acz twardo – wylądowaliśmy na asfalcie, niczym Michael Night i KITT po użyciu turbo-boosta. Włoch zatrąbił i z piskiem opon skręcił w podejrzaną uliczkę, po czym wyciągnął telefon.

– Si, si, [włoskie zdania], Polonia, si – najwyraźniej rozmawiał z kimś o nas.

Gdy już zrozumiałem, że nie zginiemy w wyniku włoskiej misji samobójczej, a moje serce znów zaczęło bić w normalnym tempie, zacząłem mieć zupełnie inne obawy. Jechaliśmy pośród zdezelowanych, opuszczonych budynków i kamienic, nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy – a z języka włoskiego znałem tylko „pizza”, „juventus” i „arivederci, moja dziewczyno”. A co, jeśli trafiliśmy na handlarza organami i właśnie jedziemy do podziemnego gabinetu chirurgicznego, gdzie jakiś makaronowy lekarz wytnie mi obie nerki? Ostatnia nadzieja w tym, że ze względu na moją ówczesną dietę moje organy nie będą się do niczego nadawać. Kierowca zwolnił i jakoś spoważniał. Spojrzałem porozumiewawczo na Ewelinę. Ona jest tancerką, jej ciało jest zdrowsze, więc pewnie pierwsza pójdzie pod nóż. A ja? Co komu po mojej sfatygowanej wątrobie lub sercu, które jest pewnie w 90% wypełnione tłuszczem? Może gdy przypną Ewelinę pasami do stołu operacyjnego to uda mi się dobyć jakiegoś noża, wziąć jednego z lekarzy za zakładnika i jakoś wydostać się na powierzchnię, gdzie skontaktuję się z włoską policją, a grupa antyterrorystyczna przeprowadzi szybki nalot – w moim towarzystwie. Użyję wówczas całego swojego doświadczenia, zdobytego w GTA V i odbiję moją ukochaną z rąk złoczyńców. Rozpęta się zaciekła walka! Policjanci zajmą z góry upatrzone pozycje w podziemnym gabinecie, strzelając do wszystkiego, co się rusza. Ja tym czasem dobędę skalpela i rzucę się na zakrwawionego chirurga, obejmując jego szyję jednym ramieniem.

– Dawaj klucze! Kluczczi, prego! – ryknę w ucho mojego zakładnika, starając się uniknąć fruwających w pomieszczeniu kul.

– Si, si! – krzyknie ten, dając mi pęk kluczy, niestety jednocześnie nadziewając się na ostrze skalpela, krew już zalewa całe pomieszczenie, policjanci nie biorą jeńców, ktoś przykłada mi pistolet do głowy i…

– Stazione! – zawołał nasz kierowca, zatrzymując się z piskiem przed dworcem Alcantara, jakieś 13 kilometrów od punktu początkowego tego szalonego rajdu wśród gór.

– Grazie! – dziękujemy, daję mu bez pytania 20 euro i natychmiast opuszczamy tę puszkę śmierci z tak wielkim uczuciem ulgi, że nasze westchnięcie słychać po drugiej stronie morza Śródziemnego.

Ta „taksówka” kosztowała nas sporo, a Taormina należy do jednych z najdroższych miejscowości w Europie. Obiecujemy sobie, że to ostatni tak duży wydatek na powrót do hotelu. Los jednak zdecydowanie miał chrapkę na wszystkie nasze euro…

Gdy już upewniliśmy się, że wjeżdżający na stację pociąg na pewno zawiezie nas do Taorminy, ze spokojem zajęliśmy miejsca w przedziale. Po 20 minutach podróży tuż obok cudownie błyszczącego morza Jońskiego, wysiedliśmy na dworcu Taormina-Giardini i zwyczajowo udaliśmy się na przystanek autobusowy.

– Zobaczmy autobusy – Ewelina wskazała na stojący nieopodal trasy dojazdowej do Isola Bella rozkład. Mieliśmy jeszcze co najmniej dwa autobusy, które mogły zawieźć nas na przystanek pod sam hotel. Odliczyliśmy drobne, które jeszcze nam zostały i spokojnie czekaliśmy.

Mijały kolejne minuty, robiło się coraz ciemniej.

– I co teraz? – zapytałem. Razem z Eweliną spojrzeliśmy w stronę cholernie drogo wyglądającej taksówki. Biały mercedes stał na uboczu niczym królewski dyliżans, czekający na gości z pełną sakiewką.

– Nie ma mowy! – pokręciła głową Ewelina.

Minęła godzina przyjazdu ostatniego autobusu w stronę naszego hotelu. I co teraz? Iść pod górę, skrajem drogi, pełnej szalonych Włochów, bez żadnych jaskrawych ciuchów czy widocznych z daleka odblasków? W tym momencie przejechały nam przed nosem dwa, rozpędzone do granic możliwości samochody. Westchnąłem ciężko i otworzyłem tylne drzwi taksówki.

– How much to Isola Bella?

– 15 euros! – wesoło odparł taksówkarz. Całe szczęście, że można było płacić kartą…