Podróżowanie to rzecz piękna, bez dwóch zdań (dlatego też napisałem to w zdaniu pierwszym). Jednak jest coś zdecydowanie piękniejszego: tanie podróżowanie. Czy coś może równać się z uczuciem, gdy wracamy do domu, pełni wrażeń i przeżyć, czując w kieszeni szelest banknotów obcej waluty, które czekają na wydanie podczas kolejnej podróży? Czy jest coś wspanialszego niż możliwość włączenia grzejnika, gdy wracamy do domu po wyprawie do ciepłych krajów, zerkamy na stan konta, a tam przed zerem stoją jeszcze jakieś cyfry?
Aneglotki to opowiadania związane z dojazdem do celu podróży oraz powrotem z wycieczek. Nie znajdziesz tu wielu zdjęć, za to historie często są nie do uwierzenia!
Major K.
O Majorce wiedziałem tylko tyle, że jest to ecstasy and motion. Poza tym myślałem, że żeby udać się na tę śródziemnomorską wyspę trzeba zarabiać codziennie tyle, ile większość nas zarabia przez cały rok. Tu następuje wejście smoka, czy też raczej wejście Eweliny.
– Owszem, z Warszawy być może nie jest łatwo dolecieć bezpośrednio na Majorkę, nie wydając przy tym wszystkich naszych oszczędności – rzekła któregoś letniego poranka – ale przecież Warszawa to nie jedyne miasto na świecie!
– No tak – zgodziłem się – ale czy w Warmątowicach Sienkiewiczowskich ukończono już budowę lotniska?
– Miałam raczej na myśli miasta zagraniczne i nieco większe – sprecyzowała Ewelina. – Jak na przykład Berlin.
W pierwszej chwili oczywiście pomyślałem o Pedro Alonso i rozmarzyłem się, ale po chwili wróciłem do rzeczywistości, oddalając od siebie szczęśliwe życie u boku tego galicyjskiego aktora.
– Masz mój miecz! – zgodziłem się i zaczęliśmy planować naszą kolejną wyprawę, a przy okazji musiałem wejść w posiadanie miecza, bo słowo się rzekło.
Pociągiem do Berlina
Wreszcie przyszedł ten piękny dzień, walizka była spakowana, plecak również, cała historia Majorki przeczytana, „Orki z Majorki” wykute na blachę. Ewelina poleciała do Niemiec już nieco wcześniej z racji swojej pracy, a ja, słomiany wdowiec, mający większość słomy wystającej z butów, spędziłem sobie samotny weekend w Warszawie, po czym ruszyłem w kolejną podróż pełną przygód po szynach. Otóż pomyślałem sobie, że lot z Warszawy do Berlina ma to do siebie, iż więcej czasu spędzam w terminalu niż w powietrzu, a z moim szczęściem z reguły wszyscy pasażerowie, przechodzący przez kontrolę bezpieczeństwa, wiozą w walizkach sześciopak wody, pistolet po pradziadku, nóż sprężynowy i wiele innych przydatnych, acz niedozwolonych w samolocie przedmiotów, toteż kontrola przedłuża się znacznie. Postanowiłem spróbować czegoś nowego i z lekkim niepokojem wszedłem w posiadanie biletu z dworca Warszawa Centralna do dworca Berlin Hauptbahnhof.
– Sześć godzin w pociągu, toż to pestka! – starałem się podtrzymać na duchu, gdy już stałem o poranku na szarym peronie głównego dworca Warszawy. Kilkadziesiąt metrów dalej, w zupełnie innym sektorze, usłyszałem czwórkę małych, pełnych energii o tej nieludzkiej porze dzieci. Kojarzycie tę scenę z „Dnia Świra”, gdy Adaś siedzi w pociągu i widzi przez okno psa? Cóż, ja również już wiedziałem, gdzie te dzieci będą siedzieć.
Pociąg przyjechał o czasie. Zwykle wybieram miejsca w wagonie bez przedziałów, nie inaczej było tym razem. Szybko znalazłem swoje siedzenie, wyciągnąłem książkę i napiłem się łyka kawy z papierowego kubeczka.
– Sześć godzin w pociągu, toż to pestka! – rzekłem sam do siebie wesoło. Pociąg ruszył, a w tym samym momencie do przedziału weszła mama z czwórką dzieci.
Nasi milusińscy
Przez pierwsze siedemnaście sekund rozkoszowałem się poranną ciszą i wschodem słońca, który oświetlał Warszawę swym delikatnym blaskiem, budząc mieszkańców do pracy. Po tym czasie, usłyszałem te dziecięce trąby jerychońskie, te malutkie silniki odrzutowca, te tycie wiertarki udarowe sąsiada, te milusińskie wulkany Krakatau w 1883 roku.
– Mamo, a to a tamto?!
– Mamo, a tamto i to?!
– Mamo, ale tamto, czy tamto?!
– Mamo, mamo, mamo?!
Mama cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania – po jednym od razu padało kolejne, oczywiście razy cztery.
– To, kochanie. Tamto, kochanie. To i tamto, kochanie – kątem oka zazdrościłem jej cierpliwości i opanowania, które pewnie przychodzi z rodzicielskim doświadczeniem – a może każdy z nas ma tyle cierpliwości, na ile pozwalają nam geny.
– Dzień dobry! – przywitało mnie jedno z dzieci, uśmiechając się jaśniej od wschodzącego za szybą słońca.
– Dzień dobry! – odpowiedziałem raz i kolejnych sto osiem razy podczas tej podróży.
– Mamo, a co pan robi? Mamo, a co pan czyta? Mamo, mamo, mamo? – dzieci kierowały kolejne pytania niby do mamy, ale jednak z uśmiechem świdrowały mnie wzrokiem.
– Sześć godzin w pociągu, toż to pestka! – odpowiadałem za każdym razem, zamawiając kolejną kawę.
– Kochanie, nie ładnie zaczepiać pana – mama zwróciła uwagę jednemu z dzieci.
– A dlaczego nie ładnie zaczepiać pana?
– Bo pan chce w spokoju podróżować.
– A dlaczego pan chce w spokoju podróżować?
– Bo pewnie jest niewyspany.
– A dlaczego jest niewyspany?
– Bo pociąg odjechał wcześnie rano.
– A dlaczego pociąg odjechał wcześnie rano?
– Żeby zajechać w południe do Berlina.
– A dlaczego ma zajechać w południe do Berlina?
– Żebyśmy mieli jeszcze cały dzień na zwiedzanie.
– A dlaczego Zakład Pascala jest oparty na błędnym założeniu?
– Bo przy hipotetycznym założeniu istnienia istoty wyższej, istnieje nieskończenie wiele możliwości i kryteriów, wedle których takowa postępuje.
– Sześć godzin w pociągu, toż to pestka! – to mówiąc, przewróciłem kolejną stronę książki i zorientowałem się, że w ciągu pół godziny podróży przeczytałem dopiero dwie.
Dzieci jednak szybko przestały zadawać pytania i zamiast tego zaczęły bawić się w przeróżne dziecięce harce i igraszki: berek pomiędzy siedzeniami, z naciskiem na moje miejsce; chowany pomiędzy siedzeniami, ze wszystkimi kryjówkami przy moim miejscu; podchody pomiędzy siedzeniami, ze wszystkimi zagadkami umiejscowionymi w moim miejscu – i tak dalej.
– Sześć godzin w pociągu. Toż to pestka – mruknąłem, czytając po raz siedemdziesiąty to samo zdanie powieści.
To jednak musiało nastąpić: po kolejnym „berek”, po setnym „szukam”, po następnym „baba jaga patrzy”, po powtórnym „skisłeś” doszło do konfliktu, jak to w każdej rodzinie, która spędzi ze sobą dużo czasu na ograniczonej przestrzeni. Nie wiem, jakie było zarzewie konfliktu, pozostawiam to historykom kolejnictwa do analizy, jednak w pewnym momencie stukot pociągowych kół o szyny i delikatny gwar budzących się pasażerów przeszył on: donośny płacz.
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – rozległo się tuż obok mnie tak głośno, że myślałem, że mamy 1 sierpnia i jest 17:00.
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – to najprawdopodobniej Junkers Ju 87 Stuka z drugiej strony nacierał na wciąż walczącą stolicę.
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – to zapewne znowu on, sąsiad z wiertłem udarowym postanowił krzykiem zagłuszyć odgłosy prac remontowych.
– Ja tylko chciałem zauważyć, że Zakład Pascala… – zaczęło ostatnie z dzieci, ale dalszą część wypowiedzi zagłuszyła płaczliwa harmonia pozostałego tercetu.
– Sześć godzin. W pociągu. Toż to pestka – powiedziałem cicho, chociaż mogłem powiedzieć głośno, a i tak nikt by nie usłyszał.
Takty tej pacholęcej symfonii zdawały się ciągnąć w nieskończoność, to piano, to forte, to w rytmie walca, to znów na cztery czwarte, a gdy już zbliżały się z pozoru ku ostatniemu akordowi, jakiś nadziemski dyrygent zdawał się krzyczeć: da capo al fine! – po czym podrostkowy kwartet kontynuował swą jeremiadę ku czci boga łez.
Tymczasem mama całej czwórki wciąż zachwycała swym opanowaniem, niczym buddyjski mnich. Podejrzewałem, że jej umysł podróżuje teraz po Polach Elizejskich, racząc się ambrozją z Zeusem i Afrodytą na szczycie Olimpu, dokąd ziemskie dźwięki nie docierały. Inni pasażerowie również uczestniczyli w tej boskiej biesiadzie, bowiem z niemym zachwytem admirowałem ich całkowity spokój: a to jakiś chłopak spokojnie pisał coś na laptopie, a to jakaś dziewczyna robiła notatki w swoim kajecie, a to jakieś małżeństwo dywagowało nad ważkimi problemami cywilizacji, zupełnie jakby znaleźli się w czwartym wymiarze, a nie w drugiej klasie pociągowego przedziału, pełnego niechcianych decybeli.
– Sześć. Godzin. W pociągu. Toż to pestka? – zamknąłem książkę, bo i tak zaczynałem tracić umiejętność czytania ze zrozumieniem i założyłem swoje redukujące hałas słuchawki, ostatnią nadzieję poszukującego ciszy, artefakt siejącego mak, amulet milczenia.
Dzieci kontra Rage Against The Machine
Wszedłem na Spotify i przez chwilę zacząłem się zastanawiać: Passenger i „Let Her Go” czy może raczej Rage Against The Machine i „Bombtrack”?
– No dobra, Tomie Morello. Pokaż, co potrafisz – bardziej pomyślałem niż powiedziałem i kliknąłem play.
Słuchanie tego – tak dobrze mi znanego numeru – w obecnych okolicznościach sprawiło, że tekst nabrał zupełnie nowego znaczenia, nowej formy. Cytuję pierwszą zwrotkę:
Again, it’s just another bombtrack
Mamo, ona powiedziała, że jestem głupi
And suckas be thinkin’ that they can fade this
Mamo, on powiedział, że znalazłaś mnie w sałacie
But I’m gonna drop it at a higher level
Mamo, a Marcin powiedział, że jego tata powiedział
Cause I’m inclined to stoop down
Mamo, a ona, ona, ona, cóż biedna robić ma?
Hand out some beat-downs
Mamo, wołam twoje imię!
Cold runna train on punk ho’s that
Mamo, a dlaczego masz takie wielkie oczy?
Think they run the game
O mamo, mamo, mamo, ja kocham się w Jacku Cyganie!
Co to za przedziwne stworzenie, którego nie jest w stanie zagłuszyć nawet rapcore’owy kwartet ze Stanów Zjednoczonych? Cóż to za byt, tak przenikliwie głośny, że słuchawki, redukujące hałas, tak naprawdę ten hałas spotęgowały? Wcisnąłem pauzę i odsłoniłem uszy. Byłem pewien, że nie przeżyję tej trasy.
– Sześć godzin w pociągu? Toż to koszmar! – zawołałem i czułem, jak uchodzi ze mnie życie. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem go: to Jezus witał moją duszę z uniesionymi ramionami, a jego biała postać wskazywała wzrokiem, dokąd się udać.
– Szanowni państwo, zbliżamy się do stacji Świebodzin – posłyszałem jakiś tajemniczy głos i nagle wróciłem do rzeczywistości.
Zostaw komentarz