Zasady. Czym są? Dla jednych to podstawowa grupa związków chemicznych. Dla innych liche tylko ograniczenie dla ich szaleństwa i kreatywności. Dla mnie natomiast to podstawa do funkcjonowania w społeczeństwie. Jak to powiedział niegdyś Red Forman: „Bez zasad moglibyśmy siedzieć na drzewach i rzucać w siebie odchodami”. Wyobrażacie sobie miejsce bez zasad? Gdzie wejście do muzeum o 14:30 oznacza wejście do muzeum o 15:15? Gdzie czerwone światło dla samochodów jest tylko sugestią? Gdzie do ściany renesansowej świątyni można bez problemu przykleić swój stragan z błyszczącą tandetą? Brzmi strasznie – i jak się okazuje: istnieje naprawdę.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Włochy

OPUBLIKOWANO

10 sierpnia 2023

Strona główna » Wszystkie opowiadania » Europa Południowa » Florencja: piękny włoski burdel, Toskania autem, odc. 1

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
Z

asadniczo wiedziałem, że Włosi nie są z organizacją za signor fratello. W końcu to nie moja pierwsza wizyta we Włoszech: trzy razy przemierzałem rajską Sycylię, pływałem statkiem poprzez Lago di Como, podziwiałem antyczny amfiteatr w Weronie, sikałem z wrażenia na Forum Romanum, przepłacałem za kawę w Mediolanie… zdarzyło mi się łapać szalony autostop z włoskim kierowcą, walczyć o życie na sycylijskim poboczu, a także ścierać się z włoskimi kolejami i ich swobodną interpretacją rozkładu połączeń. Czy można było się spodziewać, że we Florencji będzie inaczej? Można było, ale to głupie.

Nieobecny ojciec

Mam w życiu szczęście, wychowywał mnie zaangażowany ojciec, nauczył życia i do tej pory jest dla mnie wzorem. Nie spodziewałem się zatem, że podczas wycieczki do Toskanii będzie nieobecny – a jednak…


Gdy już ogarnęliśmy samochód na lotnisku w Pizie (bardzo uważam z pisaniem tego słowa, żeby przez literówkę nie napisać „ty stara kurwo, zmarnowałaś mi 25 lat życia”), dość szybko dotarliśmy do Florencji, gdzie mieliśmy spędzić dwie kolejne noce.

Ta wycieczka to nie jest standardowe opowiadanie podróżne „Opowiadań Podróżnych”. Zazwyczaj bohaterami perypetii tego znakomitego, skrzącego dowcipem bloga o podróżach, są Maciej i Ewelina. On, czyli ja, oraz ona, czyli żona. Tym razem jednak lista bohaterów rozrosła się o trzy postacie: mojego ojca, czyli Tatę, moją mamę, czyli Mamę, oraz moją teściową, czyli Aldzię.

Wzięliśmy nasze dupy w T-roca (jak się okazało – za ciasnego na pięć osób), nadziwiliśmy się, że Włosi podjeżdżają pod sam zderzak i nie używają kierunkowskazów, po zmroku zajeżdżając na florencki parking-garaż, zlokalizowany zaraz obok mieszkania Juliusza Słowackiego (a zatem mógł zaparkować swoje auto w spokoju). Zatrzymaliśmy się przed szlabanem, zagadałem do wesołego, grubego Włocha z wąsem, przypominającego Mario – gość uśmiechał się przy każdym słowie, które wymawiał:

– Dzieńdoberek, mamy tu rezerwację miejsca parkingowego na dwa dni – rzekłem ni to po angielsku, ni to po włosku, ale zrozumiale.

– To wyjdźcie i parkuję ja – szeroki uśmiech Mario rozświetlił mroki podziemnego parkingu.

– Ale wszyscy?

– Si!

– Teraz!

– Si!

– Z bagażami!

– Si!

Po tej znakomitej konwersacji, wyciągnęliśmy walizki i rodziców z samochodu, dostaliśmy kwit i pomachaliśmy T-roczkowi na do widzenia, nie wiedząc, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy. Kilka kroków dalej dotarliśmy do naszego lokum, zostawiliśmy walizki i postanowiliśmy iść na nocny spacer. Najpierw na kolację, gdzie skosztowaliśmy najdoskonalszego w świecie, krwistego steku florenckiego, a stamtąd – ku najbardziej znanej atrakcji Florencji, czyli Il Duomo.

Architekt tego cudu musiał kochać zebry – cała świątynia pomalowana jest w biało czerwone pasy, nie mówiąc już o tym, że przy głównym wejściu zebra-ły się tłumy. O tej porze oczywiście przybytek zamknięto na osiemdziesiąt siedem spustów, zatem ograniczyliśmy się do podziwiania go z każdej możliwej dla przechodnia strony. Podziwialiśmy od przodu, lekko z ukosa, całkiem z boku, z tyłu, z drugiego boku, znów z ukosa, jak tylko się dało.

Po kilkunastu minutach takiego podziwiania – zdecydowaliśmy się ruszać naszą pięcioosobowa ekipą w dalszą drogę. W bocznej uliczce tymczasem rozłożyła się grupa ulicznych muzyków – jeszcze nie wiedzieliśmy, że to pierwszy zwiastun naszej zguby. Spojrzałem w tył, gdzie Tata fotografował coś interesującego, po czym mrugnąłem oczami i mój rodziciel rozpłynął się w powietrzu, niczym perły przed wieprze, rzucone z kamieniami na szaniec (chociaż to porównanie chyba nie ma sensu?). Widziałem tylko ulicznych grajków, krąg zainteresowanych nimi turystów, sprzedawców tandety, sklepikarzy, restauratorów, Mamę, Ewelinę i Aldzię – ojca ani widu, ani słychu, ani czuciu!

Pozostała czwórka zebrała się na walną naradę – najpierw, bez paniki, uznaliśmy, że Tata na pewno wmieszał się w uliczną publiczność, podziwiającą jako-takich muzyków. Zbliżyliśmy się zatem ku tej turystycznej publice i pilnie lustrowałem wszystkie twarze, ale tej znajomej nie udało mi się odnaleźć. Co teraz? Poszliśmy boczną uliczką nieco dalej, bo może Tatę zainteresowała piękna architektura florenckiego starego miasta. Zajrzeliśmy to tu, to tam, a nawet i siam – nic. Czy w takim razie piękno katedry przyciągnęło mojego ojca tak bardzo, że cofnął się, by wykonać jej dodatkowo setkę zdjęć? Uznaliśmy, że kobiety zostaną w miejscu, gdzie ostatni raz widzieliśmy Tatę, a ja przejdę się ku Duomo, sprawdzić, czy gdzieś tam nie znajdzie się nasza zguba.

Okolica już nieco opustoszała, a lokale zaczęły się zamykać. Ruszyłem sobie zatem na krótki spacer wokół katedry-zebry. Bez rezultatu. Po drugiej rundzie znalazłem ojca – ale był to ojciec Pio, którego jakiś miłośnik Włoch miał na swojej koszulce. W trakcie trzeciej rundy znalazłem tylko wielkie rozczarowanie i nic więcej. I co teraz? W końcu, w moim skomplikowanej konstrukcji mózgu włączył się ten obszar, odpowiedzialny za czarne scenariusze. Co bowiem mogło się stać? Tata to nie był byle kto, do kogo można podejść i powiedzieć, że za rogiem czeka na niego darmowy MacLaren, musi tylko wypełnić kwestionariusz, dotyczący stanu zdrowia jego nerek. Potrafił samodzielnie uciszyć wagon rozwrzeszczanych kibiców Legii. Potrafił odzyskać od szajki kieszonkowców swój skradziony portfel. Potrafił przeżyć 68 lat w Polsce. Raz na 45 lat potrafił nawet przyznać się do błędu – nie było dla niego rzeczy niemożliwych i niemożliwym było, by tak po prostu ktoś zaciągnął go w ciemną uliczkę i pozbawił kluczowego narządu.

A jednak – mózg mówił, że tak się stało. Zacząłem zatem sprawdzać ciemne uliczki, w jednej widziałem, że wycinają jakiemuś facetowi nerkę, ale to nie był mój ojciec, więc to zignorowałem. W drugiej znalazłem nerkę – ale torebkę, a mój ojciec nie nosi torebek, chyba że akurat robi herbatę. Poszedłem w lewo, w prawo, w bok, w tył, do przodu – i nic! Szukaj wiatru w polu – co również jest głupim przysłowiem, bo w polu wiatr znaleźć bardzo łatwo, jest wszędzie, a mojego ojca nigdzie nie było.

Problem stanowił również ważny dla tej historii fakt, że ojciec nie ma usługi roamingu, zatem jego telefon obecnie pełnił jedynie funkcję aparatu fotograficznego. Drugim problemem było też to, że jedyne sformułowanie po angielsku, jakie zna Tata, to „my kidney is in very bad condition”, co w tym przypadku akurat nieco mnie uspokoiło. Co zatem mógł zrobić, gdy zorientował się, że się zgubił? To, co robi każdy człowiek w takim przypadku – idzie do miejsca, w którym pamięta, że odłączył się od grupy, a grupa na pewno będzie tam na niego czekać. Nic bardziej mylnego.

Stwierdziliśmy, że może jakimś cudem trafi z powrotem do naszego mieszkania – mimo, że nie ma możliwości korzystania z map Google, ale jako były pilot lotni i motolotni, kajakarz i rowerzysta długodystansowy, powinien mieć dobre rozeznanie w terenie. Skierowaliśmy się zatem w stronę naszego noclegu.

W międzyczasie napisał do mnie właściciel mieszkania coś na temat „your father”. Ewelina zadzwoniła zatem do gospodarza (ja się wstydzę rozmawiać przez telefon z obcymi ludźmi), który to angielszczyzną, łamaną niczym origami, wyjaśnił, że w jakiś sposób skontaktował się z ojcem (chyba przez taksówkarza) i starał się wyjaśnić, jak wrócić do mieszkania.

I wreszcie, z mroku, wyłonił się on, cały na czarno. Był bardzo zawiedziony, że cała nasza czwórka się zgubiła. Od tej chwili wiedzieliśmy, by ani na chwilę nie spuszczać go z oczu.

Nierówno pod kopułą

Po wieczorze, podczas którego zrobiłem ze trzy rundy wokół gigantycznej florenckiej katedry i nacieszyłem oczy każdym detalem tej znakomitej konstrukcji, spędziłem w łóżku kilka godzin, czytając wszystkie dostępne artykuły na temat miasta Medyceuszy.

Następnego dnia dotarliśmy do katedry chwilę po jej otwarciu, mniej więcej o 10:30. Pogoda dopisywała. Pełen ogólnej wesołości szedłem ku majestatycznej fasadzie przecudownej katedry we Florencji, podziwiając jej każdy ogół i każdy szczegół. Mnie to się nawet nie chce projektować swojej postaci w RPG-ach, a tutaj ktoś przez dziesiątki lat czuwał nad tym, by każdy marmurowy detal był wręcz idealny, każda płaskorzeźba perfekcyjna, każda część-której-profesjonalnej-nazwy-nie-znam – doskonała. I jeszcze ta kopuła: o jaka wielka! Jedyną rzeczą w okolicy, zbliżoną wielkością do monumentalnej kopuły, okazała się być monumentalna kolejka, której początek niknął gdzieś w drzwiach wejściowo-wyjściowych do świątyni.

Podszedłem bardzo, bardzo blisko do tego stężenia turystów, upewniłem się, że wstęp do katedry jest darmowy, a następnie ruszyłem wzdłuż tej ludzkiej dżdżownicy, szukając jej odwłoku. Zrobiłem kilka kroków, kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset, szedłem i szedłem, dreptałem poprzez stare florenckie miasto, a końca nie było widać. Wreszcie, gdy minąłem boczną ścianę świątyni, znalazłem to, czego szukałem – ostatnią osobę w kolejce. Zapytałem, za czym stoją, po czym sam stałem się tyłkiem gigantycznego ludzkiego węża. I tak sobie stałem, posuwając się raz za razem do przodu, podczas gdy reszta wycieczki czilowała sobie w cieniu. Tych dziewięćdziesiąt minut minęło jak z bicza strzelił i również ja przestąpiłem próg ogromnego dobytku wraz z resztą rodziny.

Jako wielki fan wszelkich katedr, nie spodziewałem się, że cokolwiek mnie zaskoczy we florenckiej świątyni. A tu proszę bardzo! Po wstępie i nacieszeniu oczu przestrzenią, kolumniskami, rzeźbami, sarkofagami i innym pięknem, zbliżyłem się nieco w stronę ołtarza. Gdzieś z głośników dobiegł mnie głos:

– Ciiiiiiiiiiiiiiii! Silencio! Ciiiiiiiiiiii! Silencio, per favore! – jak się okazało, automat co jakiś czas kazał ludziom być cicho. Efekt był taki, że tysiące zwiedzających mówiło do swoich towarzyszy szeptem: „Ej, słyszeliście? Tam taki głos każe być cicho!”, co zamieniało się w ogólny pomruk i wcale ciszej nie było.

Tymczasem znalazłem się równo pod kopułą i zerknąłem w górę. Widziałem w swoim życiu sporo kopuł, bo przecież i słynny dach Panteonu w Rzymie, i złocistą kulkę na Wawelu, a jednak powiem wam, że trójwymiarowy, wielowarstwowy fresk, zdobiący Duomo we Florencji normalnie zwalił mnie z nóg! Oczywiście czysto metaforycznie, bo jakbym nagle padł pod ołtarzem na glebę to zaraz wjechałby jakiś egzorcysta i koniec wycieczki.

Gdy skończyłem zadzierać głowę to pomyślałem, że zejdę schodami na dół: zwykle w katedrach znajdują się krypty, a może i oryginalne fundamenty świątyni, z reguły coś interesującego. Tutaj jednak bez biletu można było obejrzeć sobie sklepik z magnesami, które zdecydowanie nie pochodziły z czasów Renesansu.

Hiszpańskie Włochy

Po jakichś dwóch godzinach, spędzonych w katedrze, uparłem się, że zobaczę florenckiego Dawida. I nie mówię tu o marnej kopii, która stoi sobie na Piazza della Signoria (sam bym takie coś wyrzeźbił, dajcie mi tylko marmur, mnóstwo czasu, fundusze oraz ogromny talent). Mam na myśli oczywiście dzieło dłuta samego Michelangelo, najlepszego z Żółwi Ninja.

Ileż to ja razy już oglądałem Dawida z Florencji, czy to w książce do zajęć ze sztuki w gimnazjum, czy to w filmach dokumentalnych, czy w licznych parodiach w amerykańskich kreskówkach, podziwiając jego muskulaturę i kwestionując swoją orientację seksualną. Uwielbiam takie ikoniczne dla popkultury dzieła, uwielbiam również odwiedzać je i weryfikować sobie, czy zrobią na mnie oczekiwane wrażenie. Z reguły tak było: wierzyłem w Wieżę Eiffla i nie zawiodłem się; kolosalnie zależało mi na Koloseum i tu również sukces; bałem się, że będę udawać Greka na Akropolu, a tutaj proszę – tylko prawdziwe emocje. Fakt, mogłem olać sikającego chłopca w Brukseli, ale zazwyczaj najsłynniejsze dzieła sztuki dawały radę. Czy w przypadku Dawida będzie tak samo?

Stanąłem w wielkiej kolejce, oplatającej budynek Galleria dell’Accademia, czując jak toskańskie słońce pieści mi kark i wkrótce będzie domagać się czynów. Reszta rodziny ruszyła na zwiedzanie tej części miasta. Przede mną ustawiła się starsza para o nieco ciemniejszej karnacji od mojej (co nie jest trudne, bo jestem najbielszym człowiekiem świata) i szerokich uśmiechach. Mężczyzna zagadał do mnie łamanym włoskim:

– Nie mówię po włosku, tylko po hiszpańsku.

Nie wiem, czemu to do mnie mówił, bo nie pytałem, ale odpowiedziałem po hiszpańsku, że ja też nie mówię po włosku, tylko po hiszpańsku. Wówczas nawiązała się długa, trwająca godzinę rozmowa z małżeństwem – jak się okazało – z Argentyny. Państwo zbliżali się do osiemdziesiątki, zwiedzili kawał świata, kiedyś spędzili cały tydzień w Krakowie, a w ich miasteczku w Argentynie mieszka prawdziwa mieszanka imigrantów. Każda część tej mieszanki namawia zacną parę do wizyty w swoim kraju pochodzenia, dzięki czemu Argentyńczycy zwiedzili ze sto krajów. Rozmawialiśmy o tango, flamenco, kosmopolityzmie, podróżach, szczęściu, młodości i starości, naprawdę było fantastycznie. Po jakichś sześćdziesięciu minutach tej rozmowy, państwo uznali, że życie jest za krótkie, by stać w kolejkach, i ruszyli w swoją stronę. Porozmawiałem zatem z kolejną parą, tym razem z Barcelony, ale mniej skorą do konwersacji, a bardziej zainteresowaną piciem piwa. Za mną natomiast ustawiła się para z Kuby i tak oto mniejszość hiszpańskojęzyczna na kilka godzin zawładnęła Via Ricasoli. Mówię wam, te trzy i pół godziny to było tyle, co nic!

Gdy wreszcie wyłoniłem się z za rogu i ingresso do muzeum miałem na wyciągnięcie ręki, dostrzegłem jakieś dwie dodatkowe, równoległe kolejki – dla ludzi, którzy kupili bilety online. Karteczka przy jednej z kolejek wesoło głosiła, że wejście przeznaczone jest dla grupy z biletami na 14:15 (była 14:25). Wzruszyłem ramionami. Stałem tak i stałem, objuczony bidonem Eweliny, w którym woda już zdążyła się zagotować, po czym dotarłem do kresu kolejki, odgrodzony solidną, czerwoną taśmą od przestrzeni, dzielącej mnie od wejścia do muzeum. I tak sobie stałem, i stałem – tymczasem, pozostali uczestnicy wycieczki z Eweliną na czele w te trzy i pół godziny zdążyli zwiedzić pół Florencji. Postanowiłem do nich zadzwonić i dać im znać, że jestem blisko (spodziewałem się, że kupię bilety, a następnie będę musiał stanąć w jednej z tych równoległych kolejek, gdzie ludzie z biletami na daną godzinę wchodzili o innej godzinie). Umówiliśmy się, że zaraz wrócą pod muzeum. Chwilę później pani, która myślała, że mówi po angielsku, otworzyła przejście i weszliśmy do wąskiego korytarza, skąd ni jak nie dało się do nikogo zadzwonić. Następnie przeszedłem przez wykrywacz metalu, który dał znać, że w moim sercu na zawsze Black Sabbath, stanąłem przed zblazowanymi paniami, które zmierzyły mnie sennym wzrokiem i łamanym angielskim stwierdziły, że elegancki bidon Eweliny to muszę u nich zostawić. Ktoś wpadł na genialną zasadę, że na teren muzeum owszem, można wnosić wodę, ale w pojemnikach o pojemności maksimum 500 mililitrów (bidon jest większy). Dlaczego? Czy pół litra wody wylanej na słynne obrazy mniej szkodzi od 650 mililitrów płynu, ociekającego po tyłku Dawida? Nie wiem, nie mogłem sprawdzić. Postawiłem bidon obok licznych innych pojemników od pozostałych turystów, nie dostałem żadnego potwierdzenia, każdy mógł sobie po prostu podejść, wybrać, co mu się podoba i zniknąć na zawsze, niczym moje marzenia z czasów liceum.

Z myślą, że Ewelina mnie zabije, ruszyłem do atrium, gdzie wszedłem w posiadanie pięciu biletów. Przeszedłem kawałek dalej i wymyśliłem, że Ewelina z resztą wycieczki podejdzie do wyjścia, a ja przekażę im wejściówki, po czym wejdą wejściem dla wchodzących o wskazanej godzinie, tylko że później. Jak pomyślałem – tak zrobiłem.

Przy Dawidzie zapomnijcie o wstydzie

Obsługa muzealna na zewnątrz najpierw nie chciała dopuścić do mnie mojej żony niczym jakaś turystyczna przyzwoitka, a potem wymachiwała rękami, ale ostatecznie przekazałem cztery bilety potrzebującym, a sam ruszyłem w kierunku dwójki zmęczonych życiem kontrolerów, starając się wejść do muzeum. Niestety, donośne syki powstrzymały mnie przed udaniem się do środka – z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Oczywiście nigdzie nie ma stosownej informacji czy wymownej przeszkody: są tylko oburzone spojrzenia i westchnięcia, godne pań z warszawskiego urzędu skarbowego.

Wreszcie dostąpiłem zaszczytu przekroczenia progów słynnego przybytku. Czy warto było stać trzy i pół godziny na słońcu? I tak, i nie. Samo muzeum ma niewiele ciekawych zabytków do zaoferowania i jest naprawdę małe – więcej czasu spędziłem w kolejce niż w środku. Zdecydowanie część, przeznaczona na rzeźbę, góruje nad ekspozycjami z obrazami. Wita nas „Porwanie Sabinek”, kopia słynnego dzieła, którego wcześniej nie znałem. Robi wrażenie już samym rozmachem oraz pośladkami jednej z postaci (musiał facet trenować).

Ale najwspanialszym przeżyciem okazały się kolejne kroki. Znalazłem się w sali, na końcu której stał doskonale podświetlony, majestatyczny Dawid. Mijając nieukończone produkcje Michała Anioła, zbliżałem się, ogarnięty zachwytem, ku temu arcydziełu, który to zachwyt z każdym krokiem w stronę kroku Króla Izraela tylko się zwiększał.

Mimo że nieco bolało mnie croce w plecach, to dałem radę przebić się przez tłum okropnie głośnych Amerykanów, robiących sobie niestworzone ilości selfie, a następnie stanąłem twarzą w penis z Dawidem z Florencji. Nie jestem znawcą sztuki (co pewnie wywnioskowaliście po moich licznych nawiązaniach do genitaliów), nie potrafię opisać, co sprawia, że Dawid jest tak doskonały. Po prostu sam ogrom rzeźby robi wrażenie.

Dodajmy do tego fakt, że wszystko zrobione jest z jednego kawałka marmuru. Że każdy mięsień, ścięgno, paznokieć, są wyrzeźbione wręcz lepiej niż u prawdziwych ludzi. Jeszcze ta forma ekspozycji, doskonałe światło, możliwość podejścia naprawdę blisko – coś niesamowitego. Stałem tak 30 minut przy tej rzeźbie, aż dołączyła do mnie reszta wycieczki.

Zwiedziliśmy muzeum z góry na dół, włączając w to toaletę. Po kilku godzinach stania w kolejce, po kolejnej godzinie z kawałkiem łażenia pośród marmurowych tyłków, moje nogi może jeszcze nie zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, ale już czułem w nich odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne, a więc droga do buntu była krótka.

Punktualny jak spóźniony Włoch

Naradziliśmy się z rodziną i stwierdziliśmy, że może warto skorzystać z transportu publicznego. Wiedziałem z doświadczenia, że włoski transport jest ultra nowoczesny i zawsze na czas – w końcu strajk włoski oznacza robienie wszystkiego jak najszybciej się da, aby petenci byli zadowoleni. Przeszliśmy kilka kroków i ustawiliśmy się za winklem tuż przy nabazgranym na asfalcie prostokącie, który przy bujnej wyobraźni można by nazwać przystankiem. Zerknąłem na rozkład w telefonie oraz na jego analogowy odpowiednik – mieliśmy szczęście: nasz autobus miał pojawić się na przystanku za trzy minuty.

– Mamy szczęście! – zawołałem do rodziny. – Nasz autobus ma pojawić się na przystanku za trzy minuty!

Powtórzyłem ostatnie zdanie jeszcze cztery razy w ciągu kolejnych trzydziestu minut. W międzyczasie działy się rzeczy niestworzone: przyjeżdżały trzy autobusy o tym samym numerze, każdy stawał tam, gdzie miał ochotę, a następnie długo, długo nic. Wreszcie pojawił się on – wyczekiwany pojazd, mający zawieźć nas prosto na Piazzale Michelangelo. Wraz z nim pojawiła się paląca kwestia: co z biletami? Otóż plusem życia w Warszawie jest znakomity transport publiczny, mnogość biletomatów i ogólnie przejrzystość, dotycząca zasad podróżowania zbiorkomem. Wiadomo, czasem trzeba wąchać czyjeś spocone pachy, ktoś zbyt często będzie się o nas ocierać, a bezdomni lubią dzielić się swoim porannym śniadaniem z podłogą pojazdu, ale to niska cena za komfort. Tymczasem we Włoszech jest wręcz przeciwnie. Jak już zdołaliście zauważyć, numery na włoskich rozkładach, które w innych krajach oznaczają godzinę przyjazdu danego autobusu, to tylko losowe liczby, nie mające odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nic zatem dziwnego, że kiedy wsiadłem do środka to nie wiedziałem, co czynić: czy w autobusach są biletomaty? A może bilet kupuje się u kierowcy? Postanowiłem zasięgnąć języka u pierwszej pasażerki, która blokowała wejście od przodu pojazdu.

– Bondżjorno, psze pani – uśmiechnąłem się najładniej, jak potrafiłem, czyli dość brzydko. – Gdzie mogę kupić bilet?

Spojrzała na mnie jak na carbonarę ze śmietaną i wskazała czubkiem głowy wnętrze autobusu. Zerknąłem zatem ku wnętrzu śmierdzącego wtedy potem pojazdu, lecz w środku zobaczyłem jedynie żonę, teściową, rodziców i różnych Włochów. Przepchnąłem się zatem nieco przez stojących na środku pasażerów i poprosiłem kierowcę o pięć biletów. Oczywiście już ruszył, więc musiałem jedną ręką trzymać portfel, drugą liczyć pieniądze, trzecią ściskać telefon, a czwartą trzymać się najbliższej rury – którą okazała się być pani, wskazująca uprzednio głową wnętrze autobusu.

Gdy wreszcie dostałem bilety i przesunąłem się nieco ku wnętrzu autobusu, uszy me wypełnił trzask pękającego plastiku. Kierowca, zachowując się nieco niczym ja w przebieralni, starając się wcisnąć w za małe dżinsy, wjechał z impetem w dość wąską uliczkę, zahaczając prawym lusterkiem o plastikowe, tymczasowe ogrodzenie, przysłaniające remontowaną część chodnika. Lusterko wypadło ze swej ramy i zwisało smutno niczym genitalia Dawida (wciąż myślałem o tej doskonałej rzeźbie). Prowadzący pojazd, z miną typu to-zdarza-się-nie-pierwszy-raz, zatrzymał się tak, jak jechał, wysiadł, wcisnął lusterko z powrotem na swoje miejsce i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po kilkunastu zakrętach w końcu dodaliśmy do celu naszej krótkiej przejażdżki.

Piazza i pizza

Piazzale Michelangelo to chyba najbardziej znany punkt widokowy we Florencji, z którego rozciąga się znakomity widok na stare miasto.

Ta popularność przełożyła się oczywiście na wysokie stężenie turystów, wysokie stężenie wody w sprzedawanych tu drinkach oraz wysoką cenę espresso o niskim stężeniu kofeiny. Mimo to oczywiście bardzo mi się tam podobało, pewnie dlatego, że jestem wysoki i jak odpowiednio wysoko uniosę głowę to nie widzę ludzi, tłoczących się do zrobienia selfie, a jedynie przepiękne widoki – tu mogłem podziwiać wartką rzekę Arno, florenckie mosty, słynną kopulastą kopułę, średniowieczne kościoły i nawet to espresso za 3 euro zaczęło mi smakować. Zrobiliśmy sobie sporo zdjęć, a przy okazji poznaliśmy grupkę Polaków, zwiedzających Włochy objazdowo (do Florencji dotarli z Rzymu). Następnie skierowaliśmy nasze kroki ku schodom – siedziało na nich pełno ludzi i słuchali, jak jakaś dziewczyna gra na gitarze w przedziwny sposób (nie opiszę dokładnie, bo czytają nas również niepełnoletni).

Zagłębiliśmy się następnie w uliczkach mniej popularnej, acz wciąż obleganej części Florencji, skąd szybko dotarliśmy do brzegu rzeki, a stamtąd już prosta droga do Ponte Vecchio – jedynego mostu miasta, który przetrwał druga wojnę światową, aczkolwiek kiedy już człowiek znajduje się na środku tej zabytkowej przeprawy to ma wrażenie, że idzie poprzez kolejną uliczkę – most jest z obu stron zabudowany lokalami, które niegdyś przeznaczone były na rzeźnicze jatki, a teraz sprzedaje się tam złoto i srebro.

Zdawało mi się przez moment, że gdy tak zerkam na odbudowane mosty Florencji to słyszę nadlatujące niemieckie bombowce, ale to tylko nasze brzuchy dawały znać, że czas jeść. Koleżanka poleciła nam lokal Gusto Pizza, gdzie podobno pizza była tak pyszna, że hej. Mieliśmy jeszcze ze trzydzieści minut do otwarcia lokalu, przeszliśmy zatem przez Ponte Vecchio na drugą stronę Arno, po czym przeszliśmy z powrotem przez kolejny most i kierowaliśmy się już prosto do poleconego lokalu z pizzą. Gdy dzieliło nas od pizzerii kilkadziesiąt metrów to oczom naszym ukazał się las ludzi – człowiek na człowieku, czyżby rzucili szynkę? Kolejka ciągnęła się po horyzont. Zerknąłem szybko na mapkę i domyśliłem się, że ludzie ci czekają do pobliskiego Palazzo – wspominając ogonek do Galleria dell’Accademia to nie było to nic dziwnego. Przedarliśmy się zatem pomiędzy ludźmi do pustego lokalu Gusto Pizza, gdzie czterech młodych Włochów spojrzało na nas jak byśmy smażyli czosnek z cebulą.

– Cosa fai, cazzo? – odezwał się jeden i po krótkiej wymianie zdań zrozumieliśmy, że ta ogromna kolejka stała za pizzą. Cóż, czekanie na jedzenie dłużej niż 10 minut nie jest czymś, czego jestem fanem – zresztą gdybyśmy nawet po godzinie dostali się do środka to pewnie drugie tyle zajęłoby przygotowanie dania. Mimo że nasze brzuchy grały już „Cztery pory roku” Vivaldiego to stwierdziliśmy, że znajdziemy lepsze miejsce. Chodziliśmy i szukaliśmy, szukaliśmy i chodziliśmy, aż w końcu trafiliśmy do lokalu w okolicy Piazza del Carmine. Otaczali nas wyłącznie Włosi, więc to był dobry znak (chyba że macie zatargi z włoską mafią, to byłby to zły znak). Kibelek, pełen much i niedziałającej zasuwki w kabinie, nie zwiastował niczego dobrego, a jednak jedzenie było całkiem, całkiem.

Tak też zakończył się nasz drugi dzień we Florencji – udało mi się zobaczyć przepiękne wnętrze katedry (i postać dwie godziny w kolejce) oraz doskonałego Dawida (i postać cztery godziny w kolejce), reszta ekipy miała również czas przejść się na Piazza de Vecchio, podziwialiśmy też stare miasto z Piazzale Michelangelo, naprawdę dobrze zjedliśmy – i to by było na tyle. Następnego dnia o poranku poszliśmy na parking, na którym zostawiliśmy auto, wklepaliśmy odpowiedni adres w nawigację i opuściliśmy perłę renesansu z poczuciem, że Florencję ledwie polizaliśmy (aczkolwiek nie polecam niczego lizać, zwłaszcza w muzeach).

To jest pierwszy odcinek z serii „Toskania samochodem”.


2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE