Hiszpanie się nie spieszą. Gdyby ktoś zapytał mnie: „Hej Maćku, a czy potrafisz podsumować Hiszpanów jednym zdaniem?”, odpowiedziałbym właśnie tak: „Hiszpanie się nie spieszą”. A przynajmniej ci z południa kraju. Klasyczna sytuacja: macie jakieś 30 minut do odjazdu pociągu i myślicie sobie: „Jaka fajna kawiarenka i jak blisko dworca. Zasiądę sobie przy stoliku i skosztuję tej przepysznej, a przede wszystkim taniej kawy”. Sączycie sobie podwójne espresso, przepijając wodą i myślicie o tym, co by było, gdybyście jednak zgodzili się zatańczyć poloneza na zakończenie gimnazjum z Dagmarą z trzeciej de, gdy orientujecie się, że macie już jedynie kwadrans do odjazdu.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

20 listopada 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
S

zukacie wzrokiem kelnera, który zajęty jest krojeniem szynki. Wasze źrenice spotykają się. Wykonujecie w powietrzu ruch wypisywania czeku, co w Hiszpanii oznacza jednoznacznie „la cuenta, por favor”. Kelner kiwa porozumiewawczo głową i podchodzi do waszego stolika.

– ¿Smakowało panu? – pyta, zabierając filiżankę i szklankę z blatu.

– Tak, bardzo. Chciałbym zapłacić kartą – mówicie, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

– Naturalnie – kelner kłania się w pas i wraca do krojenia szynki. Konsternacja. Czy gdzieś pomiędzy plastrami świniaka znajduje się kasa fiskalna? Czy paragony w Hiszpanii wypisuje się na mięsie? Otóż nic z tych rzeczy: po prostu kelner wrócił do swoich obowiązków.

Mija kilka minut, machacie nań po raz kolejny.

– ¿Smakowało panu? – pyta kelner, wycierając blat stolika.

– Tak, bardzo. Czy mógłbym zapłacić? Kartą – tu znów wyraźnie akcentujecie ostatni rzeczownik.

– Naturalnie – kelner kłania się tak nisko, że włosami wyciera sobie buty.

Tym razem chowa się gdzieś za barem i z ulgą dostrzegacie, że nabija coś na kasie i wraca do was z paragonem, obowiązkowo przyczepionym do uroczego talerzyka z metalu.

– ¿Smakowało panu? – pyta kelner, kładąc talerzyk na stoliku.

– Tak, bardzo – zerkacie na paragon. – Chciałbym zapłacić kartą. Kartą. Kartą – wymawiacie słowo „karta” po trzykroć niczym zaklęcie.

– Naturalnie – kelner kłania się tak nisko, że niemal staje na głowie. Zostaje jeszcze sześć czy siedem minut do odjazdu. Wy już jesteście gotowi – kurtka na grzbiecie, plecak założony, a pod tym wszystkim czujecie, jak zalewa was pot, bo już dawno powinniście zmierzać w stronę peronu, a nie czekać w pełni opatuleni na rachunek.

Kelner tymczasem podchodzi do innych klientów. Znają się nie od dziś.

– Buenas tardes, ¡Julio! ¡Inez! – woła kelner i obściskuje się z nowo przybyłą parą. – ¡Kopę lat! Żeśmy się nie widzieli co najmniej dekadę, od studiów, musicie mi wszystko opowiedzieć, ¡ze szczegółami!

Patrzycie na zegarek. Wskazówki nie znają litości. Trzy minuty. Przy odpowiednio zaplanowanym biegu powinniście zdążyć, aczkolwiek już macie w głowie hiszpańskie środki bezpieczeństwa – jedna kontrola biletów, następnie druga kontrola biletów, wreszcie prześwietlenie bagażu i rewizja, a potem trzecia kontrola biletów i szukanie swojego wagonu. W desperacji zaczynacie grzebać po kieszeniach. Może gdzieś znajdzie się to euro pięćdziesiąt? W wewnętrznej kieszeni kurtki znajdujecie 50 centów, ale to nie pora na słuchanie rapu. Gdzieś na dnie plecaka leżą miedziaki, gdzieś w portfelu zalegają monety… udaje się odliczyć odpowiednią kwotę i puszczacie się biegiem w stronę dworca. Kelner nie zwraca na was uwagi: możecie uciec, nie płacąc, możecie wynieść pół kawiarni, ale nikogo to nie zainteresuje. I tak oto, w ostatniej chwili przed odjazdem, wskakujecie do superszybkiego pociągu, cali mokrzy, roztrzęsieni od strzału kofeiny i wciąż nie pogodzeni z faktem, że Hiszpanie się nie spieszą.

Obciach pierwszy: technologia triumfuje

Czerwiec 2018 roku, Andaluzja, bardzo blisko wybrzeża oraz drogi na Gibraltar. Poprzez hiszpańskie autostrady i drogi szybkiego ruchu mknie sobie niepozorne autko z czterema Polakami na pokładzie. Opony naszego auta przejechały już Kordobę, Kadyks, Rondę i rozliczne mniejsze miasteczka. Mieliśmy za sobą ekscytujący dzień w Sewilli. Udało się nam znaleźć czerwone buty do mojego stroju, a Ewelina dosłownie ostatniego dnia dobrała kolczyki do swojej kreacji. Humory zatem dopisywały. Ja, Ewelina, mama i tata, mieliśmy teraz jeden cel – dotrzeć do malowniczej miejscowości Zahara De Los Atunes, gdzie miał odbyć się ślub mojego obecnego brata z moją wówczas przyszłą bratową.

Po drodze było nam dane obserwować z daleka słynną Skałę, ale nie mieliśmy czasu, by zrobić sobie przystanek w Gibraltarze. Jako najbliższa rodzina pana młodego musieliśmy być pewni, że zdążymy na czas i ceremonia rozpocznie się bez żadnych zakłóceń. Przecież Hiszpanie są punktualni, prawda?

Zahara De Los Atunes przywitała nas koszmarem Don Kijota – tzn. widokiem setek wiatraków, których śmigła wirowały na wietrze, produkując cenną energię elektryczną. Poza tym mijaliśmy w większości białe kurorty z basenami, szpalery palm i mnóstwo piasku, nim wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu.

Wyciągnęliśmy bagaże i zaciągnęliśmy się świeżym, nadmorskim powietrzem.

– Dobra, tata, zamykaj auto – odezwałem się i na wszelki wypadek pociągnąłem za klamkę, by zobaczyć, czy samochód na pewno jest zamknięty.

– O kurde – zauważył tata, gdy drzwi bez problemu się otworzyły. Spojrzeliśmy na siebie, skonsternowani. Tata nacisnął jeszcze raz przycisk na kluczykach, a ja raz jeszcze pociągnąłem za klamkę i znów auto otworzyło się, niczym sezam przed Ali Babą.

– Co tu jest grane? – podrapałem się po głowie, bo w ciągu naszej dotychczasowej wycieczki nie mieliśmy żadnego problemu z zamknięciem samochodu.

Mieliśmy niezłą zagwozdkę jeszcze przez dobry kwadrans, dopóki nie przyszedł moment olśnienia i razem z tatą nie popatrzyliśmy na siebie, a mina jednego i drugiego mówiła „ale z nas debile!”. Przecież to było zabezpieczenie, żeby nie zatrzasnąć kluczyków w samochodzie. Wystarczyło odejść ze dwa-trzy metry od auta i drzwi nie dało się otworzyć żadnym legalnym sposobem.

Po tym żenującym wstępie nie spodziewałem się już żadnego faux pas, więc oczywiście takowe popełniłem.

Obciach 2: Nauka liczenia

Gdy wyruszyliśmy w tę podróż miałem za sobą jakieś pół roku nauki hiszpańskiego i – zgodnie z efektem Dunninga-Krugera – byłem przekonany, że władam tą mową lepiej od Enrique Iglesiasa, znanego nad Wisłą jako Henryk Kościoły. W restauracji zamawiałem jedzenie bez najmniejszego kłopotu, dyskutowałem z policją, gdy nie wiedzieliśmy, gdzie możemy wjechać, a gdzie nie, rozmawiałem z wówczas przyszłymi teściami mojego brata i każdego dnia tej wycieczki rozumiałem, że pół roku wystarczy – już więcej nie muszę się uczyć, opanowałem przecież do perfekcji „qué tal”.

Pełen nieuzasadnionej pewności siebie, razem z Eweliną, rodzicami i walizkami wkroczyliśmy do urokliwej recepcji hotelu, nawiązującego architekturą do kultury Al-Andalus (aczkolwiek nie jestem ekspertem). To właśnie w tym pokaźnych rozmiarów obiekcie miało odbyć się hiszpańsko-polskie wesele, podczas gdy sama ceremonia miała mieć miejsce na pobliskiej plaży. Podeszliśmy do recepcjonisty i bardzo szybko dostaliśmy karty wejściowe do pokojów: rodzice do apartamenciku w pobliżu basenu, a ja z Eweliną do pokoju numer 527.

– Moje uszanowanie – podszedł do nas hotelowy boy. – ¿Czy zanieść państwu bagaże? – zagadał po hiszpańsku, więc odchrząknąłem, rozgrzewając struny głosowe:

– Tak. Te walizki proszę do apartamentu 118, a te walizki do pokoju 527 – wyrecytowałem, przemyślawszy to zdanie jeszcze osiem razy, nim wypowiedziałem je po hiszpańsku.

Boy spojrzał na mnie z wyrazem twarzy, z jakim ja patrzę na surówkę z czerwonej kapusty, tzn. pełnym niezrozumienia.

– ¿Przepraszam, co? – zapytał Hiszpan, schylając się po nasze walizki.

– Te do 118, a te do 527 – powtórzyłem, nieco skracając komunikat.

– Te do 118, a te do… do… – tutaj nastąpiło lekkie zawieszenie się hotelowego boya. Czułem, że tracę grunt pod nogami szybciej niż uciekające lata młodości.

– No… tak, te do 118, a te do 527. Pięć, dwa, siedem – wyliczyłem. Co tu się działo? Ukryta kamera? Czy jestem w programie „Perypetie boya hotelowego z idiotami spoza Hiszpanii”?

– Czyli te do 118, ¿ale te drugie do…? – dopytywał się boy, a ja spojrzałem na Ewelinę, spojrzałem na mamę, spojrzałem na tatę, spojrzałem na boya, spojrzałem na recepcjonistę, spojrzałem na pozostałych gości, spojrzałem na podłogę, sufit i ściany, spojrzałem w głąb swojej duszy (gdzie znalazłem kilka niezałatwionych spraw z liceum oraz odkryłem, że wciąż mam gdzieś w sobie dobro), spojrzałem na świat i zobaczyłem wielkie ubóstwo, głód i cierpienie. Wreszcie ktoś złapał mnie za ramię.

– Te drugie do 527 – mój rodzony brat, przyszły pan młody uratował sytuację. I wtedy pojąłem, że liczba „527” po hiszpańsku, to wcale nie cinco cientos veintisiete (czyli po naszemu: pięć sto dwadzieścia siedem) tylko quinientos veintisiete. Być może boy myślał, że każę mu zanieść jedną walizkę zarówno do pokoju pięć, jak i do sto dwadzieścia siedem? Nie wiem. Pewien jednak jestem, że mój rumieniec zażenowania oblał nie tylko moje ciało od stóp do głów, lecz również wszystkich gości, którzy stali w promieniu trzech metrów ode mnie. Ponoć do tej pory obsługa hotelu nie oferuje gościom czerwonego wina, lecz wino w kolorze twarzy tego gościa, co nie potrafił wymówić pięćset dwadzieścia siedem po hiszpańsku.

Do ślubu pozostał nam jeszcze dzień. Po trudach podróży i rozlicznych przygodach oraz aktywnym wypoczynku zdecydowaliśmy się wreszcie po prostu usiąść na tyłkach i przypiec się nieco na słońcu.

 

A plaże w Zahara De Los Atunes nadawały się do tego idealnie – po pierwsze były tak rozległe, że od wód Atlantyku dzieliło nas z dwadzieścia kilometrów piasku.

 

Po drugie – były praktycznie puste. Uwaliliśmy się więc w miejscu, które nam się najbardziej podobało i tak też spędziliśmy resztę dnia.

Andaluzja w odcinkach

To jest piąty odcinek cyklu „Andaluzja w odcinkach”. Całość można znaleźć pod tym adresem 🙂

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE