Wiecie, jak to jest. Człowiek siedzi sobie we wtorek w biurze. Dzień jak co dzień: ósma kawa już wystygła, wszystko za oknem wydaje się dużo ciekawsze od tego, co na monitorze, a przy tak częstych wizytach w toalecie być może wkrótce pracodawca będzie mi odpisywał od pensji koszt paczki papieru toaletowego. Wtem, gdy wydawało się, że nic już mnie nie zaskoczy, otrzymuję wiadomość od Eweliny: jedziemy do Zamościa! Drobne kalkulacje, wyliczenie odpowiedniej funkcji, zastosowanie wzoru skróconego mnożenia i jak byk wychodzi, że trzeba będzie jeden dzień pracować zdalnie z miasta Zamoyskich. Pomyślałem sobie: żaden problem. Pracowałem w ten sposób w wielu miastach i wsiach Hiszpanii, Włoch czy Holandii. Wszystko funkcjonowało bez zarzutu, zatem nie było podstaw, aby obawiać się tego jednodniowego wypadu do perły polskiego renesansu, prawda?

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Polska

OPUBLIKOWANO

23 lutego 2023

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Co bardziej doświadczeni czytelnicy już wiedzą, że kiedy piszę o czymś opowiadanie to jest wysoce prawdopodobne, że spotkały mnie jakieś perypetie. Inaczej tego typu literatura byłaby nudna jak flaki z olejem czytające „Nad Niemnem”.

Zamość i ciemność

Jak to zwykle bywa, zaczęło się cichutko. Zajechaliśmy do Zamościa już w nocy, bliżej dziesiątej, parkując autko pod kościołem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła, zaraz u wejścia na zamojskie stare miasto.

Na Rynku Wielkim nie widzieliśmy żywego ducha. Powiem więcej: gdybyśmy zobaczyli jakiegokolwiek ducha, żywego lub martwego, to z pewnością wpłynęłoby to znacząco na nasz światopogląd i postrzeganie metafizyki. Zamiast istot nadprzyrodzonych, mogliśmy przyjrzeć się pięknym zamojskim zabytkom, w tym ikonicznemu ratuszowi i towarzyszącym mu kamienicom ormiańskim.

Zniknąwszy w mrokach podcieni, wspięliśmy się po schodach na pięterko do naszego hotelu, gdzie dość szybko oddaliśmy się w objęcia Morfeusza, a że musiał facet trenować, to jego muskularne objęcia w trymiga utuliły nas do snu.

Zamość i pięciokątność

Nim jeszcze kur zdążył zapiać po jednokroć, zapiały nasze budziki w telefonach. Po czterdziestym szóstym kliknięciu w przycisk „Drzemka” natychmiast się podnieśliśmy. Ewelina uprasowała eleganckie ciuchy, umyła i wysuszyła włosy, nałożyła makijaż, wyczyściła okulary, wyszorowała zęby, wypsikała się perfumami. Ja, wiadomo, woda na twarz i w drogę. Odwiozłem żonę do budynku, w którym odbywała się konferencja (główny cel jej wizyty w Zamościu), wróciłem na stare miasto, wyciągnąłem z bagażnika plecak z laptopem, po czym wesoło ruszyłem na zwiedzanie. Pora była wczesna. Do rozpoczęcia pracy jeszcze sporo czasu, więc niesiony lekkością bytu i innych tego typu rzeczy, skierowałem swe kroki w stronę Bastionu VII.

Wspominałem już na Instagramie, że dość szybko zrozumiałem, jak błędne były moje dotychczasowe informacje na temat Zamościa. Gdy tak przechadzałem się po dawnych murach obronnych, przyglądając się falistym fosom, fachowym fortyfikacjom, filuternym figlarzom, fikuśnym fajtłapom i innym okolicznościom, zrozumiałem, że miasta wcale nie zbudowano na planie pięciokąta! Zdegustowany, obszedłem mury miejskie, docierając do starej Bramy Lwowskiej.

Podziwiając jej wiekowość oraz kunszt wykonania, skierowałem swoje kroki na pobliskie kładki widokowe.

Zamość i wysokość

Wchodząc na pierwszy stopień jednej z kładek przypomniałem sobie, że przecież mam gigantyczny lęk wysokości – już jak staję na palcach to kręci mi się w głowie. Czasem tak mam, że w trakcie wykonywania czynności przypominam sobie, że przecież ja jej nie umiem. Kiedyś uświadomiłem sobie na środku jeziora, iż nie potrafię pływać. To były czasy.

Zszedłem zatem z kładki z powrotem na ziemię, a me serce wypełniała trwoga. A jak trwoga – to do Boga.

Zamość i sakralność

Ogromny wybór przeróżnych świątyń w Zamościu na pewno zadowoli wszystkich miłośników architektury sakralnej. Zacząłem z grubej rury, od kościoła Zwiastowania NMP.

Po drodze wstąpiłem także do dawnej cerkwi pw. Św. Mikołaja.

Pomyślałem nawet, że w myśl dialogu religijnego udam się do synagogi, ale niestety mogłem podziwiać ją tylko z zewnątrz – z jakiegoś powodu była zamknięta. Nie jestem miłośnikiem teorii spiskowych, ale coś mi się wydawało, że stoją za tym Żydzi. Tutaj zauważyłem, że stoją za synagogą: dostrzegłem tam bowiem dwóch mężczyzn, ubranych w czarne płaszcze, czarne kapelusze i dumnie gładzących się po swych siwych brodach.

Zamość i internetowa niezdolność

Powoli zbliżała się godzina rozpoczęcia pracy. Założyłem na uszy słuchawki, ustawiając się tuż pod pomnikiem Maryi. Ledwie rozpoczął się status, dopiero co zdołałem pokazać koleżankom i kolegom na kamerze w jakim towarzystwie przyszło mi pracować, gdy natychmiast zerwało połączenie. Kolejne próby powrotu na spotkanie nie przyniosły żadnego rezultatu. Najwyraźniej Matka Boska nie była miłośniczką SEO i w jej towarzystwie nie wypadało rozmawiać o pozycjonowaniu.

Przetuptałem przez Rynek Wielki i znów wskoczyłem w podcienie, zwabiony słodkim zapachem pobliskiej pijalni czekolady. Stwierdziłem, że przecież w kawiarniach to zawsze mają otwarte wi-fi i na spokojnie można sobie przycupnąć i popracować. Bliskość kawy i czekolady to jedynie dodatkowy atut. Wszedłem zatem do gustownie urządzonego przybytku, rozłożyłem laptopa na stole i zamówiłem czekoladę oraz kawę, żeby nie rozmieniać się na drobne (tak jakby można było rozmieniać się na cokolwiek innego).

Na pytanie o hasło do wi-fi, pani za ladą odpowiedziała: „nie mamy wi-fi”. Wpisałem zatem najpierw wszystko razem: „niemamywifi”. Potem dodałem wielkie litery: „NieMamyWiFi”. Następnie standardowy zestaw cyfr: „NieMamyWiFi2023” i „NieMamyWiFi123”. Na nic moje wysiłki! To wcale nie było hasło do internetu, po prostu ta kawiarnia nie dysponowała otwartą siecią! Wzruszyłem ramionami – przecież mamy XXI wiek, ludzkość jest na etapie pączków ze słonym karmelem, technologia jest nam nieobca. Sięgnąłem po swój telefon, zrobiłem sobie z niego hot-spot i – sącząc kawę oraz czekoladę na przemian – włączyłem przeglądarkę. Gdy po dziesięciu minutach nic się nie wydarzyło, zerknąłem na ekran telefonu. No jasna cholera! Nie było zasięgu! Wypiłem napoje ciurkiem, schowałem laptopa do plecaka i wyszedłem na Rynek Wielki w poszukiwaniu lepszego miejsca do pracy.

W całym tym zamieszaniu lekko zgłodniałem. Pomyślałem sobie, że w takim razie najlepiej będzie znaleźć jakiś lokal gastronomiczny, gdzie z pewnością właściciele podzielą się ze mną Internetem i jadłem. Mój wybór z początku padł na pizzerię Da Grasso, ale okazało się, że przybytek ten mieści się w piwnicy, gdzie z zasięgów mieli tylko swoje oficjalne konto na Facebooku.

Następnie, nieopodal synagogi, dostrzegłem susharnię. Wszedłem do środka.

– Dzień doberek, ja bym coś zjadł i sobie popracował – przywitałem się wesoło ze stojącą za kasą panią.

– Dzień dobry, ale my otworzyliśmy dopiero dwadzieścia minut temu – odparła i zdawało mi się, że to miało mi coś powiedzieć.

– Ale to chyba tak funkcjonuje? Państwo otwieracie i niezależnie od tego, czy ktoś wejdzie po dwudziestu sekundach czy dwudziestu minutach, to jesteście tak samo otwarci? – indagowałem.

– Niby słusznie, ale jednak dopiero zaczynamy, zatem na jedzenie będzie trzeba troszeczkę poczekać.

– A czy może pani zdefiniować troszeczkowatość słowa „troszeczkę”?

– Tak z godzinkę.

– A to wrócę później.

Wszystko na nic. Krople zimnego potu wstąpiły mi na czoło. Co teraz? Za moment miało zaczynać się spotkanie. Zostało jeszcze trochę czasu, może uda się znaleźć miejsce do pracy, przecież tak wiele nie żądam! Przeszedłem przez Rynek Wielki, ale efekt był niewielki. Ciągle głodny, okrążyłem Rynek Wodny. Na Rynku Solnym, gdy pokonywałem go krokiem powolnym, świadkowie Jehowy zapytali mnie, czy chcę porozmawiać o Bogu.

– Na Boga, gdzie mogę popracować?! – odparłem w odpowiedzi, ale jehowici tylko rozłożyli ręce w bezradności.

Puściłem się biegiem w kierunku samochodu, spoglądając w kierunku siedzącego na koniu Jana Zamoyskiego ze spiżu.

Tak byłem zdenerwowany, że ze złości chciałem zwalić mu konia z podestu, ale powstrzymałem się. Wsiadłem do auta i uruchomiłem mapkę. Bardzo blisko zlokalizowałem galerię handlową. Byłem uratowany! Ruszyłem z piskiem opon i osiągając co najmniej 20 km/h dotarłem na odpowiedni parking. Zamknąłem auto i wbiegłem do galerii. Minąłem drogerie, operatorów telefonii komórkowych, sklepy z ciuchami, krawcową, pasmanterię, kantor, sklepy sportowe, z elektroniką, alkoholami, bez alkoholi, po czym wróciłem do punktu wyjścia. Wyobraźcie sobie, że w Zamościu znajduje się chyba jedyne w Polsce centrum handlowe bez oferty gastronomicznej! Miejsce, na którym można było jako tako przysiąść, to kibel. Rozważałem tę opcję: muszla mogła pozytywnie wpłynąć na akustykę mojego głosu, lecz dźwięki, które wydobywały się z sąsiedniej kabiny tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że słusznie nie wybrałem się na obiad na kebsa.

Do spotkania zostały już tylko minuty. Z przerażeniem otworzyłem mapę. Nieopodal znajdowała się stacja paliw, a w niej zawsze można było liczyć nie tylko na kawę, ale także na stoliki. Puściłem się biegiem pomiędzy samochodami, przeleciałem jak messerschmitt przez ruchliwą ulicę i wpadłem na stację benzynową zdyszany. Zamówiłem kolejną kawę. Wreszcie, ze spokojem serca, odwróciłem się w kierunku stolika, by spokojnie usiąść i odbyć spotkanie. Zamość jednak nie przestawał zaskakiwać: otóż na stacji paliw znajdował się jeden okrągły stolik o średnicy czterdziestu centymetrów, bez jakichkolwiek siedzeń towarzyszących, zlokalizowany tak blisko wejścia, że każdy mój ruch głową otwierał drzwi automatyczne. Trudno, jak się nie ma co się lubi, to się wkurza pracowników stacji benzynowej otwierającymi się co trzy sekundy drzwiami.

Gdy już wypełniłem swoje pracownicze obowiązki to czułem się, jakbym przebiegł maraton. Dawno nie musiałem tak szybko myśleć i to w obcym mieście. Aby ukoić skołatane nerwy zdecydowałem się odwiedzić muzeum, znajdujące się w przepięknie kolorowych i zachwycających architektonicznie kamienicach ormiańskich.

2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE