Coś dziwnego stało się ze mną, gdy tylko postawiłem swoją platfusowatą stopę na majorkańskiej ziemi. Nie wiem, wstąpiła we mnie jakaś nowa energia, jakaś zbyt duża pewność siebie i przekonanie, że jestem bojownikiem-zdobywcą, twardym mężczyzną o ciele Adonisa, hoplitą z czterema wygranymi kampaniami na koncie. Zapragnąłem męskich przygód, ale nie w „żeby życie miało smaczek”, tylko w kontekście samotnej wyprawy, przemierzania nieznanego, obcowania z naturą i lokalnym folklorem.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Południowa

OPUBLIKOWANO

28 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Siedzieliśmy sobie akurat na tarasie hotelu w miejscowości Palma Nova, bo palma nam odbiła, pojechaliśmy tam w szczycie sezonu (o tym jeszcze napiszę), otoczeni pucołowatymi angielskimi dziećmi, które o coś się spierały, ale nawet moje trzydzieści lat praktykowania angielskiego nie wystarczyło, by je zrozumieć. Ewelina w całkowitym skupieniu przebierała palcami po klawiaturze, a ja akurat skończyłem rysować dzieło swojego życia w zeszycie, czyli widok na zatokę i marinę.

Rower, cykady i brąz

Gdy minęło kilkanaście minut ciszy, lekko znudzonym tonem zapytałem:

– To co, kochanie, robimy coś?

– M – odpowiedziała Ewelina. Już ja znam to „m”, prawdopodobnie jedyne, co dotarło do jej świadomości z mojej wypowiedzi to „oś”.

– W sensie czy gdzieś idziemy?

– M.

– Słuchasz mnie w ogóle?

– M.

– Myślę, że jak kiedyś dorobimy się dzieci, to będę je uczył, że najważniejsze w życiu to mieć pieniądze, rodzina i najbliżsi nie mają znaczenia.

– M. Czekaj, co? – Ewelina oderwała się od pracy.

– Chciałem zapytać, czy gdzieś idziemy?

– Nie mogę, muszę pracować – odparła. – Ale jak chcesz to możesz gdzieś pójść.

– Dobra! – zatarłem ręce i podniosłem się z szybkością błyskawicy, po czym znów usiadłem, bo pociemniało mi przed oczami. – Dobra! To idę na rower!

I niczym superman z wyciągniętą ku przodowi ręką poleciałem przez taras ku ulicy, omijając brytyjskie dzieci jak slalomowe tyczki i staczając się w dół zbocza w kierunku z góry upatrzonej wypożyczalni rowerów. Będąc już na chodniku odgarnąłem z wysiłkiem kolejne kopce brytyjskich turystów i przebijając się przez nich jak trzystu Spartan przez wojska Kserksesa, dostałem się wreszcie pod wejście do rowerowego przybytku. Przemiły pan objaśnił mi warunki wypożyczenia, a ja na wszystko odpowiadałem „¡vale!”, po czym już mknąłem na wspaniałym górskim rowerze o grubych oponach przed siebie.

majorka, widok na zatokę i jacht

– Juhu! – zawołałem, gdy wiatr rozwiewał mi włosy, a ja gnałem jak ta jednośladowa gazela przez majorkańską miejską sawannę. Ta radosna chwila trwała jeszcze jakieś trzy sekundy, bo nagle zaczął się stromy podjazd. W końcu Majorka to wyspa górzysta – i to naprawdę górzysta. Wydawało mi się, że po kilku nadepnięciach na pedały jadę niemalże pionowo ku górze. To były czasy, że moje domowe wypieki bywały w formie częściej niż ja, zatem – ledwie dysząc – wspiąłem się na ten asfaltowy szczyt już na własnych stopach, z uczuciem porażki ciągnąc ze sobą mój rower.

Stare majorkańskie porzekadło mówi jednak: jak było pod górkę, to będzie z górki, chyba że nie będzie. Ta też było i tym razem. Gdy znalazłem się na szczycie, najpierw zaszedłem do sklepu po dwie butelki wody, które opróżniłem jak spragniony wielbłąd, by wreszcie dosiąść mojego wierzchowca i zjechać ze zbocza ku dołowi, gdzie poza miastem Palma Nova rozciągał się już goły asfalt pośród wysuszonych traw, pagórków, wzgórz i gór.

krajobraz na majorce

 

– Juhu! – zawołałem, gdy wiatr ponownie rozwiewał mi włosy, a ja – tym razem bez żadnego wysiłku – przejechałem kilka kolejnych kilometrów przed siebie, wsłuchując się w koncert cykad, które niestrudzenie hałasowały w tej okolicy przez całą dobę.

Słuchajcie, znacie mnie już trochę i wiecie, że lubię stare rzeczy, a im starsze – tym lepsze. Dlatego też nie boję się za bardzo starości i starzenia się, dlatego też, gdy widzę coś starego (czytaj: starszego niż rok) to wariuję i natychmiast chcę poznać historię tego czegoś, z zachwytem dokonując wnikliwych odwiedzin rzeczonego przedmiotu z epoki antyku (przy czym antyk w moim rozumieniu mógł równie dobrze skończyć się dwanaście miesięcy wcześniej). Wyobraźcie sobie zatem tę egzaltację, którą okazałem szeroko otwartymi oczami i równie szeroko otwartymi ustami, gdy zobaczyłem kupę kamieni.

Naveta Alemany, Calvia, Majorka

– Och, kupa kamieni! – podekscytowałem się, bo nie była to zwykła kupa, jakich wiele spotyka się podczas spaceru z psem przez osiedle. Ta kupa kamieni była na swój sposób ułożona w niedzisiejszy sposób, co mogło oznaczać tylko jedno: prehistorię! Jest kupa, musi być brąz: to właśnie z epoki brązu pochodzi Naveta Alemany, czyli kamienna konstrukcja, na którą obecnie patrzyłem, pozostawiając swój rower nieco na poboczu. Oczywiście nie miałem pojęcia, co to jest naveta, ale podróże kształcą: nadal nie mam pojęcia, co to jest naveta, jednak szybkie wyszukiwanie w Google’u i… okazuje się, że to swego rodzaju grobowiec, wyglądający jak obrócona do góry dnem łódź. Ta naveta, na którą obecnie zerkałem, była już ogołocona z kamieni, więc przypominała jedynie ruiny obróconej do góry dnem łodzi, ale jednak sam fakt, że coś z niej zostało i przetrwało tyle lat po raz milionowy robił na mnie przeogromne wrażenie.

zatoka z jachtami, majorka

Piechotą przez Majorkę

Kilka podjazdów dalej zacząłem przejeżdżać przez małe, urocze miasteczka, gdzie życie płynęło bardzo leniwie, bo nikomu w taki upał nie chciało się opuszczać chłodu mieszkania. W oddali już czułem zapach otaczającego mnie Morza Śródziemnego. Sunąłem przed siebie niczym koń majorkański, pokonując niemal bez wysiłku serpentyny wijącego się ku dołowi asfaltu, nawet nie zastanawiając się, że w drodze powrotnej będę musiał podjechać pod te wszystkie zawijasy i pewnie ze cztery razy dostanę zawału z wysiłku. To się teraz nie liczyło, liczyła się wolność, uczucie bycia jednością z naturą, bycia z dala od wszelkich przyziemnych problemów, liczyły się ostre promienie słońca, które swym ciepłem wprawiały mnie w najlepszy nastrój z możliwych, liczyło się…

– Pfffffffffffffff! – usłyszałem nagle syk i zatrzymałem się tuż przed super-stromym zjazdem, na który już nie mogłem się doczekać. Zeskoczyłem na asfalt, gotowy do walki z tym jadowitym wężem, który najprawdopodobniej wyskoczył z zarośli, by mnie ukąsić i ukraść mi rower. Jednak ten syk to nie był żaden gad.

– Oh my god! – wykrzyknąłem, bo wreszcie dostrzegłem w czym rzecz. Tylna opona nie przypominała już tej silnej gumowej konstrukcji z początku mojej wycieczki. Patrzyłem obecnie na sflaczałą dętkę, jedynie cień swojej dawnej świetności.

trasa rowerowa przez majorkę

Podsumujmy sytuację: nie przesadzę, gdy powiem, że temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni. Byłem jakieś dziesięć kilometrów od hotelu, na swego rodzaju odludziu, gdzie jedynym przejawem cywilizacji była masa bitumiczna, na której obecnie stałem. Kończyła mi się woda, a do jedzenia miałem jedynie to, co udałoby mi się upolować w pobliskiej głuszy, to znaczy – wnioskując na podstawie odgłosów natury – potrawkę z cykad w sosie cykadowym, z dodatkiem cykadowej sałatki. Zanosiło się na powrót piechotą, pod górkę, taszcząc bezużyteczny welocyped. Spodziewałem się wszystkiego: udaru, bycia rozjechanym przez auto, zjedzonym przez cykady, nawet hiszpańskiej inkwizycji, ale nie tego, że po dziesięciu kilometrach złapię gumę!

Była jeszcze nadzieja. A może nie złapałem gumy, może po prostu z powodu jakiejś nieszczelności przy wentylu powietrze uszło z dętki jak niegdyś w Rewie z mojego niebieskiego, nadmuchiwanego delfina? Była jeszcze nadzieja – wystarczyło znaleźć jakiś sklep i zapytać, czy mają pompkę, a może będę w stanie kontynuować swoją wycieczkę.

Po przejściu może dwóch kilometrów wróciłem do ostatniej wioski, którą mijałem po drodze w czasach, gdy życie było piękniejsze. Tam też dostrzegłem mercado, schowane przed moim wzrokiem w zaroślach, ale nie ze mną te numery! Zostawiłem rower na zewnątrz i wszedłem do środka. Powiedziałem tradycyjne „hola” do pani sprzedawczyni, po czym najpierw udałem się po wodę, a następnie, podchodząc do kasy, zapytałem swoim przytłumionym głosem:

– Tiene una bomba?

– ¿Cómo?

Kasjerka spojrzała na mnie pytająco, bo najwyraźniej nie dosłyszała pytania, zajęta naliczaniem ceny za dwie butelki wody.

– Bomba? – powtórzyłem i wtedy zobaczyłem przestrach w jej oczach. Jakiś obcokrajowiec, całkowicie zlany potem, jakby był w stanie podwyższonego stresu, wparowuje do jej sklepu na odludziu, gdzie zna przecież każdego klienta, po czym krzyczy coś o jakiejś bombie. Już widziałem, jak sięga po telefon i wybiera 112, kiedy roześmiałem się najserdeczniej jak potrafiłem.

– No, no, no! – zamyśliłem się na chwilę. Jak nie głosem, to gestem. – Una bomba! – po czym wykonałem w powietrzu ruch używania pompki. Kasjerka zrobiła szerokie oczy, a ja zrozumiałem, jak bardzo erotycznie właśnie pokazywałem pompowanie. Musiała teraz z przestrachem myśleć: nie dość, że terrorysta, to jeszcze zboczeniec!

– ¿Qué?

– Una bomba… para bicicleta! – uzupełniłem tym kluczowym wyrazem i zauważyłem, że twarz kasjerki rozjaśnia się.

– ¡Ah, sííí, vale! – wreszcie zrozumiałą, co mam na myśli i już się cieszyłem na myśl, że będę mógł przywrócić mej dętce dawny blask i ruszyć w dalszą podróż. – No, lo siento.

Zwiesiłem nos na kwintę, sekstę, a nawet septymę i ze smutkiem opuściłem ten przybytek. Sflaczała opona patrzyła na mnie z równym smutkiem. Było bardzo, bardzo głośno, słońce rozpalało moje ubrane ciało, morze i niebo ostro lśniło w oddali… źle mi, ach, jak mi źle!

rower na majorce

– Umrzemy tutaj, jednośladziku – zasmuciłem się. Miałem do przejścia przecież niebotyczny dystans aż ośmiu kilometrów w upalnym słońcu. Czy kiedykolwiek jakiś człowiek przeszedł osiem kilometrów? Owszem, zdobywano Mount Everest, którego szczyt sięga prawie dziewięciu kilometrów, jednak to jest osiem kilometrów w górę, więc dużo prościej. Ja miałem przed sobą osiem kilometrów nagrzanego asfaltu, cykady na Balearach i własne stopy, które wyraźnie nie miały chęci na spacer.

No ale nie rozwiążę tego inaczej – muszę iść. Toteż ruszyłem przed siebie – reszta historii to samotność spacerowicza, monotonia krajobrazu i walka z udarem. Dotarłem do wypożyczalni i pokazałem przemiłemu panu co też się stało z moją dętką, a on tak się zasmucił, że nie policzył mi ostatnich piętnastu minut.

Konflikt polsko-brytyjski na Majorce

Ta nieukończona wycieczka rowerowa sprawiła z jakiegoś nieznanego powodu, że percepcję zamroczył mi nagły strzał testosteronu, jakby mój organizm pragnął zrekompensować sobie tę porażkę przez przypomnienie mi, co się w życiu liczy – brutalna męskość oczywiście.

Wróciłem do Eweliny i spędziliśmy jeszcze jedną noc w hotelu w Palma Nova, po czym przyszedł czas na przeniesienie się do kolejnej majorkańskiej miejscowości, a mianowicie do Portals Nous. By tego dokonać, należało skorzystać z pewniejszego środka transportu niż bicykl, czyli z autobusu. Poszliśmy zatem na pobliski przystanek. Po pewnym czasie stania w palącym słońcu dołączyło do nas niewielkie stado brytoli, z przodownikiem stada na czele: był to niski, lecz szeroki, barczysty mężczyzna, rozebrany do pasa i eksponujący amatorsko wykonane tatuaże na swym muskularnym ciele. Stał tak, jak stoją tego typu ludzie – z szeroko rozstawionymi ramionami, jakby właśnie niósł pod jedną i drugą pachą dwa wielkie arbuzy. Rozglądał się ze srogą miną to w lewo, to w prawo, czasem łypiąc na nas groźnie. Staliśmy sobie blisko krawężnika, cierpliwie czekając na autobus, który przyjechał o czasie. Gdy tylko zarysował się na horyzoncie, szerszy niż wyższy Brytyjczyk stanął tuż przede mną w taki sposób, że byłem w stanie policzyć wszystkie włosy na jego karku (dziesięć tysięcy osiemset siedem, w tym trzy tysiące cztery siwe). Mój testosteron zaczął bulgotać. Jeśli jest w życiu coś, czego nienawidzę, to oprócz ósmego sezonu „Gry o Tron” jest to właśnie łamanie zasad społecznego współżycia. Mogę być potulny jak baranek, ale jak ktoś idzie z przeciwka chodnikiem po lewej stronie, jak ktoś wchodzi do autobusu zanim wysiądę, jak ktoś blokuje wózkiem całą alejkę w supermarkecie, to wtedy wstępuje we mnie wilk.

 

Pomyślałem jednak, że w otwartym konflikcie nie jest łatwo pokonać Brytyjczyków, zatem po prostu delikatnie zaznaczę swoją obecność i wsunąłem wymownie część swojego tułowia przed lewe ramię wyspiarza, który ewidentnie to zauważył, ale jak stał, tak stał. Ciemne okulary, które miał na nosie, sprawiały, że wyglądał niczym Arnold Schwarzenegger w „Terminatorze”, aczkolwiek bez górnej części garderoby, a jego ośmiopak na brzuchu i trzy bicepsy na każdym z ramion były gwarancją zmiażdżenia mnie w przypadku otwartego konfliktu.

Autobus był już ledwie kilka metrów od przystanku, gdy mieszkaniec Zjednoczonego Królestwa rzekł do mnie naprawdę atrakcyjnym, londyńskim akcentem:

Ar’ ya’ goin’ to be a fookin’ dick about it?! – i jeszcze bardziej rozszerzył ramiona, jakby oprócz arbuzów niósł tam jeszcze po trzy melony.

– Yes, yes I am – odrzekł testosteron moimi ustami, bo najwyraźniej zapomniał, że nie jesteśmy w internecie. Stojąca z tyłu Ewelina pociągnęła mnie za koszulkę, starając się dać mi do zrozumienia, że może powinienem jednak postawić na wojnę hybrydową.

Fook you! – zaklął siarczyście Brytyjczyk i z jednej strony poczułem się dotknięty do żywego, a z drugiej zrobiło mi się miło, że ktoś odzywa się do mnie z tak ciekawym akcentem. Autobus przyjechał, wypełniony po brzegi. Kierowca otworzył przed nami drzwi, ale Brytyjczyk nie wsiadał, tylko zaczął machać w stronę przystanku. I wtedy zobaczyłem, że nie jest sam: dołączyła do niego jego żona z wózkiem i dwójką małych dzieci. Cóż, gdybym miał te informacje wcześniej to na pewno nie doszłoby do tego typu sytuacji. Testosteron odpłynął tam, gdzie jego miejsce, czyli na dyskografię Kai, a ja cofnąłem się nieco.

– Nie zmieścimy się – przytomnie zauważyła Ewelina, więc machnęliśmy tylko ręką i patrzyliśmy, jak drzwi autobusu zamykają się za plecami Brytyjczyka, a wypełniony po brzegi turystami autobus odjeżdża.

Ewelina patrzy na morze na Majorce

 

Nie minęło nawet dziesięć minut od zakończenia konfliktu polsko-brytyjskiego, gdy na horyzoncie pojawił się drugi pojazd majorkańskiego transportu publicznego, tym razem tak pusty, że nawet Salomon by z niego nie nalał i nasza dwójka kontynuowała swoją podróż w stronę miasteczka Portals Nous.

Sycylia: Gole dell’Alcantara i szalony autostop

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE