Podczas podróży wiele rzeczy się przydarza. Przydarzanie się rzeczy to często najprzyjemniejsza część podróżowania, często też ta najbardziej stresująca. Na pewno jednak przydarzanie się rzeczy jest tym, co najciekawiej się wspomina. To opowiadanie opisuje te drugie, stresujące rzeczy. Pisałem już o tym, jak okradziono nas w pociągu w Austrii – nie była to nasza jedyna trudna przeprawa z transportem i pociągami. Dla nas wszystko dobrze się skończyło. Nie wszyscy jednak wrócili wtedy do domu.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Włochy

OPUBLIKOWANO

6 lutego 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Wyszliśmy z hotelu na czas i był to nasz pierwszy sukces tego dnia. Spojrzałem ku niebu, lecz ani nad Kapuletich, ani nad Montekich domem łagodne oko błękitu nie było spłukane deszczem, ni poruszone gromem. Wręcz przeciwnie: promienie stosunkowo wczesnego – jak na mnie – słońca oświetlały Arenę w Weronie, w której kilka godzin temu zakończyła się energetyczna interpretacja „Aidy”. Nie udało nam się na nią zdobyć biletów i poprzedniej nocy mogliśmy zadowolić się jedynie popijaniem kawy i chwytaniem tych dźwięków, które wymknęły się poza mury rzymskiego amfiteatru. Pogoda robiła się idealna, w sam raz na kilkugodzinną drogę w stronę Jeziora Garda.

Ewelina spaceruje wzdłuż rzeki w Weronie

Droga z Werony do Sirmione

Popatrzyliśmy z Eweliną jeszcze po raz ostatni na zabytkowy amfiteatr, po czym już nie oglądając się za siebie przeszliśmy przez Portoni della Bra w kierunku przystanków autobusowych. Liczba mnoga jest tu z pewnością wskazana. Wiedziałem, że z tego miejsca odjeżdża bus do Sirmione i uznałem, że wystarczą mi wskazówki od Map Google’a, żeby znaleźć miejsce jego odjazdu. To byłoby faktycznie proste, gdyby nie to, że zastaliśmy we wskazanym przez aplikację miejscu cztery słupki z napisem „bus”, a na żadnym z nich nie było rozkładu, jedynie godziny odjazdów. Każdy słupek stał w dość sporej odległości od siebie, na tyle sporej, że jak wybierzemy niewłaściwy przystanek, to możliwe, że nie zdążymy dobiec do drzwi, gdy wreszcie przyjedzie autobus do Sirmione. Będziemy oczywiście wymachiwać rękami, ale ze spowalniającym nas bagażem jest duża szansa, że nie uda nam się przemierzyć tego krótkiego dystansu w odpowiednim czasie. Co więcej, gestykulacja we Włoszech to jak drugi język: a co jeśli nasze wymachiwanie rąk będzie oznaczać „proszę na nas nie czekać i odjechać jak najszybciej, zamykając nam drzwi przed nosem”? Nie mogliśmy sobie pozwolić na takie ryzyko.

werona, widok na stare miasto z góry

Szczęściem w nieszczęściu, zobaczyłem młodego chłopaka w słuchawkach na uszach, podrygującego w rytm słuchanej muzyki, który zatrzymał się przy jednym z przystanków. Nie miał plecaka, nie sprawdzał na telefonie dokąd iść, nie zachwycał się zabytkami, słowem: musiał być lokalsem.

Zbliżyłem się na społecznie akceptowalną odległość, co zwróciło na mnie jego uwagę. Zdjął z uszu słuchawki i spojrzał na mnie.

– Przepraszam najmocniej – odezwałem się po angielsku. Twarz rozmówcy wyrażała kompletny brak znajomości języka Albionu. – Czy z tego przystanku odjeżdża bus do Sirmione?

– Sirmione, si! – Włoch usłyszał słowo-klucz i uśmiechnął się do mnie. Podziękowałem skinieniem głowy, ale po chwili zacząłem się zastanawiać, że w sumie równie dobrze mogłem zapytać po angielsku „czy lubi pan miejscowość Sirmione?” albo „czy koło Werony znajduje się miejscowość Sirmione?”, lub też „czy lepsza jest pizza w Siedlcach czy w Sirmione?”. Chciałem jednak, by to z tego przystanku odjeżdżał nasz autobus i uwierzyłem, że chłopak mnie rozumie.

– Sirmione, tak! – przetłumaczyłem z włoskiego na polski, żeby Ewelina zrozumiała, chociaż jej spojrzenie wyrażało dobitnie, że moje tłumaczenie było zbędne.

Gdy przyjechał mały autobusik i władowaliśmy się do środka, to kupując bilety oczywiście upewniłem się u prawie niemówiącego po angielsku kierowcy, że jedziemy w stronę Sirmione („Sirmione, si!” rzekł), po czym zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy, przez niemal całą drogę podziwiając piękne pejzaże Jeziora Garda, okoliczne malownicze miasteczka i cudne zalesione wzgórza.

widok na góry nad jeziorem garda

Jakieś 99% trasy autobus pokonywał szybko i zgodnie z rozkładem, po drodze nie zatrzymując się ani na sekundę, bowiem wszystkie przystanki aż do samego Sirmione były na żądanie, a w przeciwieństwie do chleba i igrzysk – nikt ich nie żądał.

– Piękna pogoda, pełne słońce, oboje wyspani, nic nie popsuje mi dziś humoru! – odezwałem się z uśmiechem do Eweliny i dokładnie w tym momencie autobus zatrzymał się na samym początku półwyspu, na którego czubku znajdował się cel naszej wycieczki.

Piazza di pizza! Carbonara della tintarella di Del Piero, buena giornata cappuccino formaggio! – zawołał w naszą stronę kierowca w swoim języku i otworzył przednie drzwi, a my domyśliliśmy się, patrząc na ciągnący się przed nami sznur samochodów, że rekomenduje nam wyjście na zewnątrz i pokonanie dalszej trasy pieszo.

widok na jezioro garda w sirmione

Spacer po Sirmione

Z początku nie miałem najlepszego nastawienia do czekającej nas przechadzki. Gdy szliśmy w kierunku Jeziora Garda wzdłuż przecinającego przybrzeżne wody tegoż zbiornika półwyspu, mijaliśmy stojące w korku samochody, wypełnione tubylcami i turystami, przepełnione restauracje i handlarzy tandetą, czułem się jak w dowolnym kurorcie w losowym miejscu na mapie i to jeszcze zanim w ogóle zbliżyliśmy się do tafli jeziora. Szedłem powoli przed siebie, wpatrzony w rondo kapelusza Eweliny i nie spodziewałem się, że już za chwilę, spomiędzy pięknych, kolorowych kwiatów wyłoni się ten cud natury, jakim Garda niewątpliwie jest.

– Ach, słyszysz te odgłosy okolicznej fauny? – zachwyciłem się, zwracając się do ukochanej. – To chrumkanie świń, beczenie owiec, poszczekiwanie psów?

– To burczy ci w brzuchu – zauważyła Ewelina. – Chodź, poszukamy jakieś restauracji…

castello di sirmione

Gdy już nastaliśmy się w kolejce dłużej niż jedliśmy, udaliśmy się w dalszy spacer w stronę Castello di Sirmione, który malował się od jakiegoś czasu w oddali, pięknie wpisując się w okoliczny krajobraz. Na dokładkę, w okalającej go fosie pływały kaczki, moje ulubione zwierzęta, kwacząc coś po włosku i wykonując słynny na całym świecie gest błoną pławną.

kaczki na jeziorze garda w sirmione

Mocno świecące słońce zachęciło jaszczurki do wyjścia z zaciemnionych zakamarków, a ja byłem jeszcze bardziej uszczęśliwiony, bo to moje ulubione zwierzęta, zaraz za kaczkami.

jaszczurka w sirmione

 

Po obejściu całego półwyspu wzdłuż i wszerz, spocony jak dzika świnia, zapytałem Eweliny na co ma chęć, a ona, ponieważ jest tą jedyną, odpowiedziała, czytając mi w myślach:

– Na kawę.

piękny widok na jezioro garda

Statkiem do Malcesine

Usiedliśmy zatem w usytuowanej na skraju jeziora restauracji, praktycznie pustej, piliśmy kawę, jedliśmy lody i zastanawialiśmy się nad dalszym planem – czy wracać na przystanek i jechać do Malcesine przez zakorkowane drogi, a może przespacerować się wzdłuż brzegu jeziora i zwiedzić jeszcze jakąś inną okoliczną miejscowość?

Nasze rozmyślania przerwał jednostajny, donośny dźwięk, wydobywający się ze zbliżającego się do portu statku. Wówczas nad głową moją i Eweliny zaświeciły się żarówki. To kelnerka zapaliła światło i zabrała puste filiżanki.

– Myślisz o tym, o czym ja myślę? – zapytała Ewelina.

– Oczywiście, ale jak zmusimy chomika do wejścia w tak ciasny otwór?

– Co? Nie, mam na myśli to – wskazała palcem na tłum ludzi, ładujących się na prom. – Może byśmy przepłynęli się stąd do Malcesine?

– Uwielbiam się przepływać skądś dokądś! – ucieszyłem się, klaszcząc w dłonie, przypomniawszy sobie nasze wycieczki statkiem poprzez Porto, Berlin, Jezioro Como czy kanały Amsterdamu. Uregulowaliśmy rachunek i poszliśmy w kierunku portu, gdzie zrobiła się już niemała kolejka, zarówno do kasy biletowej, jak i do wejścia na statek.

– Jak myślisz, ile może trwać taka wycieczka? – zapytała mnie Ewelina, gdy szukałem drobnych w kieszeni.

– Jak tak patrzyłem na Google Maps, to z Sirmione do Malcesine są jakieś 3-4 centymetry, więc maksymalnie godzinkę, na pewno nie wiele więcej niż autobusem – odparłem, a ponieważ w zdaniu użyłem słowa „na pewno” to już wtedy mogłem się domyślić, że rzeczywistość jest o sto osiemdziesiąt stopni inna. Być może statek z Sirmione do Malcesine faktycznie płynąłby szybko, gdyby nie jeden mały szkopuł: zatrzymywał się po drodze w każdym porcie, niezależnie od tego, czy ktokolwiek wsiadał czy wysiadał.

ewelina na statku do malcesine

Czy żałuję naszej decyzji? Oczywiście, że nie! Tafla jeziora była wyjątkowo spokojna, niebo dość przejrzyste, jeśli nie liczyć kilku białych obłoków, przytulonych do zielonych górskich szczytów, a każde z miasteczek wyjątkowo piękne. Ten z pozoru długi rejs minął mi szybciej niż seans „Potopu” w wersji reżyserskiej.

miasteczko nad jeziorem garda

Tragedia na środku Jeziora Garda

Nasz sielankowy rejs został nagle przerwany przez tragiczne wydarzenie.

Gdy tak sobie beztrosko gaworzyliśmy z Eweliną, rozkoszując się otaczającą nas przyrodą, nasz statek w pewnym momencie zatrzymał się na samym środku jeziora, silnik przestał hurkotać, a tuż obok pędem przepłynęła łódź ratownicza. Wyjrzeliśmy przez szybę, w niemej bezradności oglądając desperacką próbę uratowania komuś życia, w trakcie której motorówka posuwała się w stronę brzegu. O tym, co się wydarzyło, przeczytałem nieco później we włoskim serwisie informacyjnym.

Otóż tego dnia, pewien szesnastolatek wybrał się na nurkowanie z rurką niedaleko plaży Portese, nie spodziewając się jednak, że natrafi w wodzie na jakiś dziwny kształt. Gdy zbliżył się doń to zrozumiał, że ma przed sobą nieruchome ciało mężczyzny, leżące na dnie jeziora już pewnie od jakiegoś czasu. Chłopiec natychmiast wynurzył się i ruszył w stronę brzegu, wzywając pomocy. Straż przybrzeżna niezwłocznie wypłynęła mężczyźnie na ratunek i to właśnie tę scenę oglądaliśmy na własne oczy. Mężczyznę udało się wyciągnąć na pokład, ratownicy natychmiast rozpoczęli sztuczne oddychanie i masaż serca, próbując uratować mu życie, kiedy jednak dotarli do brzegu, lekarz, przybywszy w ambulansie, stwierdził śmierć na miejscu.

Zwłoki zostały szybko zidentyfikowane jako ciało siedemdziesięciodziewięcioletniego mężczyzny z Mediolanu, który nie pierwszy raz odwiedzał Jezioro Garda. Około południa, kiedy my raczyliśmy się kawą nad brzegami Sirmione, mężczyzna powiedział swojej żonie, że jak zwykle o tej porze idzie popływać. Kiedy już wszedł do jeziora to z jakiegoś powodu – był to prawdopodobnie zawał serca – utonął. Z tego, co przeczytałem we włoskiej prasie, cała akcja resuscytacyjna odbyła się na oczach rodziny zmarłego mężczyzny.

widoki na jeziorze garda

Cała ta historia jeszcze bardziej pogłębiła mój strach przed wodą – sam topiłem się dwa razy, ostatnim razem już praktycznie poddawałem się i godziłem się na śmierć, gdyby z pomocą nie przyszedł mi mój brat, Hubert.

widok ze statku na jezioro garda

Z Sirmione do Bergamo poprzez włoski chaos

Jeśli był przyjazd, to musi nastąpić wyjazd.

To odwieczne prawo wypraw prześladuje podróżników od zarania dziejów, skłania ich do rzucenia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady lub w nieco bardziej odległe góry, jak na przykład Sudety, by nigdy nie musieć wyjeżdżać. Wieczna podróż to przecież wieczny przyjazd.

My jeszcze nie byliśmy gotowi na rzucenie wszystkiego, więc roztaczała się przed nami wizja powrotu do Warszawy. Plan był w teorii banalnie prosty: z hotelu dreptamy kilka kroków w stronę przystanku, autobus przyjeżdża o czasie, docieramy do pobliskiego dworca, kilka stacji pociągiem, następnie kolejna przesiadka i jeszcze jeden szynowóz zawozi nas do Bergamo, tam dochodzimy do przystanku autobusowego, skąd już prosta droga na lotnisko. Pestka!

spacer przez Malcesine

Pożegnałem się z jaszczurkami, obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać, po czym zerkając jeszcze co jakiś czas na Jezioro Garda ustawiliśmy się z Eweliną w widocznym miejscu przy przystanku, reprezentowanym przez żółty słup z tabliczką z napisem „BUS”.

– Na pewno przyjedzie o czasie – uspokajałem na głos bardziej sam siebie niż Ewelinę, która rozglądała się ciekawie po okolicy i robiła ostatnie zdjęcia. Do przyjazdu autobusu mieliśmy jeszcze jakieś dziesięć minut. W tym czasie kolejne piękne małe gady wychodziły na słońce i pozowały mi do fotografii z jaszczurzym uśmiechem.

jaszczurka wygrzewa się na słońcu w sirmione

 

– Na pewno przyjedzie o czasie – powtórzyłem, gdy zostało pięć minut do przyjazdu autobusu. Zacząłem przeglądać zdjęcia, które zrobiliśmy podczas tej interesującej podróży z Wiednia, przez Salzburg, Weronę, aż do Malcesine, wspominając mój skradziony kilka dni temu w pociągu plecak.

– Już zaraz będzie, słyszę terkot silnika – rzekłem po raz trzeci, ale minęły nas tylko dwa samochody osobowe i kilka skuterów.

– To dopiero minutka spóźnienia – postukałem palcem w zegarek, wyglądając autobusu.

– Pięć minut spóźnienia to tyle, co nic, mamy czas – machnąłem uspokajająco ręką, prażąc się we włoskim słońcu.

Autobus spóźnił się jedynie dziesięć minut, a ja, mimo całego mojego podróżniczego doświadczenia, kiedy już zajęliśmy swoje miejsca w aucie, powiedziałem na głos do Eweliny:

– He, he, oby to była jedyna komplikacja tego dnia!

Dokładnie w tym momencie w Fabryce Ironii Losu im. Anzelma Sarkazma, nadzorujący moje życie robotnik został wybudzony ze swojej zwyczajowej drzemki głośnym dźwiękiem alarmu. Zerwał się na równe nogi, poprawiając przekrzywioną cyklistówkę, i spojrzał na ekran maszyny.

– O proszę, Włoch mu się zachciało! – zacmokał i zarechotał z satysfakcją, podnosząc słuchawkę, zlokalizowaną przy cyfrowym panelu. – Cześć Mieciu, mam coś dla was… dokładnie, dosłownie przed chwilą powiedział, cytuję… – robotnik zerknął na ekran maszyny. – „Oby to była jedyna komplikacja tego dnia”. Dokładnie, ja też się dziwię, po tej całej aferze w Austrii! To co szykować? Aha… mówisz? Mamy zgodę dyrektora? Świetnie, już wklepuję!

Robotnik odłożył słuchawkę i zerknął ponownie na ekran maszyny, mrucząc coś w kierunku mojego zdjęcia i danych wrażliwych. Wcisnął na cyferblacie odpowiednią sekwencję przycisków, przekręcił kilka gałek, przesunął jakąś dźwignię i z ukontentowniem zaparzył sobie kawę, czekając na mający nastąpić spektakl.

Nie płacz kiedy nie odjadę

Kto widział trójpasmowe skrzyżowanie we Włoszech ten się w cyrku nie śmieje: światła są tam tylko dla dekoracji, linie na drodze to bardziej streetart niż znaki poziome, ograniczenie prędkości to tylko taka śmieszna liczba w czerwonym okręgu, a kto nie trąbi ten trąba. To niesamowite, że kilka tysięcy lat wcześniej na tej samej ziemi Rzymianie byli geniuszami organizacji, a obecnie Włosi czego się nie dotkną to zamienia się to w chaos – i tylko oni potrafią się odnaleźć w tym galimatiasie. Włoskie legendy zaczynają się zdaniem „Na początku była idealna organizacja, a potem przyszli Włosi i był chaos”. Moje dotychczasowe doświadczenia z włoskimi kolejami są ucieleśnieniem tego zdania.

zielone wzgórza nad gardą

Wysiedliśmy nieopodal dworca w miejscowości Peschiera del Garda w całkiem dobrych humorach. Pogoda dopisywała, wspomnienia jeszcze nie zdążyły ostygnąć w naszych umysłach, na ustach tańczył mi smak pizzy i makaronów. Zerknąłem na elektroniczny bilet na ekranie telefonu, by przypomnieć sobie numer pociągu i porównać go z rozkładem jazdy na stacji.

– Dobra, super, nasz peron to numer pięć – przekazałem odzianej w pleciony kapelusz Ewelinie i wspięliśmy się po schodach na górę, gdzie już stała grupka pasażerów, w tym kilku Brytyjczyków, francuska rodzina i dwie starsze Rosjanki z pękatymi walizkami oraz nieco zagubionym spojrzeniem. Na elektronicznych tablicach na peronie nie wyświetlała się żadna informacja. Na jednym z torów zatrzymał się już jakiś pociąg, jednak w żaden sposób nie dało się stwierdzić, w którym kierunku zmierzał. Podeszliśmy na sam przód w kierunku lokomotywy, by sprawdzić, czy tam znajdziemy tę informację, ale niestety. Z okienka wychylił się maszynista.

– Brescia? – zapytała Ewelina, aczkolwiek oboje nie byliśmy pewni, jak wymawia się nazwę tej miejscowości.

Dopo – odparł po włosku mężczyzna, a ja wróciłem pamięcią do roku 2005, gdy zmarł Jan Paweł II a konklawe wybrało na jego następcę Benedykta XVI. Nowy ojciec święty pojawił się na balkonie nad Placem Świętego Piotra, witany przez oklaski i wesołe okrzyki tłumu wiernych, rozpostarł ramiona i przemówił:

Dopo Giovanni Paolo II… – reszty wypowiedzi nie pamiętałem, ale zrozumiałem doskonale, że maszynista powiedział do nas „po”, znaczy się następny pociąg to będzie nasz, zaraz po tym.

dziewczyna w kapeluszu patrzy na jezioro garda

– Ladies and gentlemen, we remind you that wearing masks is strictly obligatory – zaszczekał wyraźnie komunikat, a zaraz po nim odezwał się całkowicie niezrozumiały głos po włosku:

Rampam pumpum pimpim pimpim quattro – i w tym momencie wszyscy pasażerowie popatrzyli po sobie.

– Wydaje mi się, że nasz pociąg jednak odjedzie z czwartego peronu – odezwałem się do Eweliny.

Dwie starsze Rosjanki wyglądały na całkowicie zagubione i trudno im się dziwić: na tablicach żadnych informacji, jedyny komunikat po angielsku to ten o noszeniu masek, pociągi bez żadnych oznaczeń… podszedłem do jednej z pań i używając całej swojej wiedzy na temat rosyjskiego, jaką wyniosłem z dwóch lat nauki dwadzieścia lat temu w gimnazjum w Otwocku, zagadałem:

– Я сошла с ума, я сошла с ума, мне нужна она, мне нужна она!

Rozmówczynie popatrzyły na mnie jak na idiotę. Jeszcze bardziej wytężyłem swoje szare komórki.

– Ваш поезд отправляется с пятой платформы.

Przy okazji wskazałem pytająco ręką na walizkę jednej z moich rozmówczyń, większej niż ona sama, jakby wpakowała cały swój dobytek do zabytkowego czołgu T-34. Rosjanka pokiwała głową, a ja zniosłem z niemałym wysiłkiem jej bagaż schodami w dół, potem schodami w górę, a następnie wróciłem po nasze bagaże i powtórzyłem całą procedurę. Do odjazdu zostały nam jeszcze całe dwie minuty. Wciąż zero komunikatów i nie do końca mieliśmy pewność, czy jesteśmy na dobrym peronie. Kleiłem się cały od potu.

 

– Ladies and gentlemen, we remind you that wearing masks is strictly obligatory – powtórzył komunikat po angielsku, niewiele wnosząc do dyskusji.

Na peronie pojawiali się kolejni skonfundowani pasażerowie, taszczący swoje ciężkie walizki i pękające w szwach plecaki. Na peron wjechał pociąg, znów bez żadnych oznaczeń, nic też nie pojawiło się na żadnej z umiejscowionych na dworcu tablic. Konduktora ani widu ani słychu, maszyniści też schowali się w zakamarkach swojej kabiny. Nie byliśmy pewni co robić, ale jako że był to jedyny pociąg, który wjechał na wskazany przez szczekaczkę peron, to uznaliśmy, że nie może być inaczej i to właśnie ten pojazd zawiezie nas tam, gdzie potrzebujemy.

Za naszym przykładem poszli inni pasażerowie. Wtaszczyłem nasze bambele do środka, pomogłem Rosjankom z ich walizkami. Otworzyliśmy z Eweliną drzwi do przedziału i już mieliśmy zajmować miejsca, gdy nagle usłyszeliśmy:

Pumpi pampi rumpi pimpi trala dumpi cinque – to rozległ się ledwie słyszalny komunikat, mówiący, że nasz pociąg jednak wjedzie na tor przy peronie piątym. Zaraz za tym komunikatem drugi, wyraźny głos oświadczył:

– Ladies and gentlemen, we remind you that wearing masks is strictly obligatory.

Ewelina spojrzała na mnie, ja spojrzałem na Ewelinę, Rosjanki spojrzały na mnie, Brytyjczycy popatrzyli po sobie, Francuzi wymienili spojrzenia, po czym każdy złapał swoje bagaże (oprócz mnie, bo ja jeszcze taszczyłem dwie dodatkowe walizki rosyjskich współpasażerek), wyskoczył na czwarty peron i objuczony zbiegł w żółwim tempie do podziemnego przejścia, wspiął się na górę na peron piąty, ociekając potem, bo temperatura przekraczała trzydzieści stopni, a następnie stanął przed trudnym wyborem: na stację zajechały dwa pociągi. Po krótkiej wymianie słów z konduktorem wybraliśmy w naszym mniemaniu ten właściwy. Wrzuciłem walizki Rosjanek do środka, mając nadzieję, że chcą jechać w tym samym kierunku, co my, bo w sumie ani razu o to nie zapytałem. Otworzyliśmy drzwi do przedziału i mokrzy z wysiłku usadowiliśmy się na pierwszych wolnych miejscach, gdzie współpasażer już rozmawiał o czymś z konduktorem:

Tak, rozumiem, bardzo pana przepraszam, ale klimatyzacja nie działa – mówił pracownik kolei rozkładając ręce.

Przez kolejnych kilkanaście minut wachlowaliśmy się tym, czym się dało, a naszym jedynym ratunkiem były szeroko otwarte okna, które wprawiały pociągowe zasłonki w trzepotanie, raz po razie smagające mnie po twarzy.

– Ladies and gentlemen, we remind you that wearing masks is strictly obligatory – powtórzył komunikat po angielsku, niewiele wnosząc do dyskusji.

Na peronie pojawiali się kolejni skonfundowani pasażerowie, taszczący swoje ciężkie walizki i pękające w szwach plecaki. Na peron wjechał pociąg, znów bez żadnych oznaczeń, nic też nie pojawiło się na żadnej z umiejscowionych na dworcu tablic. Konduktora ani widu ani słychu, maszyniści też schowali się w zakamarkach swojej kabiny. Nie byliśmy pewni co robić, ale jako że był to jedyny pociąg, który wjechał na wskazany przez szczekaczkę peron, to uznaliśmy, że nie może być inaczej i to właśnie ten pojazd zawiezie nas tam, gdzie potrzebujemy.

Za naszym przykładem poszli inni pasażerowie. Wtaszczyłem nasze bambele do środka, pomogłem Rosjankom z ich walizkami. Otworzyliśmy z Eweliną drzwi do przedziału i już mieliśmy zajmować miejsca, gdy nagle usłyszeliśmy:

Pumpi pampi rumpi pimpi trala dumpi cinque – to rozległ się ledwie słyszalny komunikat, mówiący, że nasz pociąg jednak wjedzie na tor przy peronie piątym. Zaraz za tym komunikatem drugi, wyraźny głos oświadczył:

– Ladies and gentlemen, we remind you that wearing masks is strictly obligatory.

Ewelina spojrzała na mnie, ja spojrzałem na Ewelinę, Rosjanki spojrzały na mnie, Brytyjczycy popatrzyli po sobie, Francuzi wymienili spojrzenia, po czym każdy złapał swoje bagaże (oprócz mnie, bo ja jeszcze taszczyłem dwie dodatkowe walizki rosyjskich współpasażerek), wyskoczył na czwarty peron i objuczony zbiegł w żółwim tempie do podziemnego przejścia, wspiął się na górę na peron piąty, ociekając potem, bo temperatura przekraczała trzydzieści stopni, a następnie stanął przed trudnym wyborem: na stację zajechały dwa pociągi. Po krótkiej wymianie słów z konduktorem wybraliśmy w naszym mniemaniu ten właściwy. Wrzuciłem walizki Rosjanek do środka, mając nadzieję, że chcą jechać w tym samym kierunku, co my, bo w sumie ani razu o to nie zapytałem. Otworzyliśmy drzwi do przedziału i mokrzy z wysiłku usadowiliśmy się na pierwszych wolnych miejscach, gdzie współpasażer już rozmawiał o czymś z konduktorem:

– Tak, rozumiem, bardzo pana przepraszam, ale klimatyzacja nie działa – mówił pracownik kolei rozkładając ręce.

Przez kolejnych kilkanaście minut wachlowaliśmy się tym, czym się dało, a naszym jedynym ratunkiem były szeroko otwarte okna, które wprawiały pociągowe zasłonki w trzepotanie, raz po razie smagające mnie po twarzy.

ewelina w pociągu we włoszech

 

Dostaliśmy się na stację przesiadkową. Pożegnałem się z dwoma sympatycznymi Rosjankami, machając im ręką i czując zakwasy. Kolejny kurs z miejscowości Brescia odbył się już bez niespodzianek. Pociąg przywiózł nas o czasie do Bergamo, gdzie poszliśmy na przystanek autobusu, mającego dowieźć nas bezpośrednio na lotnisko. Zapoznaliśmy się po drodze z polską rodzinką i wymieniliśmy się doświadczeniami z podróży.

Wysiedliśmy przy hali odlotów i udaliśmy się do kontroli bezpieczeństwa.

– He, he, przynajmniej na dziś koniec niespodzianek – zaśmiałem się w kierunku Eweliny, a robotnik w Fabryce Ironii Losu im. Anzelma Sarkazma znów został wybudzony z drzemki.

– To będzie ciężki dzień… – mruknął sam do siebie, poprawiając cyklistówkę.

Spojrzałem w stronę rozkładu lotów, gdzie okazało się, że lot do Modlina jest opóźniony o godzinę.

Aneglotki #1: Pociągiem do Berlina

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE