Ewelina dopracowuje wszystko w najmniejszym szczególe, niezależnie od tego, czy ma do wykonania choreografię na trzydzieści osób, w której każdy tancerz musi robić co innego, czy ma do nałożenia zupę na talerz – wówczas wiadomo, że zupa nie tylko będzie pyszna, będzie również mienić się wszystkimi kolorami tęczy, będzie idealnie nalana do idealnego talerza i idealnie podana w idealny sposób w idealnej temperaturze. Czy mogłem być zatem zaskoczony, gdy okazało się, że i mój strój brata pana młodego na jego hiszpański ślub również będzie poddany procesowi dopracowania? Nie mogłem.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

1 sierpnia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
W

racamy zatem do maja 2018 roku i kontynuujemy nasze odcinki w Andaluzji.

Gdy jeszcze na naszej, polskiej ziemi chodziliśmy po sklepach z ciuchami, szukając jakiegoś oryginalnego stroju na zbliżające się wielkimi krokami wesele, nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy znakomity garnitur w oryginalnym, bladoróżowym kolorze w sklepie popularnej sieci i to jeszcze hiszpańskiej.

– Zara! – zawołałem do Eweliny, przeglądając się w lustrze przebieralni sklepu, którego nie będę wymieniał z nazwy. Po kilku sekundach odsunąłem zasłonę i pokazałem się ukochanej. – I co myślisz?

Patrzyła na mnie przez moment w taki sam sposób, jak patrzy na meble w mieszkaniu. Stukała się palcem po ustach, trzymając za brodę. Zmrużyła oczy.

– Potrzebujemy dodatków w odpowiednim kolorze… barwna mucha… i na pewno czerwone buty, ale to jest to – zdecydowała wreszcie, a ja ucieszyłem się z takiego wyroku po ośmiu godzinach łażenia po centrach handlowych. Byłem pewien, że czerwone buty do garnituru bez problemu znajdziemy w jednym ze sklepów galerii, w której się znajdowaliśmy.

Niestety, z reguły jest tak, że gdy szukam jakiegoś ubrania, to wszystkie sklepy w Polsce akurat go nie posiadają i na pewno robią mi to na złość. Gdy poszukuję zwykłej, czarnej koszulki, to galerie handlowe pełne są oryginalnych, kolorowych t-shirtów. Gdy potrzebna mi jest prosta, jasnoniebieska koszula, to na wieszakach widzę tylko taliowane ciemnozielone, dla kobiet.

Nie inaczej było z czerwonymi butami: warszawskie półki pełne były zielonych espadryli, żółtych mokasynów, szarych adidasów (czy jak to tam młodzież teraz na to mówi), brązowych sandałów, pomarańczowych trampek i fioletowych klapek. Czerwone buty zdawały się być towarem dostępnym tylko dla wybranych, ale Pewexy już dawno pozamykali, więc nie mogłem tam sprawdzić, a gdy prosiłem o „towar spod lady” to często proponowano mi raczej, bym zdjął moje obecne buty, niż zakup nowego obuwia.

Gdy po raz kolejny wróciłem z gorzkim smakiem porażki w ustach do domu i spojrzałem na Ewelinę, a ona już wiedziała, to podrapała się jedynie po głowie i zawyrokowała:

– W Hiszpanii na pewno coś znajdziemy.

W końcu czerwony to jeden z narodowych kolorów tego kraju, a Wściekła czerwień to oficjalna nazwa hiszpańskiej reprezentacji piłkarskiej.

O butach nie myśleliśmy zatem już wcale. Zapakowałem do walizki jedynie czerwone skarpetki z nadzieją, że już wkrótce będę mógł ze spokojem wsunąć je w równie czerwone, eleganckie buty, pasujące do mojego bladoróżowego wdzianka.

Za duże stopy

Wydawało się jednak, że na tym polu poniesiemy sromotną klęskę.

Będąc już w Hiszpanii, zaglądaliśmy do wszystkich sklepów, dużych i małych, w centrach handlowych i kamienicach, ale albo odcień czerwonego nie pasował do moich skarpetek, albo buty były za małe (moja stopa jest dość sporych rozmiarów), albo ich cena była tak wielka, że z początku sądziłem, iż podana jest w dolarach Zimbabwe, albo że jest to numer telefonu, pod który trzeba zadzwonić, by uzyskać prawidłową wartość towaru. Kto by wtedy pomyślał, że po latach za duże stopy zaczną kojarzyć mi się z kredytem?

Po kilku kolejnych godzinach poszukiwań już mieliśmy się poddać, gdy Ewelina dostrzegła w szybie jednego ze sklepów ten kolor: idealnie pasujący do moich skarpetek. Zbliżając się do wystawy zrozumieliśmy, że to właśnie te buty. Perfekcyjny kształt, wspaniały materiał, znakomity kolor, idealna długość sznurówek. Poprosiliśmy ekspedientkę o możliwość przymierzenia. Założyłem prawy, założyłem lewy, zawiązałem sznurówki. Przeszedłem się nieco po sklepie.

– I jak? – zapytała zniecierpliwiona Ewelina.

– Dobrze, podwinę trochę palce, ułożę stopę nieco bokiem, zrezygnuję ze skarpetek, usunę paznokcie i spokojnie wytrzymam przez całe wesele – odparłem, powstrzymując się od krzyczenia z bólu. Spojrzałem na ekspedientkę: – Czy może ma pani większy rozmiar? – zapytałem głosem, przepełnionym nadzieją.

– Niestety, nie, ale… – zawiesiła głos i podeszła do komputera. – W naszym sklepie w Sewilli jest numer, którego pan szuka. ¿Zarezerwować na dobę?

Naradziliśmy się szybko i poprosiliśmy o rezerwację. Mieliśmy już zaplanowane kolejne dni, w tym również wizytę w Sewilli, ale dopiero za dwie doby. Wcześniej, w Kordobie, Ewelina, moja mama i moja przyszła obecna bratowa miały udać się na wieczór panieński, a zatem pozostawało mi samemu wybrać się pociągiem do sąsiedniego miasta, w którym nigdy wcześniej nie byłem.

Patrz w dół

Wróciliśmy do naszego mieszkania. Jak to zwykle z biletami na pociąg bywa, jak kupuje się je w ostatniej chwili to kosztują krocie. Zostało mi jedno miejsce, w klasie ultra VIP Premium, z hydromasażem, pedicurem i występem trzech tenorów, na który obowiązkowo trzeba było nabyć wejściówkę. Nie miałem wyboru. Kupiłem bilet klasy Hobbit, czyli tam i z powrotem, zdając sobie sprawę, ile muszę przejść dla butów, nie mając ich jeszcze na nogach.

Co więcej, Ewelina była w Sewilli już wcześniej, podczas naszej pierwszej wizyty w Andaluzji, gdy po paru dniach niestety obowiązki służbowe wezwały mnie z powrotem do Polski. Mówiła, że dawno nie widziała czegoś tak pięknego i chciała koniecznie przeżyć ze mną moje pierwsze wrażenia z wizyty w tym mieście. Obiecałem sobie przemierzyć drogę ze stacji do sklepu z zamkniętymi oczami, ewentualnie wbijając wzrok w ziemię i kierując się jedynie mapami w aplikacji.

Gdy wysiadłem z pociągu to sprawdziłem lokalizację butiku na schemacie od Google’a, zjadłem frytki z serem w Maku i ze wzrokiem wbitym w schludny bruk ruszyłem przed siebie. Po trzydziestu minutach dotarłem na miejsce i wyjaśniłem ekspedientkom sytuację. Buty już na mnie czekały. Poczułem się jak Kopciuszek i Książę w jednym ciele. Usiadłem na pufie i z namaszczeniem pochwyciłem zamszowy półbut w swe dłonie, zakładając go powoli na stopę, zawiązując sznurówki i wstając. Pasował! Drugi też! Zdjąłem obuwie, zapłaciłem, podziękowałem i pomaszerowałem z powrotem na stację, z butami pod pachą i ze wzrokiem wbitym w bruk, żeby przypadkiem nie zobaczyć nawet skrawku sewilskiego piękna.

Czegoś tak pięknego dawno nie widziałem

– Zobaczysz, czegoś tak pięknego dawno nie widziałeś! – powtórzyła podekscytowana Ewelina po raz dwudziesty dziewiąty, gdy siedzieliśmy na swoich miejscach w pociągu, wiozącym nas na stację Santa Justa w Sewilli. Oglądałem akurat na telefonie występ Beatlesów u Eda Sullivana w 1964 r. i trudno mi było uwierzyć w to, co mówi moja ukochana.

Rodzice siedzieli nieco dalej z tyłu i oboje mieli nosy przyklejone do okna, ponieważ trasa pociągu z Kordoby do Sewilli była piękna: pełno gór, kanionów, serpentyn dróg i oczywiście mnóstwo słońca.

Dojechaliśmy na sewilski dworzec o czasie. Czekało nas jeszcze jakieś 30 minut spaceru przez miasto i nic nie zapowiadało, że czegoś tak pięknego dawno nie widziałem: ot, trasa, jak każda inna, poprzez bloki, osiedla, bary i kawiarnie oraz charakterystyczny zapach śmieci, podgrzanych przez blisko czterdziestostopniowy upał. Przyznaję, że kontenery na odpadki były naprawdę ładne, ale chyba nie o to chodziło Ewelinie, gdy zachwalała architektoniczne walory Sewilli.

Szliśmy tak i szliśmy, poprzez wąskie, brukowane uliczki, jak i szerokie, asfaltowe arterie, pośród klaksonów, warczących silników i Hiszpanów, którzy według mnie krzyczeli do siebie coś w kłótni, chociaż prawdopodobnie opowiadali sobie jakieś śmieszne anegdoty i wyznawali sobie miłość.

Moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Dopiero, kiedy dotarliśmy do ronda z Fontanną Czterech Pór Roku, radośnie tryskającą wodą we wszystkie strony, zaczęło się robić naprawdę interesująco. Weszliśmy w alejkę drzew o fioletowo-zielonych koronach, prowadzących wprost do Jardines del Prado de San Sebastián i pomyślałem wówczas, że faktycznie, jest tu pięknie, ale czy naprawdę czegoś tak pięknego dawno nie widziałem? Przypomniałem sobie Paula McCartneya, skocznie podrygującego w rytm „All My Loving”. Nie może być!

Poszliśmy kawałeczek dalej, zachodząc do Parque de María Luisa od północno-zachodniej strony (jeśli nic wam to nie mówi, to jak stoicie plecami do południowo-wschodniej strony to stronę północno-zachodnią macie przed oczami), gdzie powitało nas grube drzewo. Nie jestem specjalistą od drzew, ale sądzę, że to było naprawdę solidne. Rosło sobie spokojnie w sąsiedztwie pięknej, złożonej z dwóch kolumn i wiszących kwiatów bramy.

Jeszcze tylko kilka kroków, kilka łyków wody i…

– Czegoś tak pięknego dawno nie widziałem! – zawołałem z zachwytem, patrząc na naprawdę przystojnego sprzedawcę magnesów, który usadowił się na skraju parku. Piękna, kakaowego koloru skóra bez skazy, równo przystrzyżony, czarny zarost, wyraźnie zarysowana dolna szczęka, błyszczące oczy, promienny uśmiech… Dopiero, gdy oderwałem wzrok od mężczyzny do dostrzegłem Wieżę Północną Placu Hiszpańskiego. Patrzyłem na nią powoli, od dołu ku górze, jak wyrastała nagle na skraju parkingu, przyklejona do otwartej, solidnej furty. Była piękna. Naprawdę, przysięgam, takiej cudownej furty dawno nie widziałem – malowanie zrobione z precyzją, zawiasy nie skrzypiały, cudo! Minąłem ją z zachwytem, po czym oddaliłem się nieco od wieży, by objąć ją w całości wzrokiem. Wyglądała iście bajkowo, zrobiona jakby z pięciu czy sześciu różnych poziomów, z których każdy prezentował się nieco inaczej, ale komponował się ze sobą idealnie: najpierw łukowate wejścia na parterze, zwieńczone balkonem ze zdobioną balustradą, potem cztery wąskie baszty, wyżej okienko z niewielką kolumienką, przecinająca je symetrycznie w pionie, wyżej znów balkon, pilastry i węższa komnata z łukowatymi otworami okiennymi, a całość zakończona okrągłą wieżą, kopułą, która zakończona była okrągłą wieżą i kopułą.

Mój wzrok sunął następnie wzdłuż przepięknych arkad północnego skrzydła, zatrzymał się na chwilę na bogato zdobionej fasadzie centralnego pałacu, przesunął się dalej, przez skrzydło południowe do skrajnej wieży. Zerkałem na łódki, sunące powoli przez zakrzywioną fosę, której woda mieniła się promieniami słońca i znikała pod czterema cudownymi mostkami, których majestatyczne balustrady pokryte były biało-niebieskim malowaniem. Spoglądałem na bogato zdobione latarnie, z których każda osobno mogłaby być arcydziełem sztuki, na okrągłą, talerzowatą fontannę, stojącą w sercu placu, tryskającą hektolitrami wody.

– Czegoś tak pięknego dawno nie widziałem! – powiedział mój tata, wykonując miliard zdjęć.

Nie bardzo wiedziałem od czego zacząć: czy podziwiać całość z oddalenia, czy może usiąść na jednej z alków, reprezentujących różne terytoria hiszpańskie? A może od razu wejść na otoczony arkadami taras i przejść się po zbudowanej na planie łuku konstrukcji, niczym Anakin i Padme w „Ataku Klonów”? Czy też wspiąć się po schodach i zerknąć na plac z perspektywy balkonu? Nie pamiętam, od czego zacząłem, ale zrobiłem wszystkie te rzeczy.

Od czasu tamtej wyprawy wracaliśmy jeszcze na Plaza de España kilka razy, zarówno w sezonie, jak i poza nim – zawsze było tam pięknie. Oczywiście, jak każdemu słynnemu zabytkowi, tak też i na placu znajdziemy handlarzy tandetą, sprzedawców butelek zimnej wody, dorożki i konie, które perfumują okolicę po swojemu, biegające wszędzie i drące się dzieci oraz biegających za nimi i drących się rodziców, a także tłumy, polujące na jak najlepszy kadr. Zdjęcia na szczęście można robić tak, że nic z tych rzeczy nie będzie na nich widać. Poza tym umiem się wyłączyć na tyle, by nie zauważać tych wszystkich drobnostek.

Rampa do nieba

– To teraz do kościoła – powiedziała mama, niczym za dawnych lat. Jedynie Ewelina się wybroniła, bo już podczas poprzedniej wycieczki miała okazję wybrać się samotnie do Sewilli, przy tej okazji zwiedzając katedrę i wspinając się na szczyt dzwonnicy. Ruszyła zatem na zakupy, a my, pozostała trójka, stanęliśmy w zdającej się nie mieć końca kolejce u wrót katedry. Czas, spędzony w tymże ogonku, pozwolił nam na podziwianie detali, jakie znajdują się na każdym skrawku świątyni.

Ja w ogóle bardzo lubię katedry. Powiecie: co tu jest do lubienia, skoro każda katedra to w zasadzie to samo: wielka fasada, dużo zdobień, monumentalny ołtarz i czasem, jako bonus, wejście w dół do krypty, albo w górę na dzwonnicę, gdzie można zobaczyć trzy stopy, jakie pozostawił po sobie święty Jan, albo szesnastą oryginalną Koronę Cierniową. I będziecie mieć rację. To jest właśnie to, co w każdej katedrze lubię. Zastanawia mnie zawsze, jak budowano tego typu obiekty w czasach, w których ludzie prawdopodobnie nie mieli jeszcze dostępu do współczesnego oprogramowania, a procesory ich komputerów miały niewielką moc obliczeniową. Rozmyślam sobie o tym, jak dopasowywano każdy element, skąd wiedzieli, że akurat ta figura akurat tego świętego ma zostać umieszczona dwa metry po lewej stronie głównego portalu, a jedna z osiemdziesięciu rzeźb Jezusa ma wpasować się akurat w ten łuk i to dokładnie w jednej trzeciej jego długości? Ta „analogowa” dbałość o szczegóły, gdzie każdy błąd mógł obrócić się w fiasko całego projektu jest dla mnie zawsze fascynująca. Poza tym sama wielkość tych obiektów to coś, co mnie porusza. Ogromne kopuły, wielkie rozety, gigantyczne witraże… wiadomo, można przesadzić ze zdobieniami, jak to ma miejsce w katedrze w Mediolanie, ale ta analogowość zawsze będzie mnie brać.

Gdy zwiedziliśmy monumentalne wnętrze monumentalnej katedry, podziwiając monumentalny ołtarz i monumentalne nawy, postanowiliśmy udać się w stronę dzwonnicy, zwanej La Giralda. Ten były minaret został postawiony w taki sposób, że gdy człowiek spaceruje sobie po starym mieście w Sewilli, to po pierwsze widzi jego czubek ponad innymi budynkami i wie w trymiga, gdzie jest, a po drugie często wychodząc z jakieś wąskiej uliczki od razu natrafia na widok dzwonnicy, wyrastającej spomiędzy mniejszych kamienic.

Jeśli nie lubicie wchodzić po schodach, to dzwonnica katedry w Sewilli przypadnie wam do gustu. Nie ma tam ani jednego schodka! Giralda została zaprojektowana w taki sposób, aby muezzin, który chciał wkurzyć całe miasto porannym śpiewaniem, mógł wjechać na jej szczyt konno. Rozglądaliśmy się z rodzicami dłuższą chwilę za wierzchowcami, ale widocznie tego dnia nie były dostępne dla turystów, rozpoczęliśmy zatem podejście ku górze, odpoczywając co jakiś czas.

Widok z góry był wart całej tej wycieczki, a przy okazji dostrzegliśmy okrągłą, wysypaną piaskiem arenę (co ciekawe, arena po hiszpańsku oznacza piasek, zatem wysypana piaskiem arena to wysypany piaskiem piasek), którą postanowiliśmy odwiedzić, kiedy już zejdziemy na dół.

Tradycja to nie jest coś ekstra

Wiecie, jak to jest z tradycjami: są te wspaniałe, o które warto dbać i ich dochowywać, ale są też i głupie. Do tych drugich należą m.in.: sati, obrzezanie, cyrki ze zwierzętami, oceanaria, czy też jazda konno na Morskie Oko.

W Hiszpanii też mają swoją głupią tradycję, która na szczęście cieszy się coraz mniejszą popularnością i wcale nie mam na myśli chodzenia chodnikiem po lewej stronie (bo to jest wciąż na topie), lecz corridę, czyli mówiąc prościej – walki z bykiem.

W niektórych terytoriach hiszpańskich korrida jest już całkiem zakazana, w niektórych już prawie się jej nie praktykuje, ale w wielu miejscach, zwłaszcza na południu, ma się dobrze. Tysiące turystów, prawdopodobnie po szybkiej lekturze Hemingwaya, udaje się na arenę, by uczestniczyć w znęcaniu się nad zwierzęciem i jeść przy tym hot-dogi, oraz płakać i smucić się, gdy matador (po hiszpańsku dosłownie „zabójca”) przegrywa walkę z bykiem. Nie wiem, o co w tym chodzi, więc na pewno chodzi o pieniądze: walki z bykiem muszą przynosić ogromne zyski.

W każdym razie walki z bykiem to również część historii, tak jak walki gladiatorów, obozy zagłady, miejsca masowych egzekucji, czy wszelkie inne pozostałości po strasznych czynach, jakie działy się w przeszłości (a czasem dzieją się i w teraźniejszości). W tamtym czasie zresztą nie zdawałem sobie sprawy, że arena w Sewilli wciąż jest czynna. Postanowiliśmy zatem udać się do budowli, którą dostrzegliśmy ze szczytu Giraldy.

Arena walk z bykami

Arena w Sewilli jest niczym Ronaldo, którego pełne imię zajmuje dwie kartki formatu A4. Pełna nazwa tego obiektu brzmi Plaza de Toros de la Real Maestranza de Caballería de Sevilla. Wciąż funkcjonuje i to naprawdę od bardzo dawna, bo jest to najstarszy obiekt tego typu w Hiszpanii. Arena to również muzeum, z którego można dowiedzieć się, jak działają tego typu budowle oraz jak to wszystko funkcjonowało w przeszłości.

Sam obiekt architektonicznie jest naprawdę piękny – a przede wszystkim jego główna część, czyli owal, wypełniony niemalże złotym piaskiem, otoczony trybunami i zwieńczony otaczającymi całość arkadami.

Można również obejrzeć całą infrastrukturę areny, stajnie, kapliczki, miejsca, przeznaczone dla matadorów, przyjrzeć się historycznym plakatom, reklamującym walki z bykami. Jedynym minusem jest wspieranie tego sadystycznego sportu, ale jedzenie mięsa też na pewno przykłada się do cierpień zwierząt, a kiedy opierdzielam podwójnego burgera z dodatkowym serem to nie mam aż takich wyrzutów sumienia, jakie miałem tej wizycie.

Po zwiedzeniu Plaza de España, katedry oraz Giraldy, przejściu się przez wąskie uliczki, na których Ku Klux Klan grał religijne pieśni, zakończyliśmy nasz krótki pobyt w Sewilli pysznym obiadem. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, jak często będę wracał do tego miasta (to opowiadanie o naszej wizycie w stolicy Andaluzji w 2018 roku piszę właśnie z sewilskiej dzielnicy Triana w 2022 roku) i jak wiele ma ono do zaoferowania, poza najbardziej monumentalnymi budowlami.

W ten właśnie sposób minęło nam pierwszych pięć dni maja 2018 roku w Andaluzji i przyszła pora na wypożyczenie samochodu, spakowanie walizek i udanie się w drogę.

Andaluzja w odcinkach

To jest drugi odcinek cyklu „Andaluzja w odcinkach”. Całość można znaleźć pod tym adresem 🙂

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE