Gdy wreszcie zdecydowaliśmy się zwiedzać Bałkany to zaczęliśmy na grubo, bo – jak to mówi efektywny terrorysta – od trzech krajów za jednym zamachem: Chorwacja, Hercegowina i Czarnogóra. Ta opowieść będzie poświęcona temu ostatniemu krajowi, a dokładniej Zatoce Kotorskiej, którą, jak to zwykle z nami bywa, odwiedziliśmy poza sezonem i – jak to zwykle z nami była – nie obyło się bez (nie)szczęśliwych przypadków.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Południowa

OPUBLIKOWANO

24 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Jestem prostym człowiekiem: Ewelina widzi tanie bilety, kupuje, a ja z nią lecę, gdzie tylko wskaże. Nie inaczej było w tym przypadku. Dzięki zapałowi mojej ukochanej wymyśliła, że możemy spędzić trochę czasu zarówno w Chorwacji, jak i w Czarnogórze, a wszystko to za sprawą bezpośredniego lotu z Warszawy do Dubrownika, który w marcu nie kosztował za wiele. Motywacji, by wybrać się w podróż zresztą nam nie brakowało, a dodatkowo w marcu są urodziny Eweliny, które świętujemy najdalej jak się da od miejsca jej urodzenia, bo wtedy jest zimno.

Klasyczne trudne początki

Wszystko już było załatwione: bilety w obie strony kupione, hotele w Chorwacji i Czarnogórze zaklepane, transport na miejscu ogarnięty, plecaki spakowane, nauka najważniejszych zwrotów po serbsko-chorwacku ogarnięta, w tym oczywiście wykute na blachę zdanie „nie mam nic przeciwko orgii, jednak wolałbym wówczas wegański catering”, przeczytana burzliwa bałkańska historia, sprawdzone najważniejsze i te mniej ważne atrakcje – kiedy to złowrogo zabrzmiał i zawibrował telefon mojej ukochanej.

– Halo? Tak? Nie! Tak? Aha… – prowadziła niezwykle elokwentną dyskusję z kobiecym głosem po drugiej stronie łącza, gdy ja oddawałem się jakiejś pasjonującej lekturze, czując już na ustach smak kawy z tygla.

– Co tam? – zagadnąłem.

– Odwołali nam lot – zasmuciła się Ewelina. – I proponują nam przebookowanie biletu na następny dzień.

– No nie, przecież wszystko już mamy załatwione! Bilety w obie strony kupione, hotele w Chorwacji i Czarnogórze zaklepane, transport na miejscu ogarnięty, plecaki spakowane, nauka najważniejszych zwrotów po serbsko-chorwacku ogarnięta, w tym oczywiście wykute na blachę zdanie „nie mam nic przeciwko orgii, jednak wolałbym wówczas wegański catering”, przeczytana burzliwa bałkańska historia, sprawdzone najważniejsze i te mniej ważne atrakcje – wyliczałem z pamięci, niemalże ze łzami w oczach i dodałem: – Ne smeta mi orgija, no tada bih više volio veganski catering!

– Nie panikuj – uspokoiła mnie Ewelina. – Polecimy po prostu dzień później, a potem napiszemy reklamację, żeby oddali nam pieniądze za nocleg.

– Ech – westchnąłem ciężko. Przez przełożony lot mieliśmy na początek tak naprawdę tylko spanie w Dubrowniku, skąd następnego dnia rano od razu ruszaliśmy do Kotoru. Całe szczęście, że nasza wyprawa wzięta była w Chorwackie kleszcze i mieliśmy ją tak zacząć, jak i skończyć w tym nieodpowiednim dla dusigroszy mieście. Przestałem zatem panikować i kontynuowałem lekturę.

Nocny spacer przez stare miasto w Dubrowniku

Wylądowaliśmy na miejscu na tyle późno, by nie móc na wstępie rozkoszować się bałkańskimi krajobrazami. Ciemno było, że oko wykol, a ja nie jestem krukiem, żeby sobie oka nie wykolić, zatem ze smutkiem oglądałem czarność nocy i domyślałem się, że na zewnątrz musi być pięknie, bo jechaliśmy górzystą trasą wzdłuż wybrzeża.

stari grad w dubrowniku, widok na ulicę

Dotarliśmy do usytuowanego u bramy starego miasta przystanku, gdzie zachwyciliśmy się z miejsca architekturą i naturą, po czym zanurzyliśmy się w wąskie uliczki Stari Gradu w poszukiwaniu naszego mieszkanka. Powitała nas na miejscu miła pani i wpuściła nas do środka: do przyjemnego pokoju z kuchnią, umiejscowionego na poddaszu, o rzut kamieniem od West Harbour.

Tutaj warto nadmienić jedną istotną rzecz: mimo, że był to rok 2019, to szaleństwo na „Grę o Tron” kompletnie mnie ominęło, co teraz, po latach, wydaje mi się nie do pomyślenia, jako że co najmniej cztery pierwsze seriale sezonu są naprawdę fenomenalne. Oczywiście poprzez tysiące memów znałem jako tako zarys tego serialu, wiedziałem, że część zdjęć filmowana jest w Dubrowniku, ale nie byłem świadom, które to miejsca i na wszelki wypadek robiłem zdjęcia wszystkiego, z założeniem, że jak kiedyś obejrzę „Grę o Tron” to przynajmniej nie będę musiał wracać na Stari Grad robić sobie zdjęcia.

Ewelina na starym mieście w Dubrowniku

Miliony kun

Rozpakowaliśmy niezbędne przybory i niesieni marszem, granym fenomenalnie przez nasze kiszki, opuściliśmy nasze tymczasowe mieszkanie w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

Jeśli ludzie mówią, że Dubrownik jest drogi, to nie mają pojęcia, o czym mówią: Dubrownik bowiem jest drogi jak jasna cholera. Zwłaszcza, gdy jest się bardzo głodnym i zamiast poświęcić troszkę czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu gastronomicznego o przystępnych cenach, uderza się w sam środek wypacykowanego starego miasta. Tak też zrobiliśmy my, podróżnicy-amatorzy. Zachwyceni oślepiającym blaskiem wypucowanego na glanc staromiejskiego bruku, podziwiając wspaniale utrzymane budynki i inne konstrukcje, weszliśmy do knajpki z fast-foodem z myślą, że przecież fast-food nie może być drogi. Z uśmiechem na ustach zamówiliśmy burgera, hot-doga, frytki i dwa piwa. Nawet w burżujskiej Warszawie, gdzie bułka w papierku, kupiona z food tracka stojącego na środku błotnistego pola kosztuje 40 złotych, za tego typu zestaw nie zapłaciłbym więcej niż sto złotych.

maciek je frytki na starym mieście w dubrowniku
ewelina w restauracji w dubrowniku

Kiedy dostaliśmy rachunek do zapłacenia, wykrzyknąłem:

– Że ile?! – po czym czułem się, jakby przypięto mnie kuną do ściany, bo nie byłem w stanie sięgnąć do plecaka po kuny, których i tak na wyjazd nie wzięliśmy za wiele. Wylizałem papierek po hot-dogu do czysta, wciągnąłem pianę z piwa do ostatniego bąbelka, zeskrobałem z tacki sól od frytek, żeby serce mnie aż tak nie bolało przy uregulowaniu rachunku i wyszliśmy na zewnątrz, biedniejsi, lecz najedzeni.

– Chodź, zrobimy sobie jeszcze spacer – zaproponowała Ewelina i zrobiliśmy sobie jeszcze nocny spacer po starym mieście, niemalże pozbawionym turystów, pięknie oświetlonym, gdzie co jakiś czas zaskakiwały nas ciekawe rozwiązania architektoniczne i drzewka cytrusowe.

Dość droga droga do Kotoru

Po tym krótkim nocnym spacerze wymeldowaliśmy się rano z naszego mieszkania i usadowiliśmy się na krótką refleksję przy puszce kolorowego napoju gazowanego na skraju West Harbour, nie wiedząc – jak już wspominałem – że to miejsce „Gra o Tron” uczyniła słynnym.

Ruszyliśmy spacerem, objuczeni jak osły, w kierunku portu, skąd miał odjeżdżać autobus do Kotoru. Spacer trwał niemalże godzinę – po drodze mijaliśmy piękną zatokę ze schodkowym hotelem, w którym mieliśmy zaklepany nocleg na zakończenie naszej podróży.

Ewelina patrzy na Adriatyk w Dubrowniku
Ewelina patrzy na West Harbour w Dubrowniku

Był piękny dzień, świeciło słońce, a jakaś dobra architektoniczna dusza zaplanowała, że w pobliżu portu warto zbudować supermarket, a pobliże portu było właśnie naszą tymczasową poczekalnią.

Maciek pije Jim Beam z colą w Dubrowniku

Nabyliśmy trunki wyskokowe, umilające nam czas do przyjazdu autobusu i poruszaliśmy ważkie problemy cywilizacji, jak na przykład problem uzależnienia ludzkości od kofeiny i porannego espresso. Jak można być takim słabeuszem? Po tej dyskusji natychmiast poszliśmy napić się kawy i zjedliśmy oliwki.

kawa i oliwki w porcie w Dubrowniku

Autobus przyjechał o czasie i zabrał nasze dwie podróżnicze dusze na pokład.

Nigdy nie uważałem, że dojeżdżanie do jakiegoś miejsca podczas wycieczki to strata czasu, bo można zażyć nieco krajobrazu innego niż ten znany z pocztówek i okładek przewodników, posłuchać lokalnej mowy, ale także poczytać książkę i posiedzieć sobie sam na sam ze swoimi myślami. Tym razem trasa okazała się niezwykle malownicza, bowiem okolice Dubrownika usiane są zalesionymi wysepkami, porozkładanymi tu i ówdzie blisko wybrzeża, gdzie Chorwacja styka się z morzem Adriatyckim. Poranne promienie słoneczne odbijały się wyraziście od lazurowej morskiej toni, odganiając z nieba wszystkie chmury, a my wykonywaliśmy przez przybrudzoną szybę samochodu dziesiątki jak zawsze w takiej sytuacji nieudanych, krzywych, niewykadrowanych zdjęć.

widok na morze adriatyckie i wysepkę

Po niecałych dwóch godzinach jazdy zbliżaliśmy się do punktu granicznego między należącą do Unii Europejskiej Chorwacją, a będącą poza jej strukturami Czarnogórą.

– Ach, poczułaś te wibracje? – zapytałem podekscytowany ukochaną.

– To telefon zawibrował ci w kieszeni – odparła. Sięgnąłem po swoją komórkę i jak zawsze spodziewałem się SMS-a powitalnego.

– „Wykorzystałeś 70% swojego limitu danych w roamingu, zablokowaliśmy dalszy przesył, żebyś nie dostał wysokiego ratunku” – przeczytałem powitalnego SMS-a. Pacnąłem się w sam czubek czoła – mój będący do tej pory w UE telefon zaczął dobierać dane z czarnogórskiej sieci. Wyłączyłem zatem, co trzeba i „nie mogłem się doczekać” przyjścia rachunku (po powrocie musiałem dopłacić ponad standardowy abonament prawie 400 złotych – a miała to być tania wycieczka…).

Urodzinowa impreza Polaków w Czarnogórze z rumuńskimi muzykami w amerykańskiej witrynie na japońskim telewizorze

Przejechaliśmy przez przejście graniczne bez najmniejszych problemów. Do Kotoru zostało nam jeszcze jakieś pięćdziesiąt kilometrów jazdy wokół Zatoki Kotorskiej. I znów aparat poszedł w ruch: ach, te skaliste wzgórza, spadające zboczem wprost do morskiej toni! Czy to na Sycylii, czy w Andaluzji, czy tu, w Czarnogórze – ten widok nigdy mi się nie znudzi!

Zaczęło się ściemniać. Dotarliśmy na przystanek w Kotorze, skąd zostały nam do pokonania jakieś trzy kilometry do naszego mieszkanka. Złapaliśmy taksówkę (bardzo dużo ich tam jeździ), która szybko dowiozła nas na miejsce, przejeżdżając na drugą stronę zatoki, do miejscowości Muo. Zapłaciłem taksówkarzowi – co ciekawe, należąca do UE Chorwacja obraca kunami, a nienależąca do UE korzysta z euro.

Zarezerwowaliśmy sobie całe mieszkanko w budynku, usytuowanym zaraz przy ulicy, czyli zaraz przy wodzie, z widokiem na majestatyczne pasmo górskie, zatokę kotorską i pięknie oświetlonym w nocy starym miastem w Kotorze.

widok na zatokę kotorską wieczorem

Powitała nas przemiła gospodyni, która mówiła bardzo łamanym polskim, ale zrobiło się nam od razu cieplej na sercu, że podjęła wysiłek, by chociaż trochę nauczyć się tej naszej trudnej mowy i starać się nią porozumiewać. Zaprosiła nas do naszego salonu, przekazała wszystkie najważniejsze informacje i zostawiła nas samych. W sypialni na poduszce czekało na nas powitalne wino.

– Dobra, czas zaszaleć! – zarządziłem i natychmiast włączyłem sobie muzykę zespołu Taraf de Haidouks, który pochodzi z Rumunii i nie ma nic wspólnego z Bałkanami, ale czułem się trochę, jak Mozart, gdy komponował „Marsz Turecki”, nie mający z turecką muzyką nic wspólnego – dla mnie ten koncert brzmiał właśnie, jak brzmiałaby Zatoka Kotorska, na którą spoglądałem z tarasu, gdyby tylko umiała wydawać dźwięki.

Przy tych przemiłych dźwiękach wybiła północ, co oznaczało, że Ewelina skończyła ileś tam lat, na które oczywiście nie wyglądała, a ja wyciągnąłem z plecaka niesamowity tort, który sam ugotowałem (to znaczy wcisnąłem świeczki w pomarańczę) oraz kilka sztuk rozwijanych trąbek urodzinowych, bo najwyraźniej chciałem wzbudzić w innych wczasowiczach nienawiść do naszej dwójki już pierwszej nocy. Cóż to była za szalona noc! Poszliśmy spać po dziesięciu minutach świętowania, bo byliśmy zmęczeni podróżą…

tort urodzinowy z pomarańczy

Plusy dodatnie i minusy ujemne Kotoru i Zatoki Kotorskiej

Zatoka Kotorska jest fenomenalna i można by w zasadzie nic nie robić tylko obchodzić ją dookoła, co bez łódki jest oczywiście niemożliwe, ale można również iść w jedną stronę i wracać tą samą drogą, przez cały czas będąc zachwyconym.

panorama zatoki kotorskiej

Czarnogóra to biedniejszy od Chorwacji kraj, nieco mniej rozwinięty, więc poza tym, że posiada równie przepiękny krajobraz, to jednak zmieszany jest on z jakąś atmosferą, która w krajach Unii Europejskiej jest już nie do uchwycenia. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem są właśnie te znakomite kadry, stare, sfatygowane samochody na tle skalistych wzgórz, odrapane łódki, chyboczące się na delikatnych falach, pamiętające zamierzchłe czasy rowery, poukrywane w zaroślach, proste, ale niezwykle urokliwe domki z uroczymi okiennicami – jest w tym taki wyjątkowy czar, że od pierwszej chwili postanowiliśmy pokonywać trzy dzielące nas od Kotoru kilometry na piechotę i chłonąć tę atmosferę własnymi oczami, uszami i nosami.

łódka na tle zatoki kotorskiej
przystań w zatoce kotorskiej
stary samochód na tle zatoki kotorskiej
widok na wzgórza w zatoce kotorskiej
zatoka kotorska w nocy
dom z kolorowymi okiennicami w kotorze

Minusy to pewien stan rzeczy, o którym u nas możemy już jedynie wspominać. Palenie w pomieszczeniu jest dla Czarnogórzan czymś kompletnie naturalnym i wielokrotnie, gdy czekaliśmy sobie na nasz autobus w lokalnej kawiarni przy naprawdę dobrej kawie, musieliśmy czasem znosić szarosiwy obłok nikotynowy i ten zapach, który utrzymywał się na naszych ubraniach do końca dnia. Przejeżdżając autobusem przez okolice Zatoki Kotorskiej (a zwiedziliśmy w jej okolicy dość sporo jak na tak krótki czas) nie sposób nie zauważyć, że piękne, często zalesione skaliste wzgórza są niemal dosłownie porośnięte plastikowymi torebkami i innymi śmieciami. Plastik to zresztą główna forma pakowania produktów w Czarnogórze – w supermarkecie, w którym zaopatrywaliśmy się w produkty spożywcze, w tym legendarną już kiełbasicę, pani pakowała nam wydawane przez siebie już zapakowane w plastik pieczywo w kolejną plastikową torebkę, na koniec wkładając wszystkie zakupy do kolejnej reklamówki. Obłęd!

kawiarnia na dworcu w kotorze

Rowerem przez Zatokę Kotorską

Wszak nasi gospodarze oferowali wynajem rowerów i nie mogliśmy nie skorzystać z tej oferty, jako że kochamy ten środek transportu. Jest na tyle szybki, by jednego dnia zrobić sporo kilometrów, a na tyle wolny, by móc chłonąć świat, który się przemierza.

Po wymianie słów w prawie-polskim z przesympatyczną gospodynią, przyprowadziła nam dwa pozornie solidne rowery miejskie, z uroczymi koszyczkami przy kierownicy. Aura była dość niesprzyjająca, ale lekki deszcz to nie deszcz, to po prostu wilgotne powietrze. Wsiedliśmy na nasze jednoślady i poczułem, że są mniej stabilne niż dolary Zimbabwe – wszystko, co tylko mogło, lekko się w nich telepało i zapowiadało się, że pogubią pedały zanim przejedziemy sto metrów. Żądni przygód uznaliśmy, że co – my nie damy rady? – i ruszyliśmy ku przygodzie w kierunku przeciwnym, niż zwykle, to znaczy nie w stronę Kotoru.

rower na tle zatoki kotorskiej

Zatrzymaliśmy się już za chwilę – najpierw zainteresował nas piękny kościółek z wysokimi schodami, który był bardzo tajemniczo wyglądającą budowlą. Na jego ścianie odkryłem jakąś przedziwną mapę rodem z Mount Chiliad w GTAV.

rower na tle kościółka w zatoce kotorskiej
rysunek na ścianie kościoła w kotorze

Następnie jednak przestraszyliśmy się nieco deszczu i zaszliśmy do pobliskiej kawiarni. W menu zdecydowanie nasz wzrok przykuła potrawa „Jaja na oko” i już byliśmy gotowi do poświęcenia źrenic dla gastronomii, gdy wypogodziło się, zatem dopiliśmy tylko kawę i popedałowaliśmy dalej, bez zaznajomienia się z jądrami kucharza.

jaja na oko

Im piękniejsza trasa, tym wolniej się podróżuje (niezależnie od środka transportu, kiedyś pokonywaliśmy samochodem trasę N-222 w okolicach Porto i w zasadzie przez cały dzień pokonaliśmy kilka kilometrów, bo po prostu kadrom nie można było się oprzeć). Tak też było w tym przypadku – ciągle przemieszczając się wzdłuż Zatoki Kotorskiej spoglądaliśmy na kamienno-trawiaste zbocza po drugiej stronie wodnej tafli, czasem skryte wśród tańczących na wietrze deszczowych chmur, zatrzymywaliśmy rowery przy porośniętych mchem, dawno nieużywanych przystaniach, obserwowaliśmy leniwie płynące ku Kotorowi mniejsze i większe łodzie i tak sobie sunęliśmy do przodu, wciąż mając w głowie, że za jakiś czas trzeba zawrócić, by z powrotem dostać się do Muo.

Ewelina i Maciej na tle zatoki kotorskiej
wywieszone pranie w zatoce kotorskiej
dwa rowery na tle zatoki kotorskiej

Pedałowanie przez Tivat

Po kilkunastu kilometrach jednak powitał nas Tivat, miejscowość, która znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie półwyspu względem naszego mieszkania w Muo. Rowery jako tako trzymały się kupy, chociaż z pewnym niepokojem spoglądałem na coraz bardziej flaczejące opony, niczym mężczyzna w kryzysie wieku średniego, czujący podskórnie zbliżające się problemy z potencją. Podjechaliśmy do najbliższej restauracji o nazwie Montenegrino, przypięliśmy rowery, ale chyba tylko dla sztuki, bo raczej nikt by się na nie pokusił, po czym udaliśmy się do wnętrza lokalu. Gdy spojrzeliśmy na menu to w stosunku do tego, co zastało nas w Dubrowniku, czuliśmy, że każde danie jest tanie. Zamówiliśmy talerz lokalnych przystawek, piwo i kawę. Najedliśmy się do syta.

ewelina w restauracji montegrino, tivat, czarnogóra

Po drodze Ewelina zobaczyła w sklepowej witrynie buty, którym nie mogła się oprzeć.

Po przejechaniu kilku kolejnych kilometrów w kierunku Muo, ale w przeciwnym niż ten, z którego wyjechaliśmy, moje dętkowo-impotenckie myśli zaczęły się ziszczać, gdy koło mojego roweru już prawie szorowało o asfalt. Cóż począć? Jak okiem sięgnąć, tak nigdzie nie dało się dostrzec stacji benzynowej, zresztą nie byłem pewien, że zastaniemy na niej kompresor. Po drodze jednak mijaliśmy dziesiątki otwartych zakładów samochodowych, które w Czarnogórze są pewnie lukratywnym biznesem, bowiem stare samochody psują się częściej. Zjechaliśmy do najbliższego, gdzie pan mechanik oddawał się rozkosznej sjeście w przewygodnym leżaku, przy stoliku kawowym, zmontowanym z samochodowej felgi. My nie rozumieliśmy jego, on nie rozumiał nas, ale wskazałem na nasze sflaczałe rowerowe opony i napompował je do pełna. Wyjąłem euro i zapytałem, ile płacę, ale spojrzał na mnie jak na idiotę i kłaniając się sobie w pas rozstaliśmy się w zgodzie i wdzięczności.

warsztat samochodowy, tivat

Jechaliśmy dalej i już było dla nas jasne, że nie zawrócimy tą samą trasą – trzymałem tylko kciuki, by udało nam się dotrzeć rowerami z powrotem do Muo i że nie natrafimy po drodze na jakąś autostradę. Malujące się w oddali ogromne górzysko wyglądało jak zbliżające się problemy, ale jak każdy racjonalnie myślący mężczyzna machnąłem tylko ręką i pomyślałem, że ogarnę ten kłopot dopiero na miejscu, jak będę miał z nim do czynienia. Po paru kilometrach minęliśmy lotnisko w Tivacie – zrobiło się gęsto od samochodów, pobocze kurczyło się, ale nigdzie nie widziałem zakazu jazdy na rowerach, poza tym nikt na mnie nie trąbił pukając się w czoło, jak kiedyś na autostradzie pod Wilnem, zatem uznałem, że nie ma problemu i pedałowaliśmy z Eweliną dalej.

Tunel śmierci: w otchłani królestwa kostuchy

Przejechaliśmy jeszcze pięć kilometrów, po drodze tylko raz skręcając w lewo w stronę Muo, a wzgórze pęczniało i pęczniało niczym brzuszek Cudaczka-Wyśmiewaczka. Niebo zrobiło się całkiem białe i generalnie wiedzieliśmy, że za pół godziny zrobi się naprawdę ciemno, a nasze cuda techniki nie były wyposażone w żadnego rodzaju światła.

I wreszcie dotarliśmy do podnóża góry, gdzie zastała nas dobra i zła wiadomość.

Dobra wiadomość była taka, że nie musieliśmy wspinać się wąskimi serpentynami w stronę wierzchołka, poświęcając na to co najmniej pół dnia jazdy w nocy, gdzie pewnie zginęlibyśmy pod kołami czarnogórskiego auta. Zła wiadomość była taka, że staliśmy przed złowieszczą paszczą wjazdu do długiego, wydającego z siebie przerażający ryk tunelu, która teraz wydała nam się paszczą jakiegoś potwora, tylko czekającego na to, by nas pożreć i nigdy nie wypuścić ze swoich wnętrzności.

tunel vrmac kotor

– Nie ma mowy – Ewelina spojrzała na mnie tak, jak zwykle na mnie patrzy, gdy nie ma mowy. Wnętrze tunelu odcinało się pomarańczowym światłem od ciemnozielonej reszty krajobrazu, jakby buchał w nim ogień piekielny, gotów strawić nas, gdy tylko wjedziemy do środka. Z wnętrza tunelu cały czas wydobywał się jednostajny dźwięk, przywodzący na myśl syrenę alarmową. Nie wyglądało to bezpiecznie. Postąpiliśmy kilka kroków w kierunku wjazdu, prowadząc rowery. Z obu stron jezdni w tunelu znajdował się dość wąski chodnik, na którym rower zmieści się bez problemu.

– Chyba nie mamy wyjścia – spojrzałem na Ewelinę tak, jak zwykle na nią patrzę, gdy nie ma wyjścia. Odpowiedziała mi spojrzeniem typu „jak coś to będzie twoja wina” i zdesperowani ruszyliśmy przez siebie, dosiadając naszych jednośladowych wierzchowców.

tunel vrmac, wnętrze

Otoczeni bliżej niezidentyfikowanym rykiem, spotęgowanym przez konstrukcję tunelu, mijani co chwilę przez rozpędzone samochody, nie byliśmy pewni swojej przeszłości – w pewnym momencie otarliśmy się o niechybną śmierć, gdy koło roweru Eweliny wpadło w dziurę, jaka powstała po płytce chodnikowej, która wcześniej ją wypełniała. W tym momencie oboje zdecydowaliśmy się jednak zejść z rowerów i je poprowadzić, nie bacząc na to, że przeprawa znacznie się wydłuży. Tunel miał jakieś półtorej kilometra, ale dla nas ciągnął się jak jelita tyranozaura i końca – dosłownie – nie było widać.

Czy uda nam się dostrzec światło w tunelu i wyjść po jego drugiej stronie? Czy bezpiecznie dotrzemy do naszego pięknego apartamentu w Muo? Czy zamknąłem lodówkę? – te i inne myśli towarzyszyły mi przez cały czas, gdy wpatrywałem się w plecy mojej ukochanej, dzielnie maszerującej przed siebie.

Wreszcie, gdy zegary nawet nie wybiły szóstej wieczorem, zobaczyliśmy to – wyjście z tego przeklętego tunelu, Vrmac zwanym, gdzie dostrzegliśmy wydające ten złowieszczy dźwięk turbiny wentylacyjne, a stamtąd już z górki – stoczyliśmy się w milczeniu w dobrze nam znane miejsce, to jest supermarket, w którym zaopatrzyliśmy się w kiełbasicę na śniadanie i odetchnęliśmy z ulgą. Stamtąd dzieliły nas już tylko cztery kilometry do naszego czarnogórskiego domu, ale najgorsze mieliśmy za sobą.

Uzbrojeni w świeżutką kiełbasicę i nowiutkie buty, oddaliśmy nasz wysłużony złom gospodarzom, którzy pewnie byli zaskoczeni, że zastaliśmy dętki sflaczałymi, a zostawiamy napompowanymi.

Nożownik z Bukowiny i sylwester na basenie

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE