Wspominałem już o tym, że czasem zdarza nam się latać w podróż z Berlina. Bilety często są tańsze, a z Warszawy również mamy bezpośredni samolot do stolicy Niemiec, podróż nie trwa długo, a często mamy jeszcze kawałek dnia, żeby poszwendać się po Berlinie, a ja uwielbiam to miasto. Jest tam wszystko, czego potrzebuję: historia na każdym kroku, piękna architektura, mnóstwo zabytków, muzea, street-art, świetne knajpy, ekstra transport publiczny, czysto i bezpiecznie. To miało być dopiero nasze preludium do dalszej podróży. Humory nam z pewnością dopisywały, gdy lądowaliśmy w stolicy Niemiec z myślą, że przed nami jeszcze cały tydzień na Majorce

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Aneglotki

OPUBLIKOWANO

30 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
  • Aneglotki to opowiadania związane z dojazdem do celu podróży oraz powrotem z wycieczek. Nie znajdziesz tu wielu zdjęć, za to historie często są nie do uwierzenia!

Czy ja się urodziłem wczoraj? Przecież kiedy wszystko świetnie się układa, człowiek nie ma żadnych zmartwień, a humor mu dopisuje, to oczywiste, że już za moment wszystko się posypie, nieszczęście będzie gonić nieszczęście, a nasz nastrój spadnie tak nisko, że będzie patrzyć na Morze Martwe jak na Mount Everest. Byliśmy z Eweliną w szampańskich nastrojach, gdy wreszcie wsiedliśmy do pociągu, mającego bardzo szybko zawieść nas z Ostbahnhofu do wówczas wciąż funkcjonującego lotniska Schönefeld.

Pociąg z Ostbahnhofu na Schönefeld

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to wszystko tak tanio nas wyjdzie – uśmiechała się do mnie Ewelina.

– Dokładnie, nawet lot z Warszawy do Berlina był w wyjątkowo dobrej cenie – przyznałem jej rację, żeby musiała tego dnia postawić kolację.

– Wreszcie nie wydamy majątku na podróż! – zawołaliśmy jednocześnie.

– Guten Tag, Ihre Fahrkarten bitte! – idealnie w tym momencie rozległ się głos mężczyzny, który wparował do naszego przedziału. Wyciągnęliśmy nasze bilety i spokojnie dalej prowadziliśmy dyskusję, czy też raczej wspólnie śpiewaliśmy pieśń pochwalną na cześć naszej taniej podróży.

Kontroler wziął nasze bilety do ręki i już po jego minie widać było, że coś jest nie tak, bowiem zmarszczył brwi, a żyła na jego czole pulsowała złowieszczo. Coś tak długo stał w milczeniu, przetwarzając dane, więc zdecydowałem się odezwać do niego po angielsku:

– Coś nie tak, psze pana? – jeśli w tym momencie zastanawiacie się, jak w języku Albionu powiedzieć „psze pana” to będzie to „pshe panah”.

– Tak, niestety Państwa Bilety są nieważne – kontroler wciąż lustrował dwa małe blankieciki, jakby pierwszy raz spotykał się z tego typu problemem.

– Ale jak to? – zdziwiliśmy się z Eweliną, bo przecież nie pierwszy raz jechaliśmy w Berlinie na lotnisko i nie pierwszy raz mieliśmy do czynienia z kontrolą. Fakt, kiedyś we Włoszech zdarzyło się nam kupić bilet na następny dzień, ale z winy maszyny. Konduktor był tak zażenowany tym faktem, że przepraszał w imieniu włoskiej technologii.

– Mają Państwo jedynie Bilet na Strefę B. Lotnisko Schönefeld znajduje się natomiast w Strefie C – wyjaśnił nam kontroler.

– Zaraz, zaraz – protestowała Ewelina. – Przecież my nie pierwszy raz jedziemy na lotnisko, w życiu nie kupilibyśmy złego biletu, poza tym już dojeżdżamy, a jeszcze musimy się odprawić, może dałoby się coś zrobić?

– Poproszę Państwa Dowody – zimno odparł kontroler, wyciągając wolną rękę. W drugiej wciąż ściskał nasze bilety niczym trofeum. Ja, posiadający naturę niewolnika, natychmiast sięgnąłem do kieszeni po swój dowód i wręczyłem go kontrolerowi. Ewelina, posiadająca naturę człowieka z rozumem i godnością, nie dawała za wygraną.

– Ale pociąg już właściwie staje, sam pan widzi, że kupiliśmy te bilety dziś i… – protestowała dalej, wręczając kontrolerowi swój dowód, jednak ten już jej nie słuchał i kontynuował łowy w pozostałych przedziałach, wciąż dzierżąc nasze dokumenty i bilety w dłoni. Popatrzyliśmy po sobie i poszliśmy w jego stronę.

Pociąg wyhamował i dotarł do stacji końcowej. Wysiedliśmy razem z kontrolerem. Już nas nie słuchał, mogliśmy równie dobrze gadać do obrazu. Przepisywał nasze dane z delikatnym uśmiechem satysfakcji.

– To będzie Sześćdziesiąt Euro – powiedział wreszcie, podnosząc wzrok.

– Sześćdziesiąt euro za brak biletu?! – wykrzyknęliśmy z Eweliną. – To chyba jakaś pomyłka!

– Faktycznie, faktycznie, najmocniej Państwa przepraszam! – kontroler pokiwał głową, drąc mandat na kawałki. – To będzie sześćdziesiąt Euro na Osobę. Razem poproszę sto dwadzieścia.

Przez kilka chwil nie mogliśmy wymówić słowa, a ja nawet odpaliłem słownik, żeby znaleźć odpowiednie angielskie przekleństwa, aby wyrazić to, co w tamtym momencie czułem.

– Niech to dunder świśnie! – zakląłem siarczyście. – To więcej niż zapłaciliśmy za bilety na Majorkę!

Na nic protesty, zresztą nie mieliśmy czasu, bo musieliśmy jeszcze dojść do terminalu, odprawić się i przejść kontrolę bezpieczeństwa. Zapłaciliśmy na miejscu żądaną od nas kwotę, zabraliśmy nasze dowody i rozstaliśmy się z kontrolerem w miłej atmosferze, aczkolwiek niesmak pozostał.

Przyspieszyliśmy nieco kroku.

palma w słońcu na majorce

Odprawa na lotnisku Schönefeld

– Nie mogę nas odprawić – Ewelina zmagała się z aplikacją mobilną Ryainaira. – Sam zobacz, przycisk do odprawy jest wyszarzony.

– Kurdelki, serdelki! – zakląłem znów. – Trudno, odprawimy się na miejscu tradycyjną metodą.

Weszliśmy na halę terminala, na którym łatwiej jest znaleźć przyrządy do owijania walizek niż gniazdko elektryczne i podeszliśmy do punktu odprawy linii Ryanair. Pani oczywiście się uśmiechała.

– Zapraszam – rzekła zachęcająco.

– Psze pani – zagadnąłem po angielsku. – Potrzebujemy się odprawić, a w aplikacji nie dało rady, czy mogłaby pani jakoś nam pomóc?

– Dowód – wydusiła tylko z siebie, nadal z uniesionymi ku górze kącikami ust.

Pani nie powiedziała już nic. Wciąż z uśmiechem, wzięła do ręki nasze dowody, gryzmoliła coś na kartce, dała mi ją i wskazała na okienko po drugiej stronie lotniska. Wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy w kierunku okienka z logo Ryainaira.

– Dzień dobry, pani koleżanka dała nam… – zacząłem, ale siedząca w okienku kobieta przerwała mi gestem i niemal wyrwała mi z rąk kartkę. Założyła grube okulary na noc i chrząkała chwilę, zamlaskała ze dwa razy, po czym powoli, z pomocą jednego palca, wpisywała coś do komputera – podejrzewałem, że nasze nazwiska i numer rezerwacji. Czekaliśmy cierpliwie. Po trzynastu godzinach wreszcie spojrzała w naszą stronę.

– Razem Sto Dziesięć za dwóch Pasażerów – odezwała się po chwili i rozległo się donośne stuknięcie. To nasze szczęki uderzyły o podłogę.

– W jakim sensie? – zapytałem, chociaż dobrze wiedziałem w jakim.

– Sto Dziesięć Euro za Odprawę na Lotnisku – uzupełniła pani z okienka.

– Jejku, klejku! – zakląłem po raz trzeci, a kur zapłakał. – Ale jak to? Przecież odprawa jest darmowa!

– Darmowa do Dwóch Godzin przed Odlotem, proszę Pana – moja rozmówczyni wcale się nie uśmiechała. Mlasnęła znów kilka razy, oblizała wargi i czekała. My również czekaliśmy: na Szymona Majewskiego z kwiatami i donośny okrzyk: „Mamy cię!”. Czy może braliśmy udział w niemieckim reality show „Oskub Polaka”?

– Proszę pani, próbowaliśmy się odprawić wcześniej, ale przycisk w aplikacji był szary – nie dawaliśmy za wygraną, bo przecież nawet jeśli byliśmy daltonistami, to i tak mogliśmy mieć pewność co do szarości przycisku.

– Był szary. Wystarczyło go kliknąć i przeszliby Państwo do Odprawy – z głosem przepełnionym poczuciem zwycięstwa, pani w okienku zamlaskała, a może bardziej zaklekotała z radości i sugestywnie wysunęła rękę przed siebie. Znów nie mieliśmy wyboru i kolejne euro zniknęły z naszego konta jeszcze zanim w ogóle wlecieliśmy w strefę powietrzną Majorki.

I wtedy wszedł on – cały nabiał-o

Gdy już wzbiliśmy się w powietrze to byłem w bardzo złym humorze, a do tego biedniejszy. Czy mógł być ktoś, kto tego dnia miał bardziej przerąbane od naszej dwójki? Otóż los to naprawdę niezwykły dowcipniś, który lubił sobie drwić z nas, kiedy tylko mu się nudziło. Gdy znaleźliśmy się na wysokości przelotowej, a słońce wreszcie zajaśniało pełnym blaskiem, zobaczyłem kilka rzędów przed nami strudzonego mężczyznę. Wyciągnął się na tyle wygodnie, na ile pozwalały klatki, udające siedzenia w tym samolocie, założył nogę na nogę, skrzyżował ramiona, odchylił głowę ku tyłowi i z lekko uchylonymi ustami pochrapywał delikatnie, zagłuszany przez hurgot silników odrzutowych. Błogi uśmiech na jego rozchylonych wargach był dowodem na to, że człowiek ten, strudzony codziennymi problemami, podczas których ledwo miał czas na pomyślenie, a co dopiero na krótką drzemkę, wreszcie mógł przynajmniej na tych kilka godzin lotu z Berlina do Palmy oddać się w objęcia Morfeusza i z satysfakcją dobrze spełnionego obowiązku rozpocząć swój zasłużony urlop mocnym uderzeniem w kimono. Los jednak miał wobec tego współtowarzysza naszej podróży inne plany.

palma de mallorca w słońcu

 

Mężczyzna pochrapywał sobie cichutko, usadowiony komfortowo w skrajnym siedzeniu od strony alejki. Dokładnie po drugiej stronie w sąsiednim siedzisku siedział on: poskramiacz drzemek, niszczyciel snów, destruktor letargów. Mała dziewczynka. Córka rzeczonego mężczyzny. Uzbrojona w tajną broń biologiczną – żółty ser z dziurami. Całe opakowanie, dziesięć plasterków, które pieczołowicie każden jeden podzieliła na mniejsze części i czekając, aż jej strudzony ojciec odda się sprawiedliwemu odpoczynkowi, po cichu wychylała się ze swojego miejsca i układała plasterek żółtego sera na czole swojego ojca. Po dwóch czy trzech chrapnięciach mężczyzna orientował się, że jego twarz pokryta jest niechcianym nabiałem. Budził się nagle, otwierał zmęczone, zaszłe mgłą oczy, spoglądał w kierunku swojego skarba, swojej ukochanej córeczki, wzdychał tylko ciężko i sprawnym ruchem wkładał sobie plasterek sera do ust, po czym zapadał w drzemkę. I tak już do samego lądowania w Palmie…

palma, katedra

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE