Na małej stacji w wiosce Poronin,
Gdy pociąg stanął wśród zgrzytu szyn,
Wysiadł z wagonu ojciec, a po nim
Raźno wyskoczył na peron syn.
„W Poroninie”, Janusz Minkiewicz i Maciej Samul
Kocham rytuały, niezależnie od tego, czy chodzi o zdmuchiwanie świeczek na urodzinowym torcie, wigilijną kolację i śpiewanie kolęd, wyrywanie bijącego serca ofiarowanej Cthulu dziewicy, przygotowywanie porannej kawy, czy czytanie książki tuż przed snem. Rytuałem jest dla mnie również obchodzenie sylwestra jako szczególnego dnia roku, mimo iż tak naprawdę tego dnia nie dzieje się nic wyjątkowego. Ludzie mówią, że Ziemia wykonała właśnie pełny obrót wokół Słońca, co jest faktem – ale przecież między 17 lipca zeszłego roku a 17 lipca tego roku Ziemia również wykonała pełny obrót wokół Słońca, a co więcej, tego dnia jest cieplej, więc to tak naprawdę wtedy powinniśmy hucznie obchodzić koniec roku. Do czego zmierzam: rytuały nie mają w sobie jakiegoś większego celu, jakiejś odmienności, są po prostu ciekawym urozmaiceniem codziennego, szarego życia. Tak właśnie traktujemy z Eweliną wyjątkowe obchodzenie ostatniego dnia roku.
Kilka lat temu zdarzało nam się pod koniec grudnia jeździć w to samo miejsce, a mianowicie był to wspomniany w wierszu Minkiewicza z dodatkami Samula Poronin. Powiedzielibyście: ale przecież tam nic nie ma! I macie absolutną rację – przez Poronin się przejeżdża w drodze do Białki czy też Bukowiny Tatrzańskiej. Wyobraźcie sobie, że istnieją na świecie ludzie, którzy odkładali zrobienie prawa jazdy na jutro – i tak przez szesnaście lat z okładem. Wakacyjno-urlopowe opcje zatem ulegają ograniczeniu do tych, które można osiągnąć transportem miejskim, ewentualnie taksówką. Poronin był właśnie takim miejscem, a przy okazji natrafiliśmy tam na naprawdę uroczy pensjonat. Bawiliśmy się na sylwestrze z Polsatem tak dobrze, że rok później postanowiliśmy do niego wrócić. Tym razem jednak miało być grubo: sylwester na Termach Bukowina. Nie spodziewaliśmy się jednak, że w drodze powrotnej spotkamy pewnego uciekiniera…
Sylwester na basenie: preludium
Jeśli chodzi o taniec to mam dwie lewe nogi i nie czuję się zbyt komfortowo na parkiecie. Natomiast jeśli chodzi o pływanie, to w życiu topiłem się już dwa razy, z czego raz na basenie, w miejscu, w którym miałem grunt. Dlatego sylwester na termach od razu wydał mi się znakomitym pomysłem. Brzmi przewrotnie? Już spieszę z wyjaśnieniem: będąc zanurzonym do pasa w wodzie za bardzo nie da się tańczyć, a zatem nie potrzeba do tego umiejętności, a na termach można sobie spokojnie posiedzieć w jacuzzi, sącząc drinka, więc szanse na utopienie się są dużo mniejsze. Ta myśl przyświecała mi, gdy razem z Eweliną wysiedliśmy z pociągu na dworcu w Zakopanem i przesiadaliśmy się na autobus do Poronina. Otwarty bar, szwedzki stół, sauna, wanna z hydromasażem, leżaki – to jest właśnie to, czego potrzebuje człowiek wyjeżdżając na narty!
Spędziliśmy kilka dni na stoku – a kiedy piszę „my” to oczywiście mam na myśli Ewelinę, która szusuje lepiej niż fińska armia w listopadzie 1939 roku. Ja nie nadaję się do sportu, a moja nędzna próba nauczenia się obsługi nart z pijanym instruktorem na malutkim stoku skończyła się zbitym kciukiem, odpiętą nartą oraz przestraszonym malcem, który ledwie uniknął śmierci przez staranowanie. Aura była bardzo sprzyjająca, a śnieg biały i obfity, co nieczęsto można było oglądać w Warszawie, gdzie śnieg – jeśli już w ogóle spadł – miał raczej kolor szarego gówna. Czasem, gdy Ewelina chciała sobie dłużej pojeździć, szedłem sobie na jakiś okoliczny szlak, brodząc w śniegu po kolana i ciesząc się intensywnym słońcem, bajecznie błękitnym niebem, bielutkimi koronami jodeł, oglądając rozmigotane światła miasta i zaśnieżone dachy podczas powrotu ze szlaku, a następnie popijałem herbatkę lub grzane piwo w cieple góralskiej karczmy.
Na stok z Poronina dojeżdżaliśmy codziennie malutkimi busikami, przywodzące na myśl przeszłość, minioną jeszcze przed naszym urodzeniem. Nigdy nie było do końca wiadomo, czy przyjadą na czas albo czy w ogóle przyjadą, a gdy już się pojawiły, to też drżeliśmy z niepewności, czy starczy dla nas miejsca. Zwykle wypełnione były innymi niezmotoryzowanymi przyjezdnymi, ubranymi na cebulkę i wyposażonymi w narty lub snowboardy, kije i plecaki, termosy z herbatą i piersiówki z herbatą z prądem, a liczba siedzeń nie pomieściłaby pewnie nawet wszystkich apostołów.
Gdy jednak udawało się zabrać na pokład, to martwiliśmy się następnie, czy przeżyjemy trasę. Po pierwsze, z racji usytuowania w górach, drogi były kręte i często położone na skraju jakiegoś zbocza. Po drugie, kierowcy jeździli po nich tak, jakby w ogóle tej krętości nie dostrzegali – silnik dyszał na najwyższym biegu, w zakręty wchodzili niczym Robert Kubica, a hamulec służył jedynie do zatrzymywania się na kolejnych przystankach, mimo iż wielokrotnie te czterokołowe puszki z gównem były już wypełnione po brzegi, a jednak jakoś udawało się wcisnąć kolejnych pasażerów.
Nocny spacer przez śnieżycę
Podczas którejś nocy w pensjonacie Ewelinie zachciało się czipsów.
Było już późno, jakoś tuż przed północą. Znalazłem w sieci informację, że dwa kilometry od naszego lokum funkcjonował sklep spożywczy, w którym być może również sprzedawano alkohol, a tak w ogóle to nie do końca było wiadomo, czy do tej pory był otwarty. Zerknąłem na zewnątrz: za oknem śnieżna burza hulała i wiał, wiał wiatr. Otuliłem się tęsknotą, a czipsów było wciąż brak. Płatki śniegu, przed opadnięciem na ziemię, wykonywały setki piruetów, prowadzone silnym, mroźnym wiatrem. Przygoda wzywała! Założyłem spodnie na spodnie, skarpety na skarpety, bluzę na bluzę, podkułem buty, opatuliłem się w czapkę, włożyłem mniejsze rękawiczki w większe rękawiczki, po czym zasalutowałem leżącej pod ciepłą pierzyną Ewelinie i ruszyłem na zewnątrz.
Zaciągnąłem się świeżym górskim powietrzem i przez dwa kilometry rozkoszowałem się widokiem różnych scenek rodzajowych, rozgrywających się za oknami willi i pensjonatów, mijanych przeze mnie, strudzonego wędrowca, poszukującego alkoholu. Czasem musiałem przeprawić się przez większą zaspę, czasem przejść się ulicą, bo chodnik nagle się kończył, czasem nie byłem pewien, czy idę dobrą stronę, ale bawiłem się pysznie. Wreszcie dotarłem do małego budynku, znajdującego się w bocznej uliczce, całkowicie pokrytej białym puchem. Szyld z napisem „Sklep spożywczy” przyjąłem z zachwytem, jakbym dotarł co najmniej do Ziemi Obiecanej. Podszedłem do drzwi przybytku i pociągnąłem za klamkę. Za szóstym razem zrobiło mi się przykro – mimo tabliczki wyraźnie oznajmiającej, że „OTWARTE” to jednak było zamknięte. Już obracałem się na pięcie i zwieszałem nos na kwintę, gdy posłyszałem jakieś zamieszanie. Przez szybkę dostrzegłem, że we wnętrzu sklepu zapaliło się światło i jakaś pani przywdziewa fartuch ekspedientki, po czym przekręca kluczyk i patrzy na mnie albo jak na bohatera, albo jak na idiotę.
– Dobry wieczór – przywitałem się i jakby nigdy nic wszedłem do tego malutkiego sklepiku, który wydał mi się hipermarketem. Wziąłem, co trzeba, zapłaciłem, pożegnałem się i ruszyłem w drogę powrotną, trochę przyjemniejszą, bo z wiatrem.
Sylwester na basenie czas zacząć!
Po tak intensywnych kilku dniach, gdy Ewelina oddawała się sportom zimowym, a ja zimowej herbacie, nadszedł wreszcie ten najważniejszy – sylwester. Spakowaliśmy kostium, kąpielówki i klapki, po czym zaczęliśmy szukać transportu z Poronina do Bukowiny. Dojazd to zresztą jedno – sylwester miał się skończyć o drugiej czy o trzeciej w nocy, więc na powrót transportem publicznym nie było co liczyć. Dzięki jednak rozległej sieci kontaktów, a dokładniej to przez zapytanie właścicieli pensjonatu o numer telefonu, skontaktowaliśmy się z przesympatyczną panią taksówkarz, która dała nam swoją wizytówkę i obiecała przyjechać po nas w nocy, gdy impreza dobiegnie końca.
Udaliśmy się każdy do swojej szatni, w myśl segregacji, wobec której nikt nie protestuje na ulicach większych miast. Zająłem swoją szafeczkę, w której zostawiłem wszystko, prócz klapków i kąpielówek oraz ręcznika i telefonu, przez który to przedmiot musiałem następnie biegać w tę i z powrotem do rozbieralni, by chować go do kontenerka i wyciągać, gdy naszła mnie potrzeba uwiecznienia tych wyjątkowych chwil w chlorowanej wodzie, z nieuchwytną muzyką klubową w tle i dźwięcznym głosem wodzireja, usadowionego przy głównym basenie.
Nie jest to może ten typ imprezy, do którego jestem na sto procent przekonany, ale jak to się mówi: jeśli wszedłeś między flądry musisz pływać tak jak one. Przez następnych kilka godzin wykonywałem przeróżne wygibasy w basenowej toni, wykorzystując moją pozorną lekkość, wspieraną przez wszędobylski monotlenek diwodoru, czasem z Eweliną na moich barkach (wzięliśmy udział jako jedna z trzech par w konkursie tanecznym, gdzie należało wziąć swoją partnerkę na barana i zapewniam wszystkich, że nasze ekwilibrystyczne wygibasy były niezwykle imponujące i bolał mnie przez nie kręgosłup jeszcze przez dwa tygodnie, a DJ postanowił nagrodzić pierwszym miejscem INNĄ PARĘ! To skandal, przez który do dziś budzę się z krzykiem).
To były czasy przedcovidowe: wyobraźcie sobie gigantyczną kolejkę półnagich kobiet i mężczyzn, stojącą w zasadzie na swoich plecach, niektórzy w klapkach, niektórzy – ryzykanci – na boso, jedzących nad brzegiem basenu burgery czy innego rodzaju dania, pijących w plastikowych kubeczkach alkohol i następnie wskakujących do basenowej wody na lekkim rauszu. Jako ratownik najprawdopodobniej dostałbym oczopląsu, to niesamowite, że w sumie to nikomu nic się nie stało (przynajmniej na naszej imprezie, do czego zmierzam, aczkolwiek bardzo powoli).
Nożownik z Bukowiny Tatrzańskiej
Obok zacnych-inaczej pseudo-znakomitości, takich jak Wampir z Zagłębia i Dusiciel z Wiednia, znajdziecie również Nożownika z Bukowiny Tatrzańskiej.
Następnego dnia po sylwestrowej nocy spaliśmy do pory dość późnej i nawet po obudzeniu przeciągałem się jeszcze przez kolejną godzinę, nim postanowiłem wstać.
– Jakie to szczęście, że nikomu nic się nie stało – powtórzyłem na głos swoją wczorajszą myśl, włączając telewizor.
– W sylwestrową noc w Bukowinie Tatrzańskiej doszło do bójki – odparł głos z telewizji, jak byśmy przenieśli się do „Garfielda”, gdzie telewizor zawsze odpowiadał na głośno wypowiedziane kwestie i potrzeby. – W bójce zginął dwudziestotrzyletni turysta, zaatakowany nożem przez dwudziestosześcioletniego obywatela Gruzji.
– Co za koszmar! – zawołałem. – Całe szczęście, że już go złapali!
– Obywatel Gruzji jeszcze nie został złapany – odparł głos z telewizora. – Policja prosi wszystkich…
Spojrzeliśmy z Eweliną po sobie. W życiu często ocieramy się o tego typu wydarzenia. Raz nawet wysiadłem na dworcu centralnym w Amsterdamie jakieś trzy minuty po tym, jak nożownik atakował tam przypadkowych ludzi. Wyłączyłem telewizor i kontynuowaliśmy nasz wywczas w atmosferze niepokoju, aczkolwiek nadal delektując się śniegiem, stokiem i innymi przyjemnościami.
Kraj żył przez kolejne dni zbiegłym nożownikiem, pewnie głównie dlatego, że był zbiegły: jego zbiegłość sprawiała przecież, że w każdej chwili może wyskoczyć z lasu na niczego niespodziewających się spacerowiczów, mając nóż i nie wahając się go użyć. Do końca naszej wycieczki nożownika nie udało się pochwycić.
Ze spakowanymi plecakami i nartami, oddanymi do wypożyczalni, a więc tak naprawdę to już bez nart, opuściliśmy nasz przybytek w Poroninie i z głowami, pełnymi noworocznych postanowień, o których mieliśmy wkrótce zapomnieć, udaliśmy się w drogę powrotną do Warszawy.
Obcy na torach
Gdy już udało nam się zapakować do któregoś z pociągów, otworzyliśmy drzwi do pustego przedziału i wrzuciliśmy walizki na miejsce ku temu przeznaczone. W wagonie było dziwnie pusto, ale może dlatego, że większość pojechała wcześniejszymi szynowozami, do których nam nie udało się zmieścić.
– Pódję poszukać warsa – zagadnąłem do Eweliny, gdy usłyszałem moje i jej burczenie w brzuchu.
– Ej, nie zostawiaj mnie tak samej! – obruszyła się. – A co, jeśli zaatakuje mnie nożownik?
– Nie rozśmieszaj mnie! – zaśmiałem się. – Na pewno nic się nie stanie. Jak coś, to dzwoń!
Zadzwoniła, gdy byłem w połowie drogi do wagonu restauracyjnego.
– Kochanie, wróć tu proszę – jej głos brzmiał bardzo dziwnie, jakby ktoś trzymał ją na muszce i kazał mnie zapewniać, że nic się nie dzieje. – Bo pan, ma jakiś problem.
Wróciłem zatem do naszego przedziału i tutaj opowiem wam, jak ta historia wyglądała z perspektywy Eweliny.
Nożownik z Bukowiny Tatrzańskiej: historia prawdziwa
Otóż, zaraz po tym, jak zaśmiałem się po jej pytaniu o atak nożownika i zamknąłem drzwi od naszego przedziału, pociąg przejechał ledwie kilkanaście metrów i stanął pośrodku zaśnieżonych pól. Wówczas Ewelina wyjrzała przez szybę i dostrzegła, że biegnie ku niej jakiś młody mężczyzna. Przełknęła ślinę. Nieznajomy, chłopak jeszcze, otworzył sobie drzwi od pociągu i wsiadł do środka, oczywiście wchodząc do przedziału, w którym siedziała moja narzeczona. Wyobrażam sobie, co działo się wtedy w głowie Eweliny: radio i telewizja trąbią wszem i wobec o bójce w Bukowinie, zakończonej śmiercią młodego człowieka, o zbiegłym, wciąż niearesztowanym nożowniku, a tutaj nagle do twojego przedziału wsiada młody mężczyzna, bez kurtki, wyglądający, jakby przed czymś uciekał, zachowujący się bardzo dziwnie i wyglądający, jakby przeżył właśnie jakąś traumę.
– Dzień dobry – wszedłem do przedziału, jakbym chciał sprawdzać bilety. Ewelina siedziała po jednej stronie, a po drugiej stronie siedział młody chłopak, chyboczący się do przodu i do tyłu, trzymający się za boki, wyglądający jakby dopiero co wrócił z frontu, gdzie pochował wszystkich towarzyszy broni.
– Pan ma problem – powtórzyła Ewelina. Już powtarzałem w głowie wszystkie gruzińskie wyrażenia, jakie znam, ale oprócz „chinkali” nic nie przychodziło mi do głowy.
– Dzień dobry – odparł pan najczystszą polszczyzną i zdawało mi się, że albo doskonale nauczył się polskiej mowy w ciągu tych kilku dni, aby wmieszać się w tłum, albo jednak nie mamy do czynienia z Nożownikiem z Bukowiny Tatrzańskiej. – Mam problem.
Usiadłem obok narzeczonej.
– A jakiż to problem? – zapytałem, siląc się na spokój, bo wciąż nie byłem pewien, czy jego problemem jest to, że nie wie, kogo z nas zarżnąć jako pierwszą ofiarę.
– Wywalili mnie z pociągu – uzupełnił i dopiero wtedy dostrzegłem, że faktycznie wygląda, jakby wyrzucono go prosto na ziemię, bo cały był uwalany fragmentami gruntu i rozmokłym śniegiem. – Dacie mi zadzwonić? To mój dowód!
Po czym wręczył mi swój dowód.
– Kewin – przeczytałem nietypowe imię. – Co robisz sam poza domem, Kewinie?
– Ale dacie mi zadzwonić? Bo nie mam jak wrócić do domu…
– A gdzie mieszkasz?
– W Zakopanem.
– Wiesz, że ten pociąg jedzie do Warszawy, nie? – indagowałem.
– Wiem, wiem, co za historia… dacie mi zadzwonić? Zgubiłem telefon i pieniądze.
– Dobra, opowiedz najpierw historię – poprosiłem, czując się jak policjant, mający na celu wykrycie, czy mam do czynienia ze zbiegłym mordercą, czy też z wyrzuconym z pociągu kimkolwiek, ale nie mordercą.
– No dobrze… – odrzekł Kewin ze zrezygnowaniem.
Kewin sam w Zakopanem
Był głośny, sylwestrowy wieczór w Zakopanem. Kewin i jego znajomi, jak to pewnie większość ludzi w kraju o tej samej porze na różnych długościach i szerokościach geograficznych, oddawał się wesołej, alkoholowej libacji, tańcom i spożywaniu pełnego węglowodanów jedzenia, przy dźwiękach muzyki, której nikt przy zdrowych zmysłach na co dzień sobie nie włączy. Jak to czasami w sylwestra bywa, Kewin był już dobrze zrobiony jeszcze przed północą i szanse na to, że doczeka wyjątkowej chwili, w której nowy rok żegna stary, w górę wystrzeliwują tony fajerwerek, a psy i koty są zatrwożone prymitywizmem ludzkich rytuałów, malały z minuty na minutę. Gdy szum w głowie Kewina był już nie do zniesienia, postanowił położyć się tam, gdzie siedział i przespać najgorsze chwile, by razem z Golcami i Marylą powitać nowy rok w należyty sposób. Pochrapał sobie rozkosznie kilka minut i gdy otworzył oczy zobaczył swoją ukochaną, siedzącą okrakiem na innym mężczyźnie. Upewniwszy się, że to, co widzi, to rzeczywistość, a nie fatamorganiczny skutek zażytego alkoholu, wyraził z pomocą przekleństw swoje niezadowolenie i tak, jak stał, tak wyszedł z imprezy za drzwi, znajdując się pod gołym niebem w wyjątkowo mroźnych okolicznościach, mroźniejszych nawet niż wódka, którą jeszcze przed chwilą spożywał z nadzieją na przepiękny początek nowego roku u boku ukochanej. Z lekko zamroczonym umysłem zdołał doczłapać na zakopiański dworzec i wsiadł w pierwszy pociąg, jaki odjeżdżał z peronu, na którym się znalazł, z zamiarem pojechania gdzieś daleko i rozpoczęcia nowego życia. Jednak los nie sprzyjał Kewinowi. Gdy pociąg przejechał kilka kilometrów, do przedziału wszedł on, poskramiacz pasażerów na gapę, adwersarz tych, co nie zakupili biletu, tępiciel spontanicznych podróżnych: konduktor.
– Dzień dobry, bileciki do kontroli – zaszczebiotał swym najsłodszym z głosów, widząc już po szczególnej ekspresji siedzącego przed nim pasażera, że bilecik do kontroli się nie znajdzie, zacierając ręce i sięgając po blankiety do wypisania mandatu.
– Nie mam biletu, ale niech pan posłucha… – Kewin starał się opowiedzieć konduktorowi historię, która wydarzyła się kilka akapitów wyżej, ale destruktor nielegalnych powsinóg był nie czuły ni na prośby, ni na groźby i gdy zrozumiał, że z Kewinem nie pójdzie tak łatwo, zdecydował się sięgnąć po broń ostateczną: sok. To znaczy nie po pyszny napój z pomarańczy, tylko panów ze Straży Ochrony Kolei, bo bezpieczeństwo kolei właśnie zostało zagrożone. Nieczuły na traumę zdrady, konduktor wyciągnął przed Kewina otwartą dłoń, odgradzając się od dalszej dyskusji tym wyrazistym gestem i czekał, aż polskie żółte kamizelki wejdą do zatrzymanego pośrodku niczego pociągu, odnajdą właściwy przedział i nie będą patyczkować się z tym wrzodem na zdrowym ciele kolejnictwa.
Tak też było: sokiści weszli i nie zadawali zbędnych pytań, biorąc Kewina z obu stron za ramiona, otwierając drzwi i wyrzucając go niemal nagusieńkiego na śnieg, mimo że ten w ogóle się nie stawiał, nie przeklinał, nie wykłócał (tak przynajmniej twierdził). Zagrzebany w jakiejś losowej zaspie, zziębnięty, zdradzony przez miłość swojego życia i najlepszego przyjaciela, nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić, gdy szczęśliwie po jakimś czasie nasz pociąg zatrzymał się nieopodal, jakby maszynista posłyszał głos wołającego na śnieżnej pustyni i pospieszył na ratunek. To właśnie w tym momencie samotnego mężczyznę dostrzegła Ewelina.
Kewin sam szuka domu
– Co za historia! – zagwizdałem z podziwem i wręczyłem Kewinowi mój telefon, bowiem tą wspaniałą gawędą zdecydowanie na niego zasłużył. Wciąż obracałem w palcach jego dowód. – Wiesz, do kogo zadzwonić, znasz numery na pamięć?
– Moja mama prowadzi pensjonat w Zakopanem – odparł, otwierając słynną wyszukiwarkę i wyszukując w niej strony internetowej rodzinnego biznesu. – Zaraz tam zadzwonię.
Faktycznie, zaraz tam zadzwonił i odbył krótką, acz ciekawą rozmowę, która skończyła się tym, że jego rodzicielka nie bardzo była skora do pomocy. Brzmiało to trochę tak, jakby Kewin nie po raz pierwszy został zdradzony przez miłość swojego życia, wyszedł nagusieńki na dwór i został wyrzucony z pociągu.
– Znam jeszcze jeden numer – Kewin spojrzał na nas pełnym nadziei wzrokiem i zadzwonił do koleżanki. – Może po mnie wyjedzie z Zakopanego do najbliższej stacji? – zapytał nieco sam siebie, dodając sobie otuchy. Na szczęście koleżanka była trzeźwa i w formie. Zgodziła się przyjechać po naszego współpasażera.
Podróż do najbliższej stacji upłynęła nam na opowiadaniu sobie różnych historii i wspieraniu Kewina na duchu. Upewniwszy się, że oddałem mu jego dowód, pożegnałem go wylewnie razem z Eweliną, bo bardzo się zżyliśmy podczas tych dwudziestu minut.
Nożownik z Bukowiny Tatrzańskiej: epilog
Kewin wysiadł na najbliższej stacji, machając nam jeszcze na do widzenia, a my ruszyliśmy w dalszą podróż. To było wiele lat temu i już nigdy nie spotkaliśmy naszego towarzysza na swojej drodze. Co jakiś czas wpisuję sobie jego nazwisko w wyszukiwarce i sprawdzam, co tam u niego słychać. Założył własną działalność i dobrze sobie radzi. Mam nadzieję, że nie wrócił do tamtej dziewczyny i zerwał kontakt z „przyjacielem”, a od tej pory kupuje również bilet przed wyruszeniem w podróż.
Jeśli chodzi o Nożownika z Bukowiny Tatrzańskiej, to udało się go złapać w okolicach Święta Trzech Króli.
Zobacz więcej szczegółów na temat historii Nożownika z Bukowiny Tatrzańskiej na stronie Gazety Krakowskiej.
Zostaw komentarz