Pieprzony Ryanair! Już nigdy więcej nie wsiądę do tej metalowej puszki! Kto to widział, żeby tak traktować pasażerów! Oczekiwanie na samolot na mrozie, potem miejsca na nogi tyle, co w walizce podręcznej, horrendalne ceny jedzenia i napojów na pokładzie, pilot, który ląduje tak, jakby lotniska były zrobione z budyniu, do tego lotniska zlokalizowane najczęściej 100 kilometrów od miejscowości, której nazwę noszą…! Jak to, bilety do Szczecina 80 złotych w jedną stronę? Dobra, lecimy!

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Polska

OPUBLIKOWANO

29 sierpnia 2023

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
W

ogóle to mój pracodawca zachowuje się skandalicznie! Ciągle tylko: „Maćku, musisz wypocząć, masz 952 dni zaległego urlopu!”. I na nic moje usprawiedliwienia, że przecież w 1992 roku byłem trzy dni w Rabce, firma każe, to ja robię.

Tak się akurat sympatycznie złożyło, że 15 sierpnia wypadł we wtorek, wystarczyło zatem wziąć jeden dzień urlopu, by cieszyć się kilkudniową wolnością – a w pozostałe dni tygodnia można było popracować zdalnie. Pogoda miała mieć ten idealny stan, a Ewelina miała ten idealny plan na nasz wyjazd i nawet nie zapowiadali mrozu. Zapowiadała się kolejna podroż pełna przygód. Byłem super podekscytowany, pełen pozytywnej energii i optymizmu.

– Czy kogoś doszczętnie porąbało, do cholery?! – mruknąłem, gdy budzik zadzwonił około czwartej. Chciałem jeszcze pospać, ale z drugiej strony byłem zbyt leniwy, by kliknąć w przycisk „drzemka”, toteż zsunąłem się z pomocą grawitacji z łóżka, wziąłem gacie i skarpety, mając nadzieję, że są czyste i moje, po czym udałem się na wybitnie poranną toaletę.

Daleko, tak daleko, daleko tak

Jak wiadomo wszem i wobec, lotnisko Warszawa-Modlin nie znajduje się w Warszawie. Ba, co bardziej dociekliwi zauważą, że nie znajduje się też w Modlinie, lecz w Nowym Dworze Mazowieckim. Żeby jednak oszczędzić języki i struny głosowe obcokrajowców, zdecydowano się nie nazywać lotniska Novi Dvoor Masovyetzky i od tej pory ten przedziwny twór zaskakuje nas za każdym razem tym, że nie tylko jest bardzo daleko, lecz również nie da się tam normalnie dojechać, ani też normalnie stamtąd wrócić. Oczywiście, można sobie – w naszym przypadku – wsiąść w autobus miejski, dojechać na Dworzec Centralny, przesiąść się do pociągu, przesiąść się do autobusu i dotrzeć pod terminal, ale ta przyjemność funkcjonuje tylko w ludzkich godzinach. Nie miałem chęci z samego rana prowadzić samochodu (i jeszcze płacić za parking przy lotnisku), zdecydowaliśmy się więc na dojazd Uberem, podziwiając wschód słońca zza szyby auta.

– Całe życie na to czekałem! – krzyknąłem, gdy już przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i znaleźliśmy się pod naszą bramką. – Lecim na Szczecin! Powtarzam: LECIM NA SZCZECIN! HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA!!!!!!!!!!! – zaniosłem się tak donośnym śmiechem, że zaniósłby mnie w swej donośności pewnie do samego Szczecina. Zaspokoiwszy swe standuperskie potrzeby, niedługo później usiadłem na swoim miejscu w samolocie, zastanawiając się, czy powinienem śmiać się przez samo „H” czy przez „CH”?

Pieprzony Ryanair! Już nigdy więcej nie wsiądę do tej metalowej puszki! Kto to widział, żeby tak traktować pasażerów! Oczekiwanie na samolot na mrozie, potem miejsca na nogi tyle, co w walizce podręcznej, horrendalne ceny jedzenia i napojów na pokładzie, pilot, który ląduje tak, jakby lotniska były zrobione z budyniu, do tego lotniska zlokalizowane najczęściej 100 kilometrów od miejscowości, której nazwę noszą…!

Ewelina dość szybko zasnęła, a ja oddałem się oglądaniu niemieckiej produkcji o nazwie „Paradise”. Kiedyś oglądałem w czasie lotu „Katastrofy w przestworzach”, ale zauważyłem, że nie jest to w smak współpasażerom.

Niecałą godzinę później wylądowaliśmy w Goleniowie. Wybiła siódma rano – zostało nam jakieś 30 minut do odbioru wcześniej zarezerwowanego auta.

Podszczecińskie lotnisko jest naprawdę malutkie i można je spokojnie pomylić z typowym pasażem handlowym, jakie królowały w polskich miastach w latach 90. Jedyne, co wyróżniało ten przybytek, to wystawa rzeczy, skonfiskowanych kłusownikom – w tym w pełni wypchanego myszołowa. Wyobrażacie sobie takie wystawy? „Złapaliśmy mordercę, a tutaj zobaczcie wypchane ciała osób, które zamordował”. Nic no, przynajmniej zobaczyłem myszołowa z bliska.

Dacie Dacię?

Wkrótce wybiła godzina odbioru samochodu. Zarezerwowałem Volkswagena T-Roca lub podobny, więc dostałem zupełnie inny, czyli nowiutką Dacię Duster, co nawet nie pachniała za bardzo poprzednimi kierowcami. O, widzę, że wpadł przelew od Renault… Dacia Duster to znakomite auto w swojej klasie i przedziale cenowym. Zwrotna, mało pali, w trasie cicha, wysoko zawieszona i z naprawdę dużym bagażnikiem. Nawet, gdybym miał 500 tys. złotych budżetu, to zamiast kupować np. Volvo XC-90, zdecydowałbym się na Dacię Duster. Chyba że Volvo mi zapłaci, to wtedy nie. W każdym razie po tygodniu jazdy po wybrzeżu (włączając w to również przejazd dziewiętnastowiecznym brukiem i lawirowanie pośród tłuszczy w Międzyzdrojach) byłem bardzo zadowolony.

Wróćmy jednak do ówczesnej teraźniejszości, a obecnej przeszłości. Około ósmej ruszyliśmy w drogę w stronę wyspy Wolin – jakaś godzinka jazdy przez naprawdę malownicze tereny. Charakterystyczne dla tej części Pomorza są drogi, kompletnie otoczone rozłożystymi drzewami, które tworzą przepiękne, naturalne tunele, często ciągnące się przez kilometry. Natura dosłownie budziła się do życia – za jednym z zakrętów zobaczyliśmy Bambiego i jego mamę, którzy czekali na moment, aby przejść na drugą stronę ulicy. Przyhamowałem i obie sarenki pomknęły w las niczym sarenki (bo jakże inaczej?). Natura jeszcze nie raz nas zachwyci podczas tej wyprawy.

Już nie mogłem się doczekać: cisza, spokój, piękna architektura, zielono… i wtedy wjechaliśmy do Międzyzdrojów.

Gotuj z Maciejem: Międzyzdroje na głębokiej tłuszczy

Witam państwa w programie „Gotuj z Maciejem”! W dzisiejszym odcinku będziemy gotować Międzyzdroje na głębokiej tłuszczy, bardzo popularny przepis o tej porze roku. Co nam będzie potrzebne? Przede wszystkim około miliona ton ludzi – to jest podstawa tego przepisu. Im więcej ludzi dodamy do gara, tym lepsza potrawa nam wyjdzie. Pamiętajcie jednak, że to muszą być wyselekcjonowani ludzie: im głośniejsi, tym lepsi! Do tego dodajmy duże ilości plastiku, szczyptę tandety, garść wyświetlaczy LED, pstrokate szyldy, tymczasowe wiaty i namioty, a także – do smaku – gofry, smażone na głębokim tłuszczu ziemniaki, lody, zapiekanki, hamburgery, pizze, no i – dla zdrowotności – browary.

Zaczynamy od ludzi – bierzemy ich wszystkich jednocześnie i umieszczamy w naszym garze, im mniejsza przestrzeń, na której ich rozłożymy, tym danie będzie bardziej wyraziste. Pomieszajmy ich chwilkę, tak, by utworzyła się nam jedna masa. Jeśli ludzie są trudni do rozróżnienia, wówczas podkręcamy nasz płomień. Otóż, nasi wyselekcjonowani ludzie zawierają mnóstwo, mnóstwo tłuszczu. Dzięki temu smażą się znakomicie (w końcu też po to przyjechali nad morze, by się smażyć). Ludzie jednak dość szybko stracą smak, jeśli nie dodamy plastiku. Nie mówimy tu jednak o plastiku byle jakim: najlepsze są oczywiście automaty z gumą do żucia, kolorowe okulary przeciwsłoneczne, stoły do cymbergaja, parasole Tyskiego, wyświetlacze LED-owe o jak najbardziej jaskrawym świetle, przekazujące cytaty największych polskich artystów, takie jak „BIŻUTERIA ZE ZŁOTA”, „ZAPIEKANKI, PIZZA, ZAPIEKANKI”, „ZAPRASZAMY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!”, do tego oczywiście wspomniane przyprawy: im tłustsze, tym lepsze: gofry z kilogramami bitej śmietany, zakręcone frytki o smaku starego oleju, burgery 10% wołowiny i lody nierzemieślnicze. Mamy to? Mieszamy, mieszamy i jeszcze raz mieszamy. Czasem zdarzy się nam, że pośród naszych wysublimowanych składników wyskoczy jakaś piękna willa z XIX wieku, co wówczas robić? Możemy spokojnie pokryć ją na ten przykład plastikową płachtą, która zaprasza gości do nocowania w naszym przybytku, albo informuje o happy hours.

Takie danie przygotowujemy przez kilka godzin, zatem ja mam już dla państwa wcześniej przygotowane Międzyzdroje na głębokiej tłuszczy. Proszę zobaczyć, jak wspaniale ludzka masa skupia się w jednym miejscu, jak jest głośna, jak idealnie jej smak komponuje się z parawanami, coś wspaniałego, palce lizać!

To powyższe można potraktować jak przekucie w słowa mojego monologu wewnętrznego, kiedy to spędziliśmy około 24 godzin w słynnych Międzyzdrojach. Owszem, udało mi się czasem dostrzec jakieś piękne akcenty w tej pokrytej tandetą mieścinie, na przykład kilkusetletnią drewnianą architekturę, dziewiętnastowieczne wille utrzymane w stanie idealnym, ale ogólnie od takich miast raczej trzymałbym się jak najdalej.

Ale jaja gwiazd – idziemy!

To był mój pierwszy raz w Międzyzdrojach i zdecydowałem się obejrzeć jedną z najsłynniejszych atrakcji tej miejscowości, czyli Aleję Gwiazd.

– I gdzie ta Aleja Gwiazd? Czy już nią idziemy? – zapytała Ewelina po kwadransie spaceru.

– Hmm, według mapy Google to tu, gdzie jest ten brudny chodnik z kostki brukowej i stoi rusztowanie – zerknąłem na telefon i gdy zobaczyłem odciśnięte ręce Olafa Lubaszenko, to zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Cóż, nie wyglądało to najlepiej, nie wyglądało to spektakularnie, można powiedzieć, że wcale nie wyglądało.

Bo te poranki nad jeziorem, co łączyły nas

Jednak pewien mądry człowiek powiedział kiedyś (ja to powiedziałem): „Jak wchodzisz do pięknego lasu, to wielka, śmierdząca kupa pierwsza rzuca się w oczy – odejdziesz parę kroków i jest dużo lepiej!”. Międzyzdroje leżą przecież w Wolińskim Parku Narodowym.

To na przykład tutaj znajduje się najwyższy w Polsce klif i – muszę przyznać – to chyba mój ulubiony klif, zaraz po Cliffie Richardsie. Piękna ścieżka wśród bukowego lasu, prowadząca nas nad krawędź z idealnym widokiem na morze. Co więcej, troszkę dalej od miasta – ludzi tu mniej, a i plastiku nie uświadczysz.

Zachwyciliśmy się również Jeziorkiem Turkusowym. Zdradzę Wam, że jest to jeziorko w kolorze turkusowym, położone kilka kilometrów od Międzyzdrojów – w drodze do niego można minąć też ciekawy kompleks bunkrów poniemieckich.

Wokół akwenu rozciąga się piękny szlak, można się nasłuchać dzięciołów, pooglądać ślady po dzikach i pooddychać świeżym powietrzem.

Małe wąwozy i widoki na jeziorko również piękne. Dobrze również, że pojechaliśmy tam rano – po chwili przy jeziorku pojawiły się tłumy, dowożone tu czymś, co udaje kolejkę parową, a jest elektrycznym pojazdem.

Gdy wsiedliśmy do samochodu, do naszego okna podeszła starsza pani z ulotkami.

– Dzień dobry, zapraszam…

– Dziękuję, nie mam ochoty teraz rozmawiać o Bogu! – rzuciłem, uchylając okno i zapinając pas.

– Ale ja…

– Jeśli Jehowa potrzebuje świadków, to niech szuka gdzie indziej!

– Ale proszę pana… ja jestem z grodziska w Lubinie! Zapraszam do odwiedzenia! – starsza pani nieco przestraszyła się mojej reakcji.

– Och, to znaczy, ja… chciałem powiedzieć… te grodziska, kto JE CHOWA przed oczami spragnionych wrażeń turystów, he, he, he – zamknąłem szybę i ruszyliśmy w drogę.

Do grodziska droga bliska – ledwie kilka minut autem. Zatrzymaliśmy się na prowizorycznym parkingu za uroczym neogotyckim kościołem, zlokalizowanym na pagórku nieopodal sadu jabłoni. Świątynia niestety była zamknięta, więc pooglądałem sobie ją jedynie z zewnątrz, po czym udaliśmy się w kierunku grodziska.

W grodzisku w Lubinie – kochaj mnie

Wstęp na jego teren był płatny, dodatkowo można również było wejść w posiadanie rozlicznych magnesów, ale lodówka mojej mamy już zapada się pod ciężarem tych ozdób, zatem zrezygnowałem z ich kupna. Po wejściu na teren, naszym oczom ukazał się pagórek – pozostałości po grodzisku. Co ciekawe, na ulotce, którą dostaliśmy od starszej pani, znajdowała się szczegółowa mapa tego przybytku. Dawno nie widziałem czegoś tak redundantnego (specjalnie znalazłem to słowo w słowniku), bowiem teren grodziska nie był większy niż teren osiedlowego placu zabaw dla dzieci.

Nabyliśmy napoje w pobliskiej kawiarence. Tutaj zrozumiałem, że „kawa mrożona” może mieć wiele postaci. Na wybrzeżu oznacza to kawę z toną bitej śmietany i gałką lodów. Kiedy zapytałem, czy mogę prosić po prostu o czarną kawę z lodem, to odpowiedź była negatywna. Dopiero w jednej z kawiarni parę dni później jedna pani spojrzała na mnie, mrużąc oczy i mówiąc: „W sumie to mogę po prostu nie dodawać bitej śmietany i lodów…”, ale to wyjątkowa sytuacja.

Po wypiciu cukrolady arbuzowej, przeszliśmy się po terenie grodziska. Widok naprawdę cudowny – wysypało wyspami Wolińskiego Parku Narodowego, poprzecinanymi małymi rzeczkami, promienie słoneczne, odbijające się w spokojnej powierzchni Bałtyku, samotna biała żeglująca żaglówka, powoli sunąca w stronę horyzontu, kluczące klucze kaczek…

Samo grodzisko to niesamowity test wyobraźni i ogólnie zastanawiałem się, czy to nie jakiś przekręt. Otóż jeszcze fundamenty średniowiecznej wieży dało się dostrzec, to w miejscu, w którym tablica informowała o starym cmentarzysku nie było kompletnie nic. Po prostu trawa, poruszająca się delikatnie na wietrze. Może to jest świetny pomysł na biznes – znajdę w lesie w Otwocku jakąś polanę, postawię tabliczkę: „Tu w X wieku Mieszko I zbudował Latrynę” i będę kasował 20 zeta za wejście.

Zachodzi słoneczko

Wreszcie postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Następny przystanek: Dziwnów, gdzie zrobiliśmy sobie krótki spacer poprzez las, nim w końcu zatrzymaliśmy się w Pobierowie. Jeszcze wrócimy do tej miejscowości – dosłownie i w przenośni – gdzie ludzie są dość głośni, czasem zbyt radośni, do bólu nieznośni.

Ludzie jednak mają to do siebie, że nie wychodzą na plażę, jeśli akurat słońce nie praży – a tuż przed zachodem słońca, wieczorem, gdy już ciemno, są chwile, gdy bez końca, chcę spacerować z Eweliną – bo lekki, chłodny wiaterek sprawia, że większość gości wybrzeża siedzi sobie w barze i popija piwo. Wciąż oczywiście mieliśmy dużo towarzystwa, jedna grupka nawet uznała, że szum fal jest zbyt głośny i warto wziąć ogromny głośnik, by go zagłuszyć – widoki jednak wynagrodziły nam wszystko.

Nieopodal nas ktoś wpadł na „genialny” pomysł puszczenia lampionu, jednej z najgłupszych praktyk jakie znam. No pewnie, niech sobie poleci w powietrze kawał śmiecia z żywym ogniem, a potem wpadnie do morza, co się złego może stać? Nawet później jakieś dziecko pytało mamę „a czy taki lampion potem ktoś zabiera z morza?” i odpowiedź mamy stanowiło smutne „niestety nie”.

Spędziliśmy w Pobierowie jedną noc. Następnego dnia ruszyliśmy dalej na wschód. Nasz pierwszy postój miał miejsce w Trzęsaczu. Postępujący proces destrukcji świątyni w wyniku działalności morza to kwintesencja amatorszczyzny – dopiero, jak kościół zamienił się w stojącą na skraju plaży do tej pory ruinę, to władze zaczęły poważnie zajmować się jej zabezpieczeniem.

Pamiętam, jak kiedyś mieszkałem na Mokotowie, to mieliśmy pod blokiem niezłą ślizgawkę – z dachu lała się woda i zimą wszystko zamarzało. Niejeden połamał sobie wtedy nogi. Napisaliśmy do administracji, aby zajęła się tym problemem i bardzo, bardzo szybko postawiono tam tabliczkę „Uwaga! Ślisko!”, a ślizgawka i dziura w dachu przetrwały bezpiecznie do końca zimy.

Uznaliśmy, że przyszedł czas na rozprostowanie kości i zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż wybrzeża, spoglądając na plażowiczów z góry.

Kolejnym krótkim przystankiem stało się Niechorze. Nie mogłem się doczekać, aż zobaczę z bliska zlokalizowaną w tej miejscowości latarnię morską, a tu klops – cała ukryta była pod rusztowaniem. Tuż pod wejściem do latarni zamontowano ciekawą wystawę, ukazującą związki obecnych konglomeratów z nazistowskimi Niemcami. Całe szczęście, że już nie popijam Fanty, ubrany w garnitur Hugo Bossa, rozmawiając przez komórkę Siemensa, wożąc się po mieście moim Volkswagenem, który kupiłem za kasę, trzymaną w Deutsche Banku, bo miałbym wyrzuty sumienia, gdybym wieczorem włączał mój komputer firmy IBM.

Poszła Ewelina do Bobolina (a Maciej za nią)

I tu zaczęły się najbardziej sielskie dni naszego wyjazdu. Zakwaterowaliśmy się w drewnianym domku w Bobolinie.

Szczęśliwie, większość tłumów ulokowała się w sąsiedzkich Dąbkach, zatem tutaj było w miarę spokojnie. Widać to było natychmiast po drodze do plaży: w Pobierowie czy w Międzyzdrojach naturę zasłonięto stoiskami ze sztucznymi włosami i zakręconymi frytkami, tutaj natomiast cała ścieżka (fakt, że brukowana) ciągnęła się przez las i kończyła na plaży. Jedynie już przy samym piasku postawiono białą budę ze wszystkim, czego spragniona tłuszczu i węglowodanów dusza zapragnie. Do tego, pani powiedziała, że nie można płacić kartą, ewentualnie blikiem. Nie wiem, dlaczego, ale się domyślam.

Wyszliśmy wreszcie u ujścia strugi, zwanej Leniwcem – lub Martwą Wodą – która wartkim strumieniem wpadała do morza, omijając przy okazji drugowojenne bunkry, gdzie naziści wymazali na ich murach graffiti ŁKS-u (bunkry były otoczone siatką, zatem nie dałem rady ich zwiedzić). Posiedzieliśmy sobie na piasku ze dwie godzinki, delektując się coraz bardziej zaszłym słońcem.

Muchas muchas

Mucha. Dla nas owad, dla Hiszpanów oznacza bardzo dużo. I tyleż much właśnie zamieszkało razem z nami w domku w Bobolinie. Nawet raz myślałem, że Ewelina ma nastrój na przytulanie, ale to ze trzy setki much po prostu łaziły po moim ciele o poranku. Co więcej, te przebrzydłe owady za nic miały lepy czy innego rodzaju pułapki. Wydawało mi się, że większość tych kleistych przedmiotów popełniła zasadniczy błąd – napisane na nich było wprost „lep na muchy” i ten zmyślny owad podlatywał blisko, czytał, co jest napisane, po czym leciał dalej, zanosząc się śmiechem. Ja to bym napisał na takiej pułapce „NIE lep na muchy” i sprawa rozwiązana.

Trzy kościółki kolejno

Poza tym w okolicach Bobolina znaleźliśmy również architektoniczne perełki, jak choćby trzy bliźniacze (trojacze?) średniowieczne kościoły, jeden w Suchej Koszalińskiej, drugi w Iwięcinie, a do trzeciego nie dotarliśmy, bo burczało nas w brzuchach.

Przy kościółku w Suchej Koszalińskiej mieliśmy towarzystwo: jakaś para ruszyła na zwiedzanie świątyni, zostawiając psa w samochodzie – a przy okazji uchylając znacznie okno. Dosłownie po kilku sekundach pies uznał, że chyba ich głowa boli i wyskoczył przez okno, ruszając na teren kościoła.

Kolejny zachód słońca oglądaliśmy w pobliskim Darłowie. Tak, miejscowość również gotowała na głębokiej tłuszczy, i to podwójną porcję, natomiast widok pomarańczowej łuny nad ujściem rzeki Wieprzy był wart tej męczarni. Czasem nawet wykadrowałem fotki tak, że wydaje się, że jest tam cisza i spokój.


Szybkie Darłowo

Kolejny dzień spędziliśmy w Darłowie – udało nam się obejrzeć Kościół Pw. Wniebowzięcia NMP, wokół którego zebrano nagrobki z przeróżnych, nieistniejących już cmentarzy, w tym również z kirkutu.

Ciekawostką okazały się też dziewiętnastowieczne krzyże czy nagrobki z inskrypcjami po niemiecku. Kto mnie zna, ten wie, że co jak co, ale tłumy na cmentarzach mi nie przeszkadzają, bo większość ludzi już tam nie żyje.

Przeszliśmy się też dość szybko w kierunku zachowanej bramy miejskiej.

Udało nam się też spojrzeć na zamek Książąt Pomorskich, ale niestety, cena biletów i metoda ich sprzedaży zwalała z nóg – nawet wejście na dziedziniec było płatne, a w zasadzie za każdą salę należało płacić z osobna.

Mierz siły na mierzeję

Normalnie na tym Pomorzu woziliśmy się po miastach, normalnie na tym Pomorzu, raz lepiej, raz gorzej, uznaliśmy więc, że trzeba jak żaba skakać z miejsca na miejsce – zadbać o więcej ruchu. Ewelina wyszukała nieopodal mierzeję, która zachęcała na trzykilometrowy spacer w jedną stronę.

Co jakiś czas mijały nas wycieczki rowerowe i miło było mieć z jednej strony morze, a z drugiej jezioro. Całość to oczywiście ścisły rezerwat i poruszać się można jedynie wytyczonym szlakiem – co, jak się okazało w drodze powrotnej, nastręczyło nam problemów. Szliśmy sobie wesoło w stronę rzeczki, która w czasach przypływu wpadała do morza, racząc się napojami różnego rodzaju.

Tymczasem nasz pęcherz przypomniał nam, że ma ograniczoną pojemność. Ale nie było szans skoczyć w krzaki – tu zakaz, tam zakaz, a jak ja widzę zakaz, to się do niego stosuję, choćbym miał wybuchnąć. Już nawet w pewnym momencie mieliśmy załatwić, co trzeba, tak jak stoimy, na środku ścieżki, ale dosłownie w tym momencie szlak zaroił się od trzydziestoosobowych wycieczek rowerowych i spacerowiczów. Trzeba było dotrwać do oddalonego o kilka kilometrów toi-toia. I akurat, jak wychodziliśmy z tej błękitnej kabiny obfitości, zaczął padać deszcz.

Zwyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu

Ostatniego dnia naszej bobolińskiej bytności skorzystałem z hamaku – udało mu się wreszcie wyschnąć. Spędziłem w nim cudowną minutę trzydzieści, relaksując się przed kilkugodzinną jazdą z powrotem do Pobierowa.

Mimo zatrważającej liczby turystów, znaleźliśmy w tej popularnej miejscowości wycieszenie, oddając się pieszym spacerom po lasach oraz pedałowaniu na rowerach.

Jedną z ciekawych atrakcji jest ukryty w lesie, na skraju plaży, drewniany domek – ponoć domek letniskowy Evy Braun. Jest o nim niewiele informacji w sieci i do końca nie jestem pewien, czy to faktycznie domek letniskowy żony Hitlera, a może domek letniskowy Ewy Braun, polskiej scenograf, laureatki Oscara? A może w ogóle to nie był niczyj domek letniskowy, a domek zimowy jakiegoś ziomka ze Szczecina?

Cóż, na pewno stał i niszczał, a szkoda, bo architektura i miejsce bardzo ciekawe. Wlazłem nawet przez dziurę w ścianie do środka, ale nic ciekawego tam nie znalazłem, oprócz jakiegoś pamiętnika, podpisanego „Adolf H. – moje życie po 1945 roku”.

Wieczór ponownie spędziliśmy na plaży, patrząc na zachód słońca. To jest naprawdę spoko zjawisko – mógłbym je oglądać ze trzy razy dziennie, gdyby to było możliwe.

Może byś Maciek wpadł popedałować?

Wspominałem o rowerach: ostatniego dnia zdecydowaliśmy, że wypróbujemy sobie sponsorowany przez Unię Europejską szlak numer 10, bo czemu nie. Do jazdy na rowerach jednak potrzeba rowerów, a tych nie udało nam się zmieścić do bagażu podręcznego w Ryanairze. Musieliśmy znaleźć wypożyczalnię. Według Google’a, większość tego typu lokali nie cieszyła się estymą, a najbliższa wypożyczalnia z jako taką oceną znajdowała się ze dwa kilometry od miejsca naszego noclegu. Ruszyliśmy zatem na spacer.

Na miejscu okazało się, że oceny w Google’u wystawiała pewnie rodzina właściciela. Większość rowerów nie nadawała się nawet do wzięcia udziału w sesji zdjęciowej zespołu Queen. Pierwszy, który uznałem za wystarczający, miał pewien problem z hamulcami: otóż wcale nie działały. Gdy zwróciłem na ten problem uwagę obsługującej nas pani, powiedziała tylko:

– A, one pewnie nie działają na tej nawierzchni, proszę się nie martwić!

Cóż, co jak co, ale jednak lubię, jak moje hamulce działają na każdej nawierzchni. Wymieniłem zatem jednoślad na drugi, w którym hamulce może nie tyle hamowały, co spowalniały rower i podwyższyłem siodełko, uwalając się całkowicie smarem. Rower Eweliny jeszcze dawał radę, aczkolwiek w drodze powrotnej tylny hamulec po prostu przestał działać, a że mieliśmy sporo jazdy z górki, to wyobraźcie sobie te emocje!

Pierwszą przerwę zrobiliśmy sobie w Niechorzu, blisko jeziorka, na którym suszyły się kormorany. Jeden z nich z początku przycupnął se na wystającej z tafli gałęzi i rozłożył skrzydła – myśleliśmy, że to jakaś metalowa imitacja, ale to normalnie kormoran czekał, aż wyschnie. Ciekawy widok. Kiedy już kormorany odleciały stąd poszukać ciepłych stron (powrócą wiosną na jeziora) to popedałowaliśmy nieco dalej, trzymając się blisko wąskich torów wąskotorówki.

Po szybkim obiadku, wsiedliśmy do wspomnianej kolejki, dając się wcześniej legalnie obrabować na kasie – za dwa rowery i dwie osoby zapłaciliśmy ponad 80 złotych. Samo doświadczenie było całkiem przyjemne. Po trzydziestu minutach wysiedliśmy na stacji w Trzęsaczu i stamtąd ruszyliśmy w kierunku Pobierowa.

Tutaj zaczęła się najciekawsza część naszej rowerowej wycieczki, bo po prostu zjechaliśmy ze szlaku i jechaliśmy sobie tam, gdzie nam się podobało. Pobierowo, jeśli usunąć z niego ludzi, jest bardzo urokliwą, ukrytą w sosnowym lesie miejscowością. W sumie jakby w ogóle ze świata usunąć ludzi to byłby piękniejszy, co więcej, nie zmieniłaby się pewnie liczba miesięcznych czytelników tego bloga.

Jechaliśmy sobie powolutku poprzez gęsty las malowniczymi ścieżkami, aż w końcu przyszedł czas na oddanie rowerów i powrót do ludzi (ech, zawsze na to przychodzi czas).

Jak przez mgłę

Tego dnia taka typowo nadmorska mgła pokryła całe Pobierowo, zakrywając nawet horyzont. Mimo to, ludzi na plaży nie zabrakło, chociaż bardziej ich słyszałem niż widziałem.

Na wieczór mieliśmy sprecyzowane plany – tego dnia zrobiliśmy rezerwację w pobliskim lokalu z muzyką na żywo. Scenę i stoliki usytuowano na zewnątrz, posypano piaskiem, dodano kilka sztucznych palm, co wystarczyło, by ludzie walili wejściami i nad płotem. Po wieczornych zabiegach, udaliśmy się zatem na kolację, podchodząc do pani kelnerki i mówiąc:

– Dobry, myśmy mieli rezerwację.

– Dzień dobry, a który stolik?

– A ten – wskazaliśmy palcem na piękny, plastikowy mebel, przy którym w najlepsze trwała wieloosobowa biesiada.

– Ojej, a jak państwo robili rezerwację, telefonicznie?

– Paszczą, u pani.

– Ojej, to proszę chwilkę poczekać…

Po czym rozpoczęła się scena, żywcem wyjęta z „Goodfellas”, gdy Henry Hill ze swoją dziewczyną wchodzą do klubu i obsługa natychmiast improwizuje im stolik w pierwszym rzędzie. My może nie byliśmy członkami mafii (albo może nie mogę o tym pisać?), ale sam menadżer ogarnął nam dwa krzesełka, stolik i postawił je na środku przejścia, pomiędzy wejściem do restauracji a bawialnią i toaletą, zatem co chwilę ktoś nas mijał. Kelnerka dodatkowo przyniosła tylko połowę naszego zamówienia, ale rachunek też nie uwzględniał całości. Zespół, który wówczas grał, nie bardzo nam podszedł, ale przynajmniej pizza smakowała nieźle.

I skończył się nasz zachodniopomorski wypad. Ostatniej nocy rozpadało się, a my wstaliśmy o czwartej, aby zdążyć na nasz poranny lot, co też udało się w zasadzie bez najmniejszego problemu. Wsiadłem, zapiąłem pas i zakląłem pod nosem:

Pieprzony Ryanair! Już nigdy więcej nie wsiądę do tej metalowej puszki! Kto to widział, żeby tak traktować pasażerów! Oczekiwanie na samolot na mrozie, potem miejsca na nogi tyle, co w walizce podręcznej, horrendalne ceny jedzenia i napojów na pokładzie, pilot, który ląduje tak, jakby lotniska były zrobione z budyniu, do tego lotniska zlokalizowane najczęściej 100 kilometrów od miejscowości, której nazwę noszą…!

2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE