Prastare prawo niespodzianki z „Wiedźmina” mówi, że należy oddać to, co się w domu zastanie, a czego się nie spodziewamy. Jak można nazwać prawo, w którym ktoś ukradł nam, to co zastał w pociągu, a czego się nie spodziewał? Na pewno była to dla mnie niespodzianka, więc może odwrócone prawo niespodzianki? Teraz, z perspektywy czasu, jest mi oczywiście do śmiechu – wtedy, w przyspieszonym pociągu z Wiednia do Salzburga, również było mi do śmiechu. Ja ogólnie na wszystko reaguję śmiechem, aczkolwiek w środku przeżywam szereg innych emocji. Niczym Chandler Bing: „I make jokes when I’m uncomfortable!”. Wspominałem coś o pociągu i kradzieży? A tak…

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Zachodnia

OPUBLIKOWANO

20 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Maciek i Ewelina, niczym Shrek i Osioł, kolejna podróż pełna przygód! Oczywiście w tym przypadku ja jestem Shrekiem i Osłem, a Ewelina Fioną przed zapadnięciem zmroku.

Mamy swoje podróżnicze zasady, a jedna z nich mówi: nie wyjeżdżamy za granicę w szczycie sezonu – jeśli ktoś nie lubi tłumów ten wie, dlaczego podjęliśmy taką decyzję. Wtedy jest taniej, wtedy jest spokojniej, wtedy też niestety wiele miejsc jest zamkniętych, ale cóż, coś za coś. Co zatem kierowało nami, gdy zdecydowaliśmy się kupić bilety lotnicze do Wiednia? Prawdopodobnie fakt, że już dwukrotnie w niedalekiej przeszłości przepadł nam lot to stolicy Austrii, który przekładaliśmy z powodu koronawirusa i za każdym razem musieliśmy wnosić opłatę manipulacyjną, po czym, gdy wreszcie mogliśmy wybrać się w podróż, po Wiedniu nie można było nawet spacerować, a wszystko i tak było zamknięte. Kiedy zatem Ewelina dostrzegła tanie loty z Polski do Austrii to nie zastanawiała się długo i kupiła bilet w jedną stronę. Zaplanowaliśmy sobie bowiem podróż pociągiem z Wiednia do Werony, z kilkoma przystankami po drodze. Jak to zwykle bywa, logistyka przedsięwzięcia przypadła w udziale mi – o której mamy pociąg, gdzie kupić bilety, co trzeba mieć przy sobie. Takie planowanie i ogarnianie rzeczy sprawia mi niezwykłą przyjemność. Gdy wszystko było dopięte na ostatni guzik, chociaż żadna garderoba, którą ze sobą zabrałem, nie miała guzików, ruszyliśmy na lotnisko – i wiadomo, co dalej, nie będę nikogo zanudzał szczegółami.

Atak z powietrza

Jak to jednak zwykle w naszych perypetiach bywa, większą katastrofę zawsze zwiastują te mniejsze. Gdy wreszcie rozpoczął się boarding, Ewelina wyciągnęła telefon, żeby zrobić nam tradycyjne selfie przed początkiem podróży.

– Auć! – zawyła z bólu, gdy chciała zablokować ekran.

– Co jest? – zaniepokoiłem się i oboje zerknęliśmy w kierunku jej palca wskazującego, spod którego wyleciała sporych rozmiarów osa, wcześniej nie omieszkawszy ukąsić Ewelinę w sam opuszek.

– Kurde, mam uczulenie! – spojrzała na mnie z przestrachem w oczach. Wspinaliśmy się już po schodach do samolotu. Na szczęście mieliśmy w apteczce maść, a tuż po wejściu na pokład zapytaliśmy stewardessę, czy może nam jakoś pomóc. Po wejściu na wysokość przelotową przyniosła nam plastikowy kubeczek, wypełniony lodem, który uśmierzył ból i sprawił, że palec nie rozrósł się do rozmiarów kiełbasy śląskiej, zatrzymując się na wielkości parówki Indykpolu.

– Oby to było największe nieszczęście naszej podróży – mruknąłem, a Fortuna zachichotała złowieszczo.

na lotnisku w modlinie

Kilka godzin w Wiedniu

Nie pisałbym wiele o tym krótkim czasie, jaki spędziliśmy w Wiedniu, oczekując na nasz pociąg, gdyby nie było to istotne dla reszty historii. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

– Trochę sobie połazimy – zagadnąłem do Eweliny. – Daj mi swojego laptopa, żebyś nie musiała go nosić – dodałem szarmancko, nie bacząc na mój spracowany kręgosłup. Ewelina wyjęła swój służbowy komputer.

Wesoło spacerowaliśmy sobie przez historyczną dzielnicę Wiednia, delektując się cudami klasycystycznej architektury, zaglądając do kawiarni, katedry, zachodząc do znanej mi z poprzednich eskapad restauracji ze świetnym wienerschnitzel, posłuchaliśmy koncertu Kurdów pod kościołem św. Karola Boromeusza, podjechaliśmy nawet metrem do Schönbrunn, po drodze decydując się na zakup pamiątkowych koszulek. Z reguły nie kupujemy pamiątek, a jeśli już, to kupujemy takie bardziej praktyczne, na przykład tygiel do kawy z Hercegowiny, szafran z Aqaby czy też dmuchany delfin z Rewy. Tym razem jednak koszulki miały na sobie obraz Klimta, słynny „Pocałunek”, który w pewien sposób związany jest z naszym związkiem. Nie tylko dlatego, że jak każda para raz czy dwa razy w roku się pocałujemy, ale w zamierzchłych początkach naszej relacji Ewelina miała kalendarz z dziełami Klimta i ten właśnie kalendarz wraz z „Pocałunkiem” wędrował potem po różnych naszych wynajmowanych mieszkaniach. Nieświadomy, że będzie to miało wpływ na nieodległą przyszłość, wrzuciłem T-shirty do małego, podręcznego plecaka, który miałem na ramionach i kontynuowaliśmy zwiedzanie.

Sycylia: Gole dell’Alcantara i szalony autostop

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE

Jedzie pociąg z daleka

Wreszcie wróciliśmy na Dworzec Główny i gdy po raz setny sprawdzałem dane na biletach, by upewnić się, że to właśnie stąd odjeżdża nasz pociąg do Salzburga, prawie umarłem na zawał: to właśnie zupełnie nie stąd odjeżdżał za dwadzieścia minut nasz pociąg do Salzburga. Na dworzec zachodni nie mieliśmy szans zdążyć. Zrezygnowani, usiedliśmy na kawę i kupiliśmy bilety na pociąg późniejszy (całe szczęście, że taki był). Tym razem upewniłem się sto jeden razy, że odjeżdża z Hauptbahnhofu. Po kilku łykach kawy zeszliśmy na wskazany na bilecie peron.

Spodziewałem się na peronie wszystkiego: bezdomnych, którzy dają mi dwa złote, czystych gołębi, kieszonkowców, łatających dziury przypadkowym przechodniom, ale z pewnością nie dzikiego tłumu.

– Całe szczęście, że mamy miejscówki – Ewelina spojrzała na mnie spod swojego kapelusza. Przełknąłem głośno ślinę. – Prawda?

– Yyy… – zayczałem. – Na bilecie nie widać, żeby tak było. Ale spokojnie, na pewno nikt nie jedzie do Salzburga, poza tym będzie dużo wolnych miejsc.

W pociągu z Wiednia do Salzburga

Wszyscy jechali do Salzburga i nie było dużo wolnych miejsc.

Przeciskaliśmy się przez stojących nieruchomo jak posągi wyjątkowo grubych Austriaków i wreszcie znaleźliśmy dwa wolne fotele koło jakiejś pary. Wrzuciliśmy nasze przyciężkie plecaki na górną półkę, zostawiając niżej tylko nasz malutki plecaczek. Wyjąłem dodatkowo ładowarkę i skupiłem się na komponowaniu kolejnego utworu w słuchawkach na uszach, a Ewelina załatwiała na swoim telefonie sprawy służbowe.

– Wiesz, zawsze jak podróżujemy z walizką, to boję się ją zostawiać w tym miejscu na pociągu przedziału – zagadnęła mnie po chwili Ewelina. Parsknąłem śmiechem.

– Przestań, kto by zajmował się takim procederem, że wsiada do pociągu i wyciąga z niego losowo wybraną walizkę? Przecież to nie ma sensu!

Zatrzymaliśmy się na jedynej stacji pośredniej tego przyspieszonego kursu, to znaczy w Linzu. Myślałem akurat o tym, że to właśnie tu wychowywał się Adolf Hitler, gdy usłyszałem głos ukochanej:

– Masz plecak?

Nie oderwałem wzroku od telefonu. Co to za głupie pytanie! Oczywiście, że go mam, przecież kładłem go na półkę na górze.

– Oczywiście, że go mam, przecież kładłem go na półkę na górze – odpowiedziałem, nie podnosząc głowy. Nastała chwila ciszy. Spojrzałem na półkę na górze. Tam, gdzie jeszcze w Wiedniu leżał mój plecak, obecnie świeciła pustka, pustka również ogarnęła mój umysł. – Oczywiście, że go mam, przecież kładłem go na półkę na górze – powtórzyłem, patrząc w lukę wielkości plecaka, świecącą blaskiem swojej pustki pośród walizek współpasażerów.

Nagle to znane mi uczucie fali gorąca wraz z dreszczami ogarnęło całe moje ciało, a ręce zaczęły mi dygotać. Czułem się tak samo już kiedyś, gdy wysiadłem z pociągu podmiejskiego i zostawiłem w nim gitarę basową. Albo innym razem, gdy wysiadłem z pociągu podmiejskiego i zostawiłem w nim laptopa. Zostawianie rzeczy w pociągach to dla mnie nie pierwszyzna. Tym razem miałem szczęście, bo zauważyliśmy zgubę jeszcze przed opuszczeniem tego szynowego środka transportu.

– Oczywiście, że go mam. Może ktoś go przeniósł? – zapytałem, starając przekonać sam siebie, że tak właśnie było. Dałem rozszerzonym oczom Eweliny znać, żeby siedziała spokojnie, a ja sam ruszyłem w stronę przodu wagonu, lustrując wszystkie półki z bagażami, następnie poszedłem w drugą stronę. Plecaka nigdzie nie było. Ryzykując oskarżenie o molestowanie seksualne, zacząłem zaglądać współpasażerom między nogi i pod siedzenia.

– I co? – zapytała wyraźnie zdenerwowana Ewelina. – Ktoś ukradł nam plecak!

– Oczywiście, że go mam. Może ktoś go przeniósł do innego wagonu? – to mówiąc przeciskałem się przez stado grubasów, stojących, siedzących i jedzących tłuste kiełbasy, po czym ruszyłem w stronę czoła pociągu. Gdy osiągnąłem czoło pociągu, zmieniłem kierunek, ruszając w stronę stóp pociągu.

– I co? Ktoś ukradł nam plecak! – zawołała do mnie narzeczona.

– Oczywiście, że go mam. Może ktoś przez przypadek na nim siedzi?

Zajrzałem do każdej szpary, dziury, czy otworu – przy niezadowoleniu niektórych pasażerów – zlustrowałem wszystkie półki, siedzenia i przedziały. Nic. Wróciłem do Eweliny.

– Ktoś ukradł nam plecak! – wykrzyknąłem, a moje źrenice poszerzyły się, jakbym przez tydzień wciągał wysokiej jakości kokainę. Wtedy do przedziału wszedł konduktor.

– Zagadaj do niego, na pewno mają tu monitoring! – podpowiedziała Ewelina, a siedzący niedaleko nas pasażerowie zauważyli nasze zdenerwowanie. Tak też uczyniłem. Konduktor rozumiał angielski, ale nie był skory do pomocy. Rozłożył ręce i powiedział tylko, że to nie jego interes. Trochę mnie zamurowało, bo z reguły Austriacy byli bardziej pomocni niż moja mama, gdy jestem głodny, ale cóż począć. Raz jeszcze obszedłem cały pociąg.

– Psia kostka! – zakląłem, chociaż użyłem wówczas zupełnie innego przekleństwa. Siedząca obok pasażerka zagadała do nas bardzo ładnym angielskim.

– Co się stało? – opowiedzieliśmy jej całą historię. Poleciła nam od razu w Salzburgu udać się na policję, a przy okazji wysłała nam formularz linii kolejowych, w którym mogliśmy zgłosić zaginięcie. Była to jedyna pasażerka, która zdecydowała się nam pomóc, za co jestem jej ogromnie wdzięczny.

Plecak się nie znalazł.

Powyżej materiał dowodowy, od lewej: godzina, numer wagonu i numer pociągu; numery naszych siedzeń; ostatnie znane zdjęcie plecaka

Na komisariacie policji w Salzburgu

Gdy dotarliśmy na stację w Salzburgu, mieliśmy ze sobą tylko bagaż Eweliny i mały plecaczek, w którym trzymaliśmy pieniądze i koszulki z Klimtem. Dokumenty oczywiście trzymałem w kurtce. Szybko kalkulowaliśmy straty: służbowy komputer Eweliny to zdecydowanie największa z nich. Ten sam, który ledwie kilka godzin temu przełożyła do mojego plecaka, bo ja, rycerz romantyzmu, chciałem odciążyć jej spracowane plecy. Do tego stos nowych ciuchów, które dopiero co sobie kupiłem, bo niedawno sporo schudłem i zmieniła mi się rozmiarówka. Wszystkie moje gacie i skarpety. Wszelkie kosmetyki i płyny, w tym również nasze szczoteczki do zębów.

Bliżej jedenastej wieczorem znaleźliśmy się na znajdującym się nieopodal dworca komisariacie salzburskiej policji. Zadzwoniłem domofonem.

– Ja, bitte? – zapytał kobiecy głos.

– Ten, tego… – odchrząknąłem. – We’ve been robbed on a train. Can you help us?

– Yyy… yes, please – odpowiedział nieprzygotowany na angielską mowę głos i drzwi się otworzyły. Weszliśmy do środka niczym do bloku z wielkiej płyty i wspięliśmy się po lastrykowych schodach na górę, docierając do drzwi z napisem „Polizei”. Weszliśmy do środka.

– Guten Abend – przywitałem się i wyczerpałem swoje umiejętności rozmawiania po niemiecku, aczkolwiek powiedziałem „Abend” wielką literą, co musiało zrobić wrażenie na policjantce. Uśmiechnęła się do nas, wykonując zapraszający gest ręką. Następnie, z pomocą angielskiego oraz translatora, staraliśmy się porozumieć – musieliśmy często posiłkować się słownikiem, bo policjantka starała się jak najwierniej przetłumaczyć nam nasze prawa, paragrafy i inne zawiłości legislacji austriackiej. Wyceniliśmy wartość skradzionego plecaka z zawartością (najbardziej mi żal kolorowych skarpetek, bardziej niż blaszanych zegarków i pierzastych kogucików), ale w zasadzie już w momencie wyliczania policjantce kolejnych straconych przedmiotów czułem, że już nigdy ich nie odzyskamy i zastanawiałem się, czy było tam coś, co miało dla mnie bezcenną wartość intelektualną czy sentymentalną?

Spędziliśmy na zeznaniach jakąś godzinę – zamiast rozkoszować się spokojnym wieczorem w hotelu nad brzegiem Salzachu. Kiedy opuściliśmy wnętrze komisariatu to z niewiadomych przyczyn zaczęliśmy się śmiać. Było już bliżej północy, a nas czekał jeszcze spacer przez Salzburg. Okolica dworca, jak to okolica dworca, nie była super ciekawa, a samo miasto wydawało się o tej porze już dość opustoszałe. Na szczęście do hotelu nie było daleko.

salzburg, posterunek policji

Nie mieliśmy nastroju do zdjęć, ale jednak zdołałem zrobić sobie pamiątkowe selfie

Gustav Klimt na ratunek

Po zameldowaniu oceniliśmy nasz stan posiadania – było za późno na jakiekolwiek zakupy pierwszej potrzeby, tej nocy zatem nie mogliśmy umyć zębów, nie miałem jak przechować soczewek, nie mogliśmy nawet o poranku użyć antyperspirantów. Co więcej, skradziono mi całą bieliznę, zatem ostatnie minuty dnia spędziłem na ręcznym praniu brudnych gaci z pomocą dostępnych detergentów w formie mydła w płynie.

Następnego dnia przypomniałem sobie, że zapomniałem przeprać koszulkę, którą miałem założoną przez całą podróż, od lotu z Warszawy, po kilka godzin spaceru po Wiedniu i podróż pociągiem do Salzburga, zatem okolice ramion na bawełnie zamieniły się w dolinę dwóch stawów. Nie musiałem nawet przekazywać tej smutnej wiadomości Ewelinie, bo odór już dawno rozszedł się po naszym pokoju.

I wtedy wszedł on – cały na czarno, z domieszką różnych kolorów. Klimt i jego „Pocałunek”. Jedyna odzież wierzchnia, jaka mi pozostała. Zdecydowaliśmy się zatem spędzić cały następny dzień w Salzburgu w dopasowanych T-shirtach, kupując skarpetki, majtki i koszulki oraz kosmetyki na dalszą podróż. Ale to już materiał na inne opowiadanie.