Aby jakaś podróż, którą odbyliśmy z Eweliną, dostąpiła zaszczytu bycia przelaną na wirtualny papier, stając się opowiadaniem podróżnym, musi spełnić bardzo ważne kryterium – coś musiało nam się przydarzyć. Pozwólcie, że posłużę się przykładami. W Madrycie ukradli mi zawartość portfela. W Berlinie znalazłem cudzy telefon komórkowy pod supermarketem. W Budapeszcie przez przypadek trafiliśmy na spektakl po węgiersku. W Kotorze musieliśmy przedostać się przez tunel śmierci. Wiecie, o co chodzi? Jeśli jakiś wyjazd odbył się bez problemów to oczywiście staje się fantastycznym wspomnieniem, ale nie jest godzien stać się opowiadaniem podróżnym. Zwykle jedna czy dwie przygody na wyjazd to naprawdę sporo. Trzy przygody: będzie gruby materiał! Nie spodziewaliśmy się, co ma dla nas w zanadrzu Segowia…

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

6 marca 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
J

ak to zwykle w pasjonujących opowieściach bywa, nic nie zwiastowało tego szeregu przypadków, które niniejszym pozwolę sobie wam opisać. Razem z Eweliną wsiedliśmy do super-szybkiego pociągu na dworcu Chamartín w Madrycie, a po trzydziestu minutach podziwialiśmy ośnieżone górskie szczyty, które wprawiły nas w zachwyt, gdy tylko opuściliśmy główną halę dworca Segovia Guiomar. Stare miasto Segowii, czyli nasza noclegownia, znajdowało się jakieś dwadzieścia minut jazdy taksówką od stacji. Zapadał wieczór, wiał mroźny wiatr. Zdołałem przez okno taksówki dostrzec ogromne łuki rzymskiego akweduktu, gdy kierowca gnał jak szalony przez wąskie uliczki, które to wznosiły się, to opadały. Zatrzymaliśmy się przed starym klasztorem kapucynów, przerobionym na przepiękny hotel. Po zakwaterowaniu, mimo mrozu, uznaliśmy, że warto ruszyć na spacer.

Była środa, zbliżała się godzina 22:00. Miasto było puste niczym moje konto na tydzień przed wypłatą. Mieliśmy Segowię tylko dla siebie. Zagubiliśmy się zatem w wąskich alejkach starego miasta, jak to należy czynić. Wchodziliśmy po schodach pomiędzy historycznymi kamienicami, mijaliśmy łukowate przejścia, a tutaj nagle wyłaniał się doskonały architektonicznie kościół czy monumentalna katedra.

Gdy tak szliśmy, gdzie nas nogi niosły, zrozumieliśmy się, że wszystkie drogi prowadzą do rzymskiego akweduktu. Co za cudo! Mimo mrozu i mroków nocy zdawał się lśnić blaskiem drugiego najwspanialszego imperium w historii ludzkości (na pierwszym miejscu jest oczywiście zespół Imperium z Białegostoku). Nie dałem rady zrobić mu zdjęcia, bo ręce miałem już czerwone od zimna. Postanowiliśmy jedynie wstąpić na kolację do restauracji José María, która zdawała się pękać w szwach, jakby wszyscy mieszkańcy miasta zebrali się tu na wspólny posiłek (znając Hiszpanów – to było bardzo prawdopodobne). Na plakatach mężczyzna uśmiechał się czule do zarżniętego, młodego świniaka, którego trzymał na wymyślnej tacy.

Okazało się, że przysmakiem Segowii są młode prosiaki – im młodsze, tym lepsze (tego typu życiowe motto zawsze prowadzi do kłopotów). W tak romantycznych okolicznościach, napełniliśmy brzuchy za dużą ilością jedzenia, więc chwilę później z łatwością zasnęliśmy w naszym pokoju.

Bociany i katedra

Obudziliśmy się względnie rano. Za oknem fruwało pełno bocianów. Jest ich tu naprawdę dużo. Gdyby ktoś spytał mnie, co właściwie mnie tu trzyma w Segowii, to bym odpowiedział, że to coś, co każe bocianom wracać tu, pod Madryt.

Swoje turystyczne kroki skierowaliśmy do segowiańskiej katedry, której część przykryta była wysokim rusztowaniem. Udało nam się zdążyć tuż przed zamknięciem – kolejnych osób już nie wpuszczano. Cóż wam mogę powiedzieć, znacie mnie już trochę: mam super słabość do monumentalnych budowli. Katedry, meczety, synagogi, wieże, akwedukty, amfiteatry, grobowce, skarbce, świątynie – jeśli można je zwiedzić, to jestem pierwszy w kolejce.

Czy każda katedra jest taka sama? W zasadzie to tak. Zwłaszcza te gotyckie. Ta w Segowii to ponoć jedna z ostatnich katedr, wzniesionych w Hiszpanii właśnie w tym stylu architektonicznym. Oprócz ogromnych naw, kapliczek, korytarzy i sklepień, można w niej również obejrzeć trochę religijnego malarstwa, a wszystko przy chóralnej muzyce, dobiegającej z głośników (aczkolwiek nie byłem pewien, czy to był gotycki zabytek, bo takie głośniki to raczej robiono w okresie baroku).

Ogólnie rzecz biorąc – ogromny wysiłek ludzkich rąk, na który poświęcono kupę kasy. Oczywiście jestem przeciwnikiem budowania monumentalnych budowli, bo tak, ale jeśli chodzi o te, które już zbudowano, to ja je z wielką przyjemnością zwiedzę.

Z dodatkowych atutów katedry w Segowii było tylne podwórko, gdzie można było wyjść, zażyć nieco słońca i obejrzeć świątynię z innej strony.

Hiszpanie patrzą na nas z góry

Osiemnasta w Hiszpanii to taka godzina, że raczej wszystko jest zamknięte. Nie pójdziecie do sklepu, nie znajdziecie otwartej restauracji – to idealny czas, żeby spacerować, bo co też innego można robić? Ruszyliśmy zatem przed siebie, wiedząc, że stare miasto w Segowii jest całe piękne, więc gdzie nie pójdziemy, tam będzie ładnie. Mijaliśmy rzeźby Matki Boskiej, zakończone łukiem przejścia, zdobione ściany starych mieszkań, aż dotarliśmy do nie byle jakiej bramy. Otóż ta brama prowadziła na teren małego parku, poprzedzającego jedną z głównych atrakcji Segowii, czyli Alcázar. Ten zamek podobno zainspirował samego Disneya, aczkolwiek według tablic na zamkach, w których w życiu byłem, to praktycznie każdy zainspirował Disneya, nawet te, wybudowane po 1966 roku.

Oczywiście Alcázar był zamknięty na cztery, a może i więcej spustów. Nie przeszkodziło nam to podziwiać jego znakomitą bryłę oraz rozkoszować się przepiękną panoramą Segowii: te piękne wieże kościołów, dachy, pokryte czerwoną dachówką, a w tle ośnieżone szczyty Sierra de Guadarrama. To była ta słynna, złota godzina, podczas której każde zdjęcie to małe dzieło sztuki. Chodziliśmy w kółko poprzez park i robiliśmy fotki: a to zamku, a to starego miasta. Czy można znaleźć w okolicy piękniejszy widok?

 

Okazało się, że można. Tuż nad naszymi głowami przeleciał mężczyzna na paralotni, zrobił kółko wokół katedralnej wieży, wrócił nad Alcázar i zaczął do nas machać.

Gdzie diabeł nie może, tam Rzymian pośle

Gdy już słońce naprawdę przestało sobie żartować i szybko zniknęło za horyzontem, owinęliśmy się szalikami i ruszyliśmy dalej, wzdłuż zabytkowych murów miejskich. Co jakiś czas spoglądaliśmy w kierunku gór. Wreszcie, to wspinając się, to schodząc, doszliśmy do przejścia, prowadzącego z powrotem na stare miasto.

Wspięliśmy się po schodach, oglądając po raz drugi ten sam widok na Kościół Świętego Marcina, tym razem w resztkach światła słonecznego. Prezentował się znakomicie.

Oświadczyłem Ewelinie, że ja kategorycznie muszę zobaczyć akwedukt w świetle dziennym. Przypomniała mi, że na pewno to mi się uda, bo jesteśmy tu jeszcze pięć dni, ale zdawałem się tego nie słyszeć i byłem przekonany, że jeśli tego dnia nie zobaczę rzymskiej rury na wodę, nim ostatnie promienie słoneczne nie znikną z nieba, to już koniec i nigdy mi się to nie uda. Przyspieszyliśmy kroku i oczom naszym ukazał się las escaleras – znaczy się mnóstwo schodów oraz oczywiście gwóźdź programu.

– Rzymianie budowali akwedukty w całym Imperium, aby doprowadzać wodę z zewnętrznych źródeł do miast i miasteczek. Woda z akweduktów zaopatrywała publiczne łaźnie, latryny, fontanny i prywatne gospodarstwa domowe, wspomagała także działalność górniczą, młynarstwo, farmy i ogrody – zagadałem do Eweliny niczym ekspert, a tak naprawdę poprzedniego dnia kupiłem książkę „Rzymscy inżynierowie” w Muzeum Prado. Na szczęście w ogóle mnie nie słuchała i rozkoszowała się widokiem tego cudu architektoniczno-inżynieryjnego.

Najbardziej fascynujące jest to, że Rzymianie zbudowali ten most, składający się z dziesiątek łuków i bloków skalnych, zupełnie bez żadnej zaprawy. Do tego uznali, że warto na każdej z kolumn dać trzy poziomy zdobień, bo skoro budować coś monumentalnego, to przecież można też zrobić to ładnie.

Normalny człowiek pomyślały: „ależ ci rzymscy inżynierowie mieli umiejętności! Co za projekt! Co za wykonanie!”. Człowiek mało rozgarnięty pomyślałby za to: „Kurde, zbudować taki wielki most, bez żadnej zaprawy? I to się wszystko trzyma? DIABEŁ!!!”. To właśnie streszczenie legendy, która mówi, że nie da się czegoś takiego zbudować i musiał to zrobić diabeł, a w ogóle to zrobił to w jeden dzień. Ten diabeł ma nawet w Segowii swój pomnik. Trzyma w jednym ręku szczypce z blokiem skalnym z akweduktu, w drugim ręku ma telefon i robi sobie selfie, a do tego ma bardzo małego penisa (ta ostatnia informacja dodana ku pocieszeniu autora).

Mop-tops

Nie mogliśmy jednak wytrzymać tego zimna! Co to ma być, zimno w Hiszpanii? Gdzie mogę składać reklamacje? Od tego wszystkiego Ewelina dostała lekkiego kataru. Musieliśmy zatem zaopatrzyć się w chusteczki. Jak się okazuje: w Segowii jest to towar deficytowy i praktycznie żaden sklep nie posiada tego znakomitego wynalazku. Udało się wreszcie kupić chusteczki w informacji turystycznej. Gdy szliśmy w kierunku naszego hotelu, to wstąpiliśmy jeszcze do drogerii, żeby kupić kosmetyki. Zadowoleni z siebie, podeszliśmy do kasy. Wesoła kasjerka zaczęła nabijać towar, po czym powiedziała coś szybko po hiszpańsku, a brzmiało to tak:

– Tralalala, rumpumpumpum, terefere, ¿vale? – po czym włożyła do naszej torebki… dwie biało-niebieskie końcówki do mopa! Czaicie to? To taki dodatek dla klientów. Są drogerie, które dają próbki kremów czy balsamów, a są takie, co się nie pierdzielą w tańcu i od razu wrzucają do torby akcesoria do sprzątania. Na domiar wszystkiego to był dzień urodzin Eweliny. Myślę, że lepszego prezentu nie byłaby w stanie sobie wymarzyć. Dwa darmowe mopy to właśnie to, czego pragnie każda kobieta!

Posprzątaliśmy nasz pokój (podłoga lśniła wyjątkowo), po czym poszliśmy do tej samej restauracji, co poprzedniego dnia (mieliśmy urodzinową rezerwację) i – jak to zwykle bywa – znów najedliśmy się do syta.

Pośpiech jest złym Hiszpanem

Nazajutrz postawiliśmy sobie za cel zobaczyć Alcázar! Czas – z różnych przyczyn – mieliśmy ograniczony do godziny. To jednak nie powinno stanowić problemu, prawda? Przecież Hiszpanie znani są z tego, że wszędzie się spieszą, a do zabytkowej twierdzy mieliśmy do słownie dwa, no może trzy susy. A zatem: sus, sus, sus i już jesteśmy w znanym nam parczku, podziwiając przepiękne baszty i mury zamku.

Przez moment myślałem, że może to znowu paralotniarze latają nam nad głowami, ale to nie był dźwięk silnika, lecz raczej burczenie w naszych brzuchach. Od śniadania nic nie jedliśmy. Czasu nie było wiele. W położonym obok zamku starym laboratorium chemicznym, w którym znajdowały się kasy biletowe, mieściła się także kawiarnia. Dobra, napijemy się kawki, zjemy jakieś tapas i w drogę. Podeszliśmy do stojącej za ladą pani i chcieliśmy zamówić jedzenie, ale odpowiedziała, że jak jedzenie, to sobie siądźmy i ona do nas podejdzie. Po kwadransie zrezygnowaliśmy i – z burczącymi brzuchami – ruszyliśmy do zamku.

Alcázar z zewnątrz wyglądał lepiej niż w środku (zupełnie jak każdy człowiek, którego znam). Cena wizyty jednak nie była zbyt wygórowana, a mogliśmy podziwiać kilka naprawdę dobrze wykonanych sufitów, okien, czy zabytkowych ołtarzy.

Do tego przez kilka strategicznie umieszczonych okien rozciągał się zachwycający widok na zielone, iglaste lasy i majestatyczne górzyska. Było warto!

Znowu ten akwedukt

Kolejnego dnia skierowaliśmy się w zupełnie inną stronę, niż podczas dni poprzednich. Idąc sobie przez miasteczko, minęliśmy naprawdę ciekawy pomnik człowieka, ubranego w tradycyjny hiszpański strój, zakładany przez Hiszpanów na Boże Ciało, trzymającego krzyż. To ciekawe, że po drugiej stronie oceanu, postawienie takiego pomnika w środku miasta wywołałoby ogólnokrajowe zamieszki.

Zagubiliśmy się w kolejnej wąskiej uliczce, z której rozciągał się piękny widok na wieżę pobliskiego kościoła. Kościołów to w Segowii mają naprawdę dużo. Co więcej – Hiszpanie spóźniają się nawet na mszę! Gdy w niedzielę znaleźliśmy się pod Kościołem Świętego Marcina o 12:30 to zauważyliśmy, że parafianie schodzą się do świątyni na mszę, która zaczęła się trzydzieści minut wcześniej. To jest hiszpańskie, tego nie zrozumiesz.

Minęliśmy pomnik diabła, który zbudował akwedukt (a Rzymianie później przypisali sobie ten sukces) i – schodząc ulicą – rozkoszowaliśmy się widokiem na to piękno. Porozkoszujcie się trochę z nami!

Akwedukt można oglądać na dziesiątki sposobów: z odległości, z bliska, z góry, z dołu, z boku, z lewej, z prawej, ach! Coś wspaniałego! Po jakiejś godzinie zachwytów, ruszyliśmy z powrotem w stronę starego miasta i zatrzymaliśmy się w kawiarence z widokiem. Zamówiliśmy kawę, a gdy poprosiliśmy o rachunek, to po jakichś 30 minutach kelner przyniósł nam nie nasz.

Jak na nas, to godzina była wczesna, a zwiedziliśmy już naprawdę dużo. Spalone kalorie odezwały się znów burczeniem w brzuchu. Po piętnastu minutach oczekiwania na stolik na Plaza Mayor, wreszcie udało nam się zająć stolik na zewnątrz (niby tylko 10 stopni Celsjusza, a pełne słoneczko i przyjemnie było posiedzieć).

Chuda Judería

Po godzinnym posiłku i kolejnej godzinie oczekiwania na rachunek, zdecydowaliśmy się jeszcze odwiedzić dawną dzielnicę żydowską. Niewiele tu po niej pozostało – ledwie kilka uliczek, stare domy z malutkimi oknami, oraz była synagoga, w której mieścił się kościół.

 

Następnie, ruszyliśmy wąską uliczką w dół, ciesząc oczy malowniczością Segowii.

 

Nie uwierzycie, ale poszliśmy pod akwedukt po raz kolejny! Niby zwykła rura z wodą, a ile radości! Dodatkowo, na jasnoniebieskim niebie pozbawionym chmur pojawił się księżyc w pełni, w pełni pozwalając nam cieszyć się tą architektoniczną perełką.

 

Spod akweduktu skierowaliśmy się znów ulicą ku górze. Tam natrafiliśmy zupełnie przypadkiem na kościół Świętego Stefana (mieszczący obecnie muzeum).

 

Wnętrzne dawnej świątyni obfitowało w różnego rodzaju dzbany, flakony i pojemniki.

 

Gdy zapadł zmrok, poszliśmy jeszcze na Plaza Mayor, gdzie strzeliłem piękną fotkę katedrze, tej nocy rozświetlonej na pomarańczowo.

Przygoda goni przygodę

Dobra, wiem co sobie myślicie! Mogą to być dwie rzeczy. Pierwsza z nich brzmi: „kurde, co ja takiego wpisałem w Google’u, że trafiłem na jakiegoś gównianego bloga o podróżach?”. Druga natomiast: „Ej, Maćku, pisałeś, że Segowia to tyle wam zapewniła przygód, że hej! A tutaj ledwo jedna, może dwie, o co chodzi?”. Cóż, kondensacja przygód nastąpiła w niedzielę. To będzie teraz opowiadanie w stylu „Aneglotek„.

Dzień zaczął się inaczej niż inne.

Bociany pochowały się w gniazdach, niebo zachmurzyło się na szaro, a co jakiś czas padał delikatny deszcz. Zdołaliśmy jeszcze trochę pospacerować po mieście, gdy wreszcie pod hotel zajechała nasza taksówka. Załadowaliśmy się do środka, wsiedliśmy do pociągu i bez większych czy mniejszych problemów dostaliśmy się na dworzec Chamartín w Madrycie. Niesieni tłumem, weszliśmy po schodach ruchomych do hali głównej. Stąd na lotnisko było bardzo blisko, może kilka minut pociągiem. Stanęliśmy przy biletomatach w dwóch kolejkach. Ja w jednej, Ewelina w drugiej. Obie szły bardzo wolno. Trzy turystki przede mną nie dawały sobie niestety rady z technologią, więc pomogłem im, tłumacząc, że trzeba jeszcze dorzucić euro siedemdziesiąt. Nie mogły mi uwierzyć – wezwały na pomoc obsługę. My tymczasem kupiliśmy sobie bilet na pociąg w stronę lotniska i kilka minut później już siedzieliśmy w jego wnętrzu.

Po jakimś kwadransie wysiedliśmy na stacji kolejowej, zlokalizowanej tuż przy czwartym terminalu lotniska w Madrycie. Z różnych przyczyn mieliśmy kupione bilety każdy na inny lot. Ewelina miała lecieć godzinę wcześniej prosto do Warszawy. Mój lot natomiast startował trochę później i lądowałem już po północy w Modlinie. Dostaliśmy się zatem na halę odlotów. Stanęliśmy pod rozkładem połączeń i staraliśmy się odszukać, gdzie nadaje się bagaż na lot do Warszawy. Okazało się, że absolutnie nigdzie! Lotu Eweliny nie było na tablicy.

– Może to nie ten terminal? – odezwała się po chwili, wyciągnęła swoją kartę pokładową i zaczęła ją lustrować z góry na dół. – To nie ten terminal!

– A z którego?

– A z pierwszego!

Wiecie, w Polsce to przejście z terminala pierwszego na drugi zajmuje jakieś trzy minuty na piechotę, niezależnie od miasta (jeśli lotnisko w ogóle ma więcej niż jeden terminal). Ogromne porty lotnicze, takie jak lotnisko w Madrycie, mają terminale zlokalizowane jakieś miliard kilometrów od siebie. Nie było czasu do stracenia. Trzeba było nadać bagaż, a przed nami jeszcze kontrola bezpieczeństwa. Zjechaliśmy schodami ruchomymi na dół i podeszliśmy do rzędu białych taksówek.

– Señor, na pierwszy terminal prosimy! – zagadała Ewelina do pierwszego taksówkarza z brzegu, a ten nie był chętny do jazdy.

– No, za dwadzieścia euro – odparł. Trudno, już zacząłem wrzucać walizki do bagażnika. Całe szczęście, że hiszpańscy taksówkarze jeżdżą jak szaleni. Po kwadransie jazdy samochodem zatrzymaliśmy się pod terminalem pierwszym (haha, a ja, debil, myślałem, że przejdziemy sobie po prostu piechotą z terminala czwartego na pierwszy!). Zapłaciliśmy kierowcy i siedzieliśmy tak sobie w milczeniu.

– Psze pana, pomoże pan wyjąć walizki? – zagadałem po chwili, a on tylko mruknął coś pod nosem, nacisnął przycisk i otworzył bagażnik. Wyszliśmy z Eweliną z auta. Nachyliłem się nad bagażnikiem, sięgnąłem po walizkę, gdy nagle piekący ból przeszył mnie od czubka głowy przez lewą część szyi.

– O psia kosteczka, kurdelki-serdelki, niech to dunder świśnie! – zakląłem szpetnie, łapiąc się na głowę. Z tego pośpiechu pierdyknąłem się w drzwi od bagażnika. Lekko zginając głowę w lewo i udając, że jestem twardym mężczyzną, co nie czuje bólu, a na śniadanie pije łzy wrogów, chwyciłem za walizki i puściliśmy się pędem przed siebie. Czasu było coraz mniej. Ruszyliśmy biegiem w stronę miejsca, w którym zdaje się bagaż. Na szczęście już nie było kolejki. Przerzuciłem swoje kosmetyki i większość ubrań do wielkiej walizki Eweliny, którą następnie nadała i już spokojnie udaliśmy się w kierunku kontroli bezpieczeństwa.

Tymczasem jednak sympatycznie wyglądająca pani zapytała nas, czy mówimy po rosyjsku. Ja mówiłem po rosyjsku, ale nie rozumiał mnie nikt, kto władał tym językiem, zatem kiwnąłem głową. Podeszliśmy razem z nią w stronę jej męża, który stał przy okienku jakiejś ważnej instytucji.

– Пусть всегда будет солнце, ну, погоди – odezwał się do nas pan mąż. Zapytaliśmy pani w okienku po hiszpańsku, o co chodzi. Ja to zrozumiałem tak:

– Ci państwo dali nam sto euro na wymianę, a ja już nie mam żadnych pieniędzy.

Po rosyjsko-polsku przetłumaczyłem to rosyjskojęzycznej parze. Zmartwili się i po rosyjsku zaczęli mówić, że co mogą zrobić, bo oni chcieliby wymienić pieniądze. Poszedłem obok do informacji zapytać, gdzie jest kantor. Okazało się, że najbliższy punkt wymiany pieniędzy znajduje się piętro niżej. Powtórzyłem to po polsko-angielsko-łotewsku rosyjskojęzycznej parze. Oni się zmartwili. Ewelina tymczasem stała, zmrużyła oczy i myślała. Para odpowiedziała mi coś po rosyjsku. Odrzekłem im po starocerkiewnosłowiańsku, że nic nie mogę zrobić.

– Daj mi chwilę – Ewelina przesunęła mnie na bok i zagadała do kobiety w okienku po raz kolejny. – Człowieku, ta pani mówi, że oni muszą zapłacić 96 euro za dokumenty, dali jej sto i ona już nie ma jak wydać. A nie, że oni chcą wymienić euro na jakąś inną walutę.

Pacnąłem się w swój zakuty, a zarazem pusty, kapuściany łeb i powtórzyłem to po greckolitewskoniemiecku rosyjskojęzycznej parze. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, zarówno „ha, ha, ha”, jak i „ja, ja, ja” oraz oczywiście „xa, xa, xa”. Zajęło nam to jakiś kwadrans.

Ruszyliśmy niezwykle szybkim krokiem w kierunku kontroli bezpieczeństwa. Ewelina przyłożyła swoją kartę pokładową do czytnika. Zaświecił się na zielono. Przeszła na drugą stronę. Otworzyłem na telefonie swoją kartę pokładową. Przyłożyłem do czytnika. Zaświecił się na czerwono. Co jest? Przyłożyłem ją po raz drugi i po raz trzeci. Czerwone światło. Ewelina podeszła do pani z obsługi, pytając, czy może jakoś wrócić na drugą stronę. Pani z obsługi otworzyła jej boczne przejście. Staliśmy tak przez chwilę, starając się ogarnąć, o co chodzi. Nagle zrozumiałem – przecież mój lot startuje dopiero następnego dnia! Po krótkiej naradzie, dostałem od Eweliny wodę i sok z ananasa (był pyszny), buziaka i patrzyłem, jak idzie z walizeczką podręczną w stronę kontroli.

Znalazłem tani hotel w pobliskiej miejscowości i pogodzony z losem, wiedząc, że już nie spotka mnie tego dnia więcej przygód, ruszyłem ze swoim plecaczkiem w kierunku taksówek. Dałem kierowcy wskazówki dojazdu. Mój hotel mieścił się w pobliskiej miejscowości Torrejón de Ardoz. Przez kilkanaście minut jazdy nie odezwaliśmy się do siebie z kierowcą ani słowem. Wreszcie dotarliśmy do celu naszej podróży i taksówka stanęła pośrodku ulicy, wśród pozamykanych kawiarenek, sklepów i magazynów.

– ¿Czy pan jest pewien, że to tutaj? – zapytał mnie wreszcie zmartwiony kierowca.

– Tak, to ten hotel po drugiej stronie – wskazałem na budynek, na którym umieszczono wyłączony neon z nazwą mojej noclegowni.

– Ach, to jadę – taksówka zawinęła na rondzie i zatrzymała się po drugiej stronie ulicy.

Popatrzyliśmy z kierowcą na siebie.

– Tylko tu też nic nie ma – zauważył (słusznie) kierowca.

– Dobra, to na pewno ten budynek, już sobie poradzę – nie chciałem stanowić dla kierowcy kłopotu. Hotel stał tu, gdzie powinien, tylko wszystko było pozamykane. Kasę za nocleg już pobrali. Czy to możliwe, że dałem się naciągnąć?

– Hombre, nie ma takiej opcji – nie zgodził się kierowca, wyłączając licznik. Podjechaliśmy kawałeczek dalej, skręcił w jakąś bramę i wreszcie zobaczyliśmy ten właściwy hotel, schowany za tym pierwszym, nieczynnym. To bardzo ciekawy zabieg dla mniej zdeterminowanych gości. Dać zamknięty hotel na przedzie, a ten prawdziwy nieco z tyłu.

Czując burczenie w brzuchu, zameldowałem się, zostawiłem plecak w pokoju i zszedłem do restauracji, w której okazało się, że kuchnia jest już zamknięta i mogą mi tylko odgrzać pizzę. Z braku laku… zjadłem ją, oglądając mecz ligi hiszpańskiej i przypominając sobie, że wszystkie moje kosmetyki poleciały z Eweliną. Musiałem zatem kupić sobie również szczoteczkę do zębów i pastę, chyba pierwszy raz w życiu używając tych słów po hiszpańsku.

I tak oto powstało to opowiadanie – jeszcze szybciej niż historia z Zamościa. Tak to już jest, im więcej przygód, tym łatwiej opisuje się wyjazd. Wyciągnąłem z tego kilka wniosków, które zapisuję sobie tutaj, a które może przydadzą się podróżnikom-amatorom o niskiej inteligencji:

  1. Jeśli wasz samolot odlatuje 6 marca, to znaczy, że nie odlatuje 5 marca 2023.
  2. Drzwi od bagażnika są otwarte dopiero wtedy, gdy są w pełni otwarte – wcześniej można się o nie zdrowo walnąć.
  3. Ewelina lepiej rozumie rosyjski i hiszpański ode mnie.
  4. Terminal czwarty to nie terminal pierwszy; z terminala czwartego pewnie można dojść piechotą do pierwszego, ale zajmie to ze dwa dni.
  5. W niektórych drogeriach dostaniecie darmowe prezenty, może nie takie, które chcecie, ale takie, których nie potrzebujecie.

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE