„Wkurzają nas te twoje opowiadania – nic, tylko narzekasz i narzekasz” – powiedzieli fikcyjni czytelnicy tego bloga, bo według danych analitycznych czytam to tylko ja, moja mama oraz pakistański spambot o imieniu Rajesh32, który oferuje mi pigułki na erekcję (polecam, bardzo szybka dostawa i przystępne ceny). Ja narzekam? Ja wcale nie narzekam! Ja po prostu mówię z niezadowoleniem o wielu rzeczach, wylewam swoje żale i skarżę się na otaczającą mnie rzeczywistość, nie podejmując przy tym żadnego działania, by tę rzeczywistość zmienić. Dość zatem narzekania! W tym opowiadaniu opowiem wam o mojej okolicy.
amieszkaliśmy w iście katalońskiej dzielnicy Barcelony o nazwie Gràcia, którą możecie znać z Parku Güell i to w sumie wszystko. Turystyczna wizyta w tej części miasta zazwyczaj wygląda następująco – wysiada się z metra Lesseps, potem spacerek jakieś 15 minut do słynnego parku, zwiedzanie i powrót tą samą drogą. Koniec. Czasem można popełnić karygodny błąd i usiąść w jednej z pseudo-restauracji przy głównej ulicy, a następnie wieczór lub poranek spędzić w hotelowej toalecie.
Nasze mieszkanie zlokalizowane było przy pochyłej ulicy Verdi, dość blisko słynnego parku. Turyści, zmierzający tamże, bardzo często mylili drogę i głośno dyskutowali o tym fakcie zaraz pod naszym oknem. Wielokrotnie słyszałem za oknem polskie „kurwa, to chyba nie tędy!” i tęskniłem za domem, bo jak to napisał Mickiewicz w „Sonetach krymskich”:
Stójmy! — Jak cicho! — Słyszę ciągnące żurawie,
Których by nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie,
Kędy wąż śliską piersią dotyka się grzędy.
W takiéj ciszy — tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy. — Kurwa, to chyba nie tędy!

Ja, początkowo z przymusu, praktycznie każdego dnia chodziłem po okolicy od lewej, do prawej, z góry na dół, zapuszczałem się w jej najciemniejsze zakamarki, sięgałem tam, gdzie wzrok nie sięga – i opowiem wam to i owo, będziecie mogli mówić, że znacie kogoś kto był w Barcelonie.
Gràcia i jej najbardziej katalońska część, La Vila de Gràcia, różni się od popkulturowego wizerunku Barcelony. Nie znajdziecie tutaj budynków o ściętych kantach, nie znajdziecie szerokich arterii ze straganami, nie znajdziecie sklepów popularnych marek, pomników słynnych odkrywców czy sprzedawców pamiątek. Wręcz przeciwnie. La Vila de Gràcia i La Salut położone są na zboczu, a zatem większość naprawdę wąskich uliczek jest pochylonych w kierunku morza. Budynki ciasno przylegają do siebie i ich najniższe piętra wypełniają mniejsze bary, restauracje, kawiarnie, sklepy z odzieżą czy mniejsze biznesy, prowadzone przez mieszkańców, oraz oczywiście inne instytucje, takie jak szkoły, domy opieki, szpitale, siłownie, kina, lodziarnie, kluby muzyczne, sklepy spożywcze, warzywniaki, lokalne biznesy i tak dalej. Te ciasne ulice są z reguły jednokierunkowe i na większości obowiązuje pierwszeństwo pieszych – chodniki są na tyle wąskie, że wiele osób porusza się po asfalcie. Dodatkowo, wiele tych uliczek jest zamykanych dla ruchu samochodowego w weekendy, co jeszcze bardziej zachęcało mnie do licznych spacerów.


Na swoje słynne spacery często wychodziłem w godzinach sjesty, czyli wówczas, gdy szanujący się Katalończyk śpi słodko w swoim klimatyzowanym mieszkaniu – ulice Gracii pustoszeją, wszystkie lokale zasuwają rolety, na zewnątrz jestem tylko ja i karaluchy. Hasam sobie wesoło od jednej małej uliczki do drugiej, przechadzam się od placu do placu, od kościoła do kawiarni, po prostu chodzę i myślę.

Bo widzicie, tutaj naprawdę nic nie ma, a jednak jest wszystko. Oswoiłem się nawet dość szybko z napisami „Tourists go fucking home” w przeróżnych odmianach, które pojawiały się i znikały na kolejnych budynkach, pozdrawiałem karaluchy, wspinające się w sobie tylko znanym celu na szczyt mijanego przeze mnie muru. Nie przeszkadzały mi balkony, zakryte flagami Katalonii, często w towarzystwie komunistycznej gwiazdy, sierpa oraz młota, tolerowałem napisy „Katalonia to nie Hiszpania” oraz obelgi w kierunku rządu federalnego. To zdecydowanie dzielnica z klimatem, oryginalna, inna od wszystkich – naprawdę, ale to naprawdę ciekawa.

Co więcej, Gràcia o 8 rano to zupełnie inna Gràcia niż ta o 15, 18, 21 czy około północy. Jednego dnia o poranku przechadzałem się pustą uliczką, która następnie tuż przed sjestą wypełniała się straganami i tłumem zakupowiczów, by po południu wymrzeć na jakieś trzy godziny. Wieczorem na tej samej ulicy restauracje wypełniały się po brzegi, a po paru godzinach wewnątrz i na zewnątrz barów Katalończycy po prostu cieszyli się życiem, twierdząc, że Katalonia to nie Hiszpania (zagryzając te swoje mądrości tapasami, popijając winem, wypoczęci po sjeście i kolejnym sukcesie ich drużyny w hiszpańskiej La Lidze). Uwielbiałem to. Przez dziewięć miesięcy potrafiłem wielokrotnie przechodzić przez te same miejsca i odkrywać je na nowo.

Raz, tuż przed świętem dzielnicy Gràcia, zwanym Festa Major, napisy „Tourists Go Fucking Home” pojawiły się na każdym budynku, w każdym możliwym miejscu. Dzięki temu, że ukończyłem specjalizację edytorską i praktykowałem kolacjonowanie, odkryłem, że napisy te stworzyła jedna osoba. Badałem ich natężenie, nałożyłem je na mapę i odnalazłem chyba najbardziej anarchistyczną uliczkę La Vila De Gràcia, gdzie te komunikaty wzięły swój początek. Potem, w trakcie Fest Major, te wszystkie ulice wypełniły dekoracje, a Katalończycy grali do późnej nocy w planszówki, pili podgrzewany na wielkich ogniach rum, tańczyli i śpiewali do muzyki na żywo, granej z kilkunastu scen i wreszcie zobaczyłem ich wesołych.

Tak kończy się drugi odcinek tej barcelońskiej dywagacji. Przeczytaj pierwszą część tekstu o Barcelonie, jest naprawdę spoko!
Zostaw komentarz