Życie to teatr – tak powtarzali filozofowie już od czasów antyku. Razem z Eweliną podnieśliśmy tę ideę do kwadratu. Był taki czas, w którym życie, będące teatrem, otarło się o teatr, gdzie rozegrał się prawdziwy spektakl. I nie mówię tutaj o tym, co działo się na scenie. Przedstawię wam kulisy naszej pierwszej wspólnej zagranicznej (dużo przymiotników) podróży z Eweliną.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Wschodnia

OPUBLIKOWANO

20 kwietnia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Już pierwsze sceny naszego podróżniczego dramatu (czasem komedii, czasem tragedii) obfitowały w przydarzanie się. Wówczas jednak nie tylko globtroterskie fatum wypełniało naszą włóczęgowską estradę zaskakującymi epizodami, również my sami, nieopierzeni obieżyświaci, stawaliśmy się bodźcem do przydarzania się, wpadając jak śliwka-węgierka w kompot tarapatów. Gotowi na spektakl? Kurtyna w górę!

rzeźba-kurtyna, pomnik przed teatrem narodowym w budapeszcie

Pierwszy raz razem za granicą

W Budapeszcie wylądowaliśmy bez opóźnień i sprawnie przemieściliśmy się na Ferenciek tere, do którego podczas tego wyjazdu bardzo często powracaliśmy, przekształcając jego nazwę w „Maciek tere”. Spędziliśmy w Budapeszcie pięć czy sześć majowych dni i mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że był to fantastyczny wyjazd. Dziś wspominam stolicę Węgier jako jedno z najpiękniejszych miast, jakie widziałem, a opinia ta z pewnością zawiera w sobie hektolitry sentymentu, które wciąż płyną w moich żyłach – była to przecież moja pierwsza prawdziwa wycieczka za granicę od czasów mojej wizyty w Niemczech w 2003 roku (dwie delegacje do Sztokholmu się nie liczą, bo widziałem podczas nich jedynie wnętrze biura) i pierwsza wspólna wyprawa z Eweliną. Byliśmy młodzi (czy też: młodsi), a nasz wyjazd był spontaniczny (czytaj: nieprzygotowany).

maciek i ewelina przed parlamentem w budapeszcie

Wspinaczka na najwyższy szczyt Budapesztu

Pierwszego dnia całkowicie rozładował się nam aparat po wykonaniu ledwie dwóch zdjęć (czytaj: zapomnieliśmy naładować baterię), a przy okazji rozładował się mój telefon, z którego map korzystaliśmy (dane w tych czasach, nawet w UE, były bardzo kosztowne, a Ewelina nie miała zbyt dobrych taryf). Gdy, po zostawieniu rzeczy w hotelu, ulokowanym przy ulicy Sasadi, ochrzczonej przez nas ulicą „Sasanki”, znaleźliśmy się z powrotem na Ferenciek tere, to nie mieliśmy pojęcia, gdzie się udać i co zobaczyć.

ewelina w nocy na ferenciek tere

– Zobacz, góra – Ewelina wskazała głową w lewo, gdzie faktycznie dostrzegliśmy wzgórze, zlokalizowane zaraz za mostem. Ruszyliśmy zatem w jego stronę, przechodząc przez Most Elżbiety i zerkając w kierunku takiego sobie, nie za bardzo modrego Dunaju (mnie się wydawał bardziej zielony). Po tym krótkim spacerze, znaleźliśmy się przed niesamowicie trudną decyzją – przed nami pojawiły się schody, przyozdobione dwiema kolumnami, na szczycie których usadowiły się rzeźby orłów. Problem jednak był taki, że mogliśmy wybrać zarówno stopnie po lewej, jak i stopnie po prawej stronie.

– Spacer w lewo wydaje się ciekawszy – zauważyłem, bo schody, biegnące w tym kierunku, zdawały się bardziej niknąć w zieleni niż ich prawicowi towarzysze („prawicowi towarzysze”, cóż za oksymoron).

Zgodziliśmy się zatem iść w lewo.

wzgórze i pomnik gellerta w budapeszcie

Już po krótkiej wspinaczce znaleźliśmy się w objęciach kolumnady, otaczającej pomnik świętego Gellerta, znajdujący się w gdzieś tak w połowie Góry Gellerta, na którą to właśnie się wspinaliśmy. Gellert to w ogóle jest sławny na Węgrzech, oprócz góry i pomnika ma tu jeszcze swój hotel, spa, łaźnie, ulice czy place.

Posągowy mnich trzyma w ręku krzyż, jakby spodziewał się ataku budapesztańskich wampirów. Trzeba przyznać, że ma doskonały widok na Dunaj i panoramę miasta.

ewelina na górze gellerta

Po tym krótkim przystanku weszliśmy jeszcze wyżej, zatrzymując się co jakiś czas przy ławeczkach ze świetnym widokiem na Budapeszt.

ławeczka na wzgórzu gellerta

Na samym końcu dotarliśmy do Cytadeli. Jest to dla mnie ciekawy przykład tego, jak można radzić sobie z symbolami, pozostałymi po „bratnim narodzie” w wielu byłych republikach sowieckich i krajach, będących w strefie wpływów Związku Radzieckiego. Pomnik, który wieńczy Wzgórze Gellerta, na szczycie którego stoi Cytadela, poświęcony był z początku żołnierzom Armii Czerwonej, poległym w stolicy Węgier podczas drugiej wojny światowej. Obecnie, po usunięciu z niego symboli czasów słusznie minionych, przemianowano go na Pomnik Wolności, by mógł nieść uniwersalne przesłanie.

pomnik wolności, budapeszt

Wzgórze Zamkowe

Po tej wspinaczce, której towarzyszyła wysoka temperatura, odsapnęliśmy chwilę i zeszliśmy z powrotem w stronę wybrzeża Dunaju, docierając do miejsca, zwanego Várkert Bazár.

Várkert Bazár w Budapeszcie

 

Ten park, służący obecnie mieszkańcom Budapesztu, był miłym przedsmakiem naszej wizyty w okolicach Zamku Królewskiego, zwiedzaniem słynnych Baszt, gdzie pan, sprzedający bilety, umiał powiedzieć „dziękuję bardzo” w każdym języku.

baszta rybacka, budapeszt

W katedrze, zbudowanej dawno, dawno temu, mieści się ciekawy ołtarz. Zwiedzając wiele dostępnych dla turystów pomieszczeń, zobaczyłem ciekawą relikwię: stopę świętego Jana (zapewne jedną z sześciu relikwii tego typu), z której wciąż wystawał kawałek kości.

katedra macieja w budapeszcieołtarz w katedrze macieja w budapeszcie

Włóczyliśmy się tak po Wzgórzu Zamkowym bez ładu i składu, podziwiając piękne widoki sąsiedniego brzegu Dunaju i zdecydowaliśmy się zakończyć ten spontaniczny spacer deserem, składającym się w większości z bitej śmietany.

Łaźnie Rudas gyógyfürdő i prawie najstarsze metro w Europie

Następnego dnia poszliśmy do łaźni tureckich. Nie za bardzo byliśmy obeznani w tym temacie i po prostu wpisaliśmy w Google Maps „termy”, po czym zdecydowaliśmy się udać do pierwszych lepszych. Ten skomplikowany algorytm wyboru sprawił, że padło na kąpielisko Rudas gyógyfürdő. Znajduje się ono zaraz obok Wzgórza Gellerta, a więc wyraźnie ciągnęło nas w tę samą okolicę, co dnia poprzedniego.

Łaźnie Rudas gyógyfürdő Łaźnie Rudas gyógyfürdő, wnętrze przebieralni

W łaźniach, jak to o w łaźniach – pachniało starym jajkiem i siarką, a większość kąpiących się już dawno przekroczyła dziewięćdziesiątkę i zdecydowanie lubiła pluskać się au naturel. Z początku zdziwiłem się, że jeden starszy pan postanowił zawitać na łaźnie z pokaźnych rozmiarów laską, gdy po chwili zrozumiałem, że nie była to laska.

Zaraz po kąpieli udaliśmy się na saunę. Wybór był przeogromny, od klasycznej łaźni parowej, przez aromatyczną, czy też o podwyższonej temperaturze. Zapamiętałem jedynie parę mężczyzn, Niemców, którzy – idealnie wyrzeźbieni – siedzieli naprzeciwko nas, owinięci ręcznikami. Z lekkim zawstydzeniem skryłem swój jednopak pośród bawełny mego białego łachmana.

Łaźnie bardziej przypominały szpital psychiatryczny z koszmaru albo więzienie o zaostrzonym rygorze – te wszędobylskie białe płytki przyprawiały o zawrót głowy, a wrażenie surowości potęgowała rura, która w zamyśle twórców miała służyć za prysznic.

Łaźnie Rudas gyógyfürdő, prysznic

Po tej odświeżającej przygodzie poszliśmy na kolejny spacer, mając nadzieję, że po drodze natrafimy na coś ciekawego. Tak też się stało – jak spod ziemi wyrósł przed nami majestatyczny, monumentalny budynek budapesztańskiej opery, otoczony z lewej i prawej żółtymi taksówkami.

opera w budapeszcieżółte taksówki w budapeszcie

– Ach, poszłabym do opery! – westchnęła Ewelina, przyglądając się gmaszysku i jej marzenie po chwili się spełniło, gdy zeszliśmy na zabytkową stację metra Opera, gdzie wciąż kursuje podziemna kolejka, najstarsza na kontynentalnej Europie (to tak naprawdę tramwaj, który co jakiś czas wjeżdża do tunelu).

metro opera w budapeszcie

Właśnie tak wygląda mój Budapeszt nocą

Wiele rzeczy nocą wygląda dużo lepiej niż za dnia: moja twarz, gwiazdy, a wiele osób twierdzi, że również duże miasta. Budapeszt po zmroku zmienia się nie do Poznania czy Wrocławia: pierwsze co dosłownie rzuca się w oczy to blask świateł, które rozjaśniają ikoniczne budynki stolicy Węgier, jak choćby zachwycający parlament, ale również mosty, kamienice czy inne konstrukcje, które dostąpiły zaszczytu bycia wybudowanym na wybrzeżu Dunaju.

budapeszt nocą

To chyba wtedy najbardziej pokochaliśmy zwiedzanie na nogach i do tej pory czasem po prostu idziemy na spacer przez daną miejscowość, którą odwiedzamy, licząc, że po drodze zobaczymy piękne rzeczy, a jak nie, to przynajmniej spalimy trochę kalorii.

budapeszt w nocy

Przeszliśmy przez Dunaj kilka razy przeróżnej maści mostami, w tym chyba tym najsłynniejszym, Mostem Łańcuchowym.

most łańcuchowy w budapeszcie nocą

Przeszliśmy raz jeszcze w pobliże Wzgórza Zamkowego, zerkając na pięknie podświetlony Zamek Królewski, następnie znaleźliśmy się pod drugiej stronie Dunaju, ciesząc oczy jaśniejącym już z oddali budynkiem parlamentu, gdzie spędziliśmy mnóstwo czasu, robiąc sobie zdjęcia.

parlament w budapeszcie w nocy

Nocny spacer przez Wyspę Św. Małgorzaty i ŻABY

Od tysiącleci wiadomo, że dzisiejsza młodzież jest zdemoralizowana i to przez nią już za momencik nastąpi upadek cywilizacji. W tych latach tą zdemoralizowaną młodzieżą byliśmy my. Zamiast wybrać się na wieczorną kolację przy świecach do eleganckiej restauracji, postanowiliśmy pójść na nocny spacer wybrzeżem Dunaju, wyposażeni w butelkę taniego wina, kierując swoje kroki w kierunku Wyspy Świętej Małgorzaty, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody można legalnie spożywać alkohol.

podświetlony parlament w budapeszcie

– Ach, to jest życie, piję sobie winko w stolicy Węgier, mając u boku swojego prawdziwego, twardego, nieustraszonego mężczyznę! – Ewelina pokonywała alejki wyspy tanecznym krokiem.

– Nie pójdę dalej, tam są żaby – wskazałem na niewielki mostek, ciągnący się w poprzek jeszcze mniejszego stawu i stanąłem, sparaliżowany strachem.

– Że co przepraszam?

– Słyszysz to złowieszcze rechotanie tych krwiożerczych płazów? – nadstawiłem uszu i polifoniczne rere-kumkum zabrzmiało jakby ze zdwojoną siłą. – Tylko czyhają, by zatopić swoje jadowite kły w mojej szyi. Postawię stopę na mostku, a one całą hordą rzucą się na mnie, te obślizgłe piranie, przyduszą mnie błoną pławną, wygryzą oczy, zapiszą do fan-klubu „Seksu w wielkim mieście”, połamią kości, wyżrą mózg i cholera wie, co jeszcze, kumasz?

fontanna na wyspie świętej małgorzaty

W międzyczasie ze sto osób minęło nas i spokojnie przeszło przez ten maksymalnie dwumetrowy mostek, w tym czteroletnia dziewczynka, która brała żaby do ręki i udawała, że je całuje.

– Skąd u ciebie taka batrachofobia? – zapytała Ewelina. – Aż musiałam wejść w Google, żeby sprawdzić, jak nazywa się to zjawisko… zostałeś straumatyzowany przez żaby?

Szeroko otworzyłem oczy. Nagle, cała Wyspa Świętej Małgorzaty zaczęła rozpływać się we mgle, świat zaczął wirować, a głos Eweliny rozbrzmiał echem, powtarzając tylko „żaby… żaby… żaby…”.

Płazy atakują

Działo się to naprawdę dawno temu. Z rodziną i przyjaciółmi bardzo często wyjeżdżaliśmy na wywczas do miejscowości Dębki nad morzem, gdzie znajomi mieli działkę – idealne miejsce na rozbicie namiotu. Działka była utrzymana jakby w klimacie mazurskim – sosnowy lasek, trawy, gdzieś obok przepływał strumyk, a za ciekawostkę służyły migoczący w oddali płomień z pobliskiej kopalni gazu z jednej strony oraz migoczące w oddali światło latarni morskiej z drugiej strony.

Do wieczorowych tradycji należało organizowanie ogniska – pierwsza część była bardzo spokojna, przeznaczona dla nas, dzieci. Mieliśmy się najeść, naśpiewać i zmęczyć na tyle, byśmy chwiejnym krokiem ruszyli w kierunku pobliskich namiotów na zasłużony odpoczynek.

Nie inaczej było też tej pamiętnej nocy…

Ognisko powoli przeistaczało się w bachanalia dla dorosłych, pozwalających sobie na coraz ostrzejsze żarty, których wówczas nie rozumieliśmy. Gdy już zjadłem sześć kiełbasek, pięć plastrów boczku i trzy karkówki, to z jakiegoś powodu zrobiłem się senny. Powiedziałem mamie, że na mnie już czas i ruszyłem w kierunku naszego namiotu. Z pól dobiegały mnie odgłosy świerszczy, niebo było bajecznie rozgwieżdżone, wśród sosen szumiał lekki wietrzyk, a na twarzy wciąż czułem promienie letniego słońca, które skłoniły piegi do wynurzenia się na moich policzkach. Czy cokolwiek mogło zakłócić ten sielski obrazek? Schyliłem się ku ziemi, by rozsunąć wejście do namiotu, gdy nagle, z ciemnych czeluści, wyskoczył potwór. Bestia miała trzy metry długości i ze cztery szerokości, płonące ogniem ślepia i ociekające krwią zębiska. Odbiła się całą siłą swoich potężnych nóg od ziemi, lecąc prosto na moją nastoletnią facjatę. Nie skłamię, gdy powiem, że w tamtym momencie poczułem się jak nieszczęśnicy z „Obcego”, na których niespodziewanie i jakby znikąd wyskoczył twarzołap, zapładniając ich ksenomorficznym nasieniem. Żabi potwór o włos minął moją twarz i zniknął w mroku, a ja z przerażeniem zacząłem błagać o pomoc. Od strony ogniska docierały do mnie jedynie nieprzyzwoite przyśpiewki w towarzystwie dźwięków gitary, na tyle głośne, by nie słyszeć mojego przerażonego głosu. Udałem się pędem w tamtą stronę, potykając o linki namiotu i wbijając po chwili w ramię mojej mamy tak mocno, jak tylko potrafiłem.

Od tamtej chwili przez cały wyjazd osoba dorosła musiała kontrolować okolice naszego namiotu w poszukiwaniu żab. Co więcej, byłem przekonany, że był to zaplanowany atak tego krwiożerczego płaza – następnego dnia na zewnętrznej stronie namiotu, tuż nad moją głową, siedziała żaba i śmiała mi się w twarz.

– … i teraz mam nadzieję rozumiesz, dlaczego kategorycznie odmawiam przejścia przez ten mostek na drugą stronę – dokończyłem historię i rozejrzałem się. Ewelina była już pięćset metrów dalej, po drugiej stronie stawu, wesoło popijając wino z butelki.

wyspa świętej małgorzaty

Sztuka cenniejsza niż forint

Nazajutrz, ponownie wieczorową porą, bo przecież jestem brunetem, wróciliśmy do naszego odległego hoteliku, aby przebrać się w bardziej elegancką odzież, jako że czekała nas wizyta w teatrze narodowym. Szykowała się już dla nas prawdziwa kulturalna uczta – „Romeo i Julia”, przedstawienie z rozmachem, z ogromną orkiestrą, pełne śpiewów i tańca, w kostiumach z epoki, topos tragicznej miłości, znany nam od najmłodszych lat. Nie mogliśmy się wprost doczekać!

Założyłem na siebie swoją wówczas najlepszą, bo jedyną koszulę – nawet prawie ją uprasowałem. Ewelina, odziana w niebieską sukienkę i z rozpuszczonymi włosami, również była gotowa na zanurzenie się w sztuce – już za momencik mieliśmy oddać się w ramiona Melpomeny. Czekało na nas fantastyczne widowisko!

przed teatrem narodowym w budapeszcie

Po przejażdżce budapesztańskim transportem miejskim znaleźliśmy się ponownie nad brzegiem Dunaju i skierowaliśmy się w stronę otwartego w 2002 roku budynku teatru narodowego. Porobiliśmy sobie jeszcze sporo zdjęć przed gmachem i sąsiednią wieżą widokową, a gdy zbliżała się godzina spektaklu, Ewelina wyciągnęła z torebki dwa pokaźnych rozmiarów bilety, na których ozdobną czcionką napisano „Rómeó és Júlia” (co po hiszpańsku znaczy, że Romeo jest Julią) i udaliśmy się do wnętrza teatru.

Zaskoczył nas brak tłumu eleganckich gości, ale stwierdziliśmy, że może przybyliśmy dosyć późno – spektakl miał zacząć się już za kwadrans. Podeszliśmy do pani, stojącej przy dużych drzwiach, czy bardziej wrotach, prawdopodobnie prowadzących do głównej sali, i wręczyliśmy jej nasze bilety.

ewelina i w tle parlament w budapeszcie

– Ezt az internetes fordítóval fordítottam magyarra, remélem van értelme! – rzekła, patrząc na nas dziwnym wzrokiem i oddając nam wejściówki.

– Weź przypomnij sobie coś po węgiersku! – puknęła mnie łokciem Ewelina.

– Yyy… következő megálló: Ferenciek tere – powtórzyłem za głosem, który dość często słyszałem w autobusach transportu miejskiego. Pani uniosła brwi. Liczyliśmy na to, że wskaże nam gestem czy choćby zmarszczką kierunek, w którym mieliśmy się udać na nasze miejsca, ale nic z tego.

– Továbbra is az internetes fordítót használom, elnézést kérek minden magyar barátomtól és olvasómtól – kontynuowała swój wywód nasza „rozmówczyni” i pewnie wymieniłaby całą zawartość węgierskiego słownika, gdyby z pomocą nie przyszedł jej elegancko ubrany kolega, władający angielskim.

– W czym mögé państwu pómóc? – ukłonił się lekko.

– A bo widzi pan… – wskazaliśmy na nasze bilety. – Chcieliśmy dostać się na nasze miejsca.

– Pán pözwólí, żé spöjrzé… – mężczyzna wziął nasze bilety do ręki. – Ták, jűż rózűmíém… níéstéty, przédstawíéníé zostałö ódwöłané.

– No nie! Kiedy ja już wydałem 7 złotych na nową koszulę! – zdenerwowałem się i spojrzałem na Ewelinę, szukając pomocy.

– Co w takiej sytuacji możemy zrobić? – zapytała rezolutnie, przyjmując bardzo konkretną minę, przed którą drżą ludzie, zalegający jej z czymkolwiek.

– Mőgé páństwu zaprőpónőwáć inné przédstáwiénié, ktőré zá mőméncik się zácznié… nősi tytuł „Fodrásznő” – odrzekł grzecznie pracownik teatru.

– Tak, nam przede wszystkim chodzi o rozmach spektaklu – wyjaśniła Ewelina. – Wie pan, w „Romeo i Julii” czekały na nas śpiewy, tańce, stroje, muzyka…

– Aléż w péłni rőzumiém, prőszé páni! W „Fodrásznő” równiéż mőgá spődziéwáć sié páństwő śpiéwőw, táńcá, strőjőw i muzyki! Szczérzé pőlécám!

Po chwili namysłu zwyciężył głód kultury. Pan poprowadził nas do kasy, gdzie oddaliśmy swoje bilety na „Rómeó és Júlia”, w zamian dostając dwie wejściówki na „Fodrásznő” i sporo forintów.

– Jak myślisz, co to znaczy to fodrásznő? – zagadałem do Eweliny.

– Nie wiem, ale brzmi straszno – odparła. – Może to jakaś grecka tragedia?

Ruszyliśmy za elegancko ubranym panem w kierunku wielkich drzwi wejściowych do – jak nam się wydawało – sali głównej teatru, po czym minęliśmy je i skręciliśmy w lewo w stronę prowadzących w dół schodów. Nim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć to już siedzieliśmy w przedostatnim rzędzie wypchanej po brzegi widowni, wpatrując się w studyjną scenę, zlokalizowaną na poziomie minus jeden budynku budapesztańskiego teatru narodowego.

Nie wiedzieliśmy o przedstawieniu nic. Wszystkie dialogi oczywiście odbywały się po węgiersku. Na scenie, zamiast plejady aktorów – trzech mężczyzn, ubranych w koszulki-żonobijki, oraz jedna kobieta. Czasem się rozbierali, czasem jeździli na rowerze, czasem robili przedziwne rzeczy z arbuzem, wspinali się po drabinie, może i nawet coś śpiewali. Za orkiestrę służyły dwa głośniki.

Po piętnastu minutach uznaliśmy z Eweliną, że w sumie co tam, przyszliśmy się tu dobrze bawić i śmialiśmy się wtedy, kiedy wszyscy się śmiali, chociaż nie mieliśmy zielonego pojęcia z czego się śmiejemy i o co chodzi. Czasem któryś z naszych węgierskich sąsiadów klepał nas ze śmiechem po plecach, ktoś coś do nas mówił po węgiersku i nie przeszkadzało mu, że odpowiadamy po polsku – zabawa była przednia. Spędziliśmy tak z Eweliną ze trzy godziny.

Muszę przyznać, że tego spektaklu nigdy nie zapomnę, chociaż z pewnością nie tego się spodziewaliśmy. Dopiero po powrocie do domu przeczytałem o „Fodrásznő” troszkę więcej, ale jedyne, co pamiętam to fakt, że słowo to oznacza „fryzjerkę”.

To by wyjaśniało sceny układania włosów i że daliśmy się „ogolić” panu z górnego piętra.

Więcej informacji (po węgiersku) o tym spektaklu możecie znaleźć w serwisie jegy.hu.

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE