Byłem fanem Czarnobyla, zanim to było modne – przed serialami, filmami, książkami, grami komputerowymi, można powiedzieć, że interesowałem się katastrofą jeszcze przed 1986 rokiem. Zapytacie: Maćku, jak to możliwe? Już spieszę z odpowiedzią! Otóż, jak wszyscy wiemy, wybuch reaktora w elektrowni jądrowej w Czarnobylu spowodował przerwę w kontinuum czasoprzestrzennym, która objawiła się w formie portalu, umożliwiającego podróżowanie w czasie – wejście do portalu pojawiło się w samym środku mojej sypialni, zatem nie miałem daleko, by do niego wejść (co uniemożliwiałoby moje lenistwo, gdyby portal ukazał się choćby w kuchni) i wyskoczyć w 1985 roku, po czym wspólnie z Martym przenieść się do roku 1955 i – w telegraficznym skrócie – wynaleźć rock and rolla, a następnie, znów w latach 80., nagrać singla „Chain Reaction” z Dianą Ross. Nazwa piosenki nieprzypadkowa! Wszystkie nieścisłości można wyjaśnić paradoksem podróży w czasie.

Zapewne co bystrzejsi z was zorientowali się, że część tej wypowiedzi to kłamstwo – i słusznie! Tak naprawdę nigdy za bardzo nie interesowałem się katastrofą w Czarnobylu bardziej niż jakimkolwiek innym wydarzeniem z historii. Sporo grałem w kultowego dziś S.T.A.L.K.E.R.-a, czasem przeczytałem artykuł na angielskiej Wiki na temat katastrofy, ale to w zasadzie wszystko.

A jednak nie mogę powiedzieć, że gdy około 9:00 lokalnego czasu ukraińskiego razem z grupą przeżywających kryzys wieku średniego Belgów jechaliśmy w kierunku Zony to nie czułem pewnej ekscytacji, jakbym za chwilę miał zobaczyć Paula McCartneya we własnej osobie.

Morbi vitae purus dictum, ultrices tellus in, gravida lectus.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Wschodnia

OPUBLIKOWANO

2 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Niczym pilny uczeń, pupilek pani wychowawczyni, siedziałem na przedzie samochodu-busa, głównie po to, by moi belgijscy towarzysze nie kojarzyli mojej skromnej persony z elitą z tylnego siedzenia, barbarzyńską polską hordą, uprawiającą orgiastyczną pijatykę z tyłu pojazdu. Perspektywa spędzenia dwóch godzin trasy z Kijowa do Czarnobyla z grupką pełnych przesadnego entuzjazmu, jazgotliwych chłopców w ciele mężczyzn, pijących każdy swoją osiemnastą puszkę piwa, nie napawała mnie optymizmem i bałem się, że docierając na miejsce katastrofy, która pochłonęła kilkadziesiąt żyć, będę w posępnym nastroju.

Droga z Kijowa do Czarnobyla

Za kierownicą siedział Sasza, który nie umiał ani słowa po angielsku – na szczęście nie prowadził swoimi umiejętnościami językowymi. Bardzo szybko, poprzez wyboiste ukraińskie drogi dowiózł nas szczęśliwie do pierwszego punktu kontrolnego, swoistej bramy do Zony, to jest słynnej strefy zamkniętej, obejmującej miejscowości Czarnobyl, Prypeć i kilka innych, przymusowo ewakuowanych po katastrofie wiosek.

Tym razem nie byłem uzbrojony do walki z nudą trasy w książkę, zdecydowałem się zatem przykleić nos do szyby i obserwować to, co za nią: najpierw kilka rzutów okiem na architekturę Kijowa – zdecydowanie nie jest kijowa. Wszędzie piękne zdobienia kamienic, zabytkowe fasady, zabudowane, na wpół drewniane balkony, płaskorzeźby, pozłacane dachy, kolorowe cerkwie i kościoły, brukowane ulice…

Kiedy już oddaliliśmy się od centrum miasta, krajobraz zmienił się momentalnie, jak gdyby cały wysiłek okolicznych estetów i architektów skupił się na stolicy, a na resztę terenów zabrakło sił i środków. Estetyka zewnętrza przeniosła mnie myślą do rodzinnego Otwocka, czy też do jego bardziej zielonych okolic: mnóstwo trawiastych pól, pojedynczych krzaków czy drzew, a pośród tych niemalże stepów można było spotkać dwa czy trzy ogromne bloki z wielkiej płyty. Ogromne, olbrzymie, potężne! Specjalnie zajrzałem do słownika synonimów, by dobrać właściwe określenia. Bloki były często zwieńczone iglicą, jakby zaraz miały wystartować w kosmos. Wokół nich infrastruktury brak. Może była tam kiedyś, a może nie było jej nigdy. I taki krajobraz towarzyszył nam już przez kolejne dwie godziny drogi – dziurawy, wyboisty asfalt i zielone pola bądź lasy sosnowe.

I nagle ukazał się naszym oczom wspomniany wyżej pierwszy punkt kontrolny – a wokół niego żołnierze i turyści, którzy chcą przeżyć ekscytującą przygodę podczas zorganizowanej wycieczki. Drzwi naszego auta otworzyły się i wsiadł nasz ukraiński przewodnik, mający na głowie każdą fryzurę: krótka grzywka, cięta od linijki, długie włosy z tyłu głowy na MacGyvera, po bokach coś na wzór mop-topu Beatlesów, do tego dziewiczy wąs, będący wiecznie w modzie koper pod nosem, okulary w stylu pana Tik Taka i ten akcent! Gdy tylko odezwał się do nas po angielsku, prosząc o wyjście z busa i przygotowanie paszportów, byłem przekonany, że za chwilę powie „So, mister Bond, we meet at last!”. Powiedział jednak tylko, że żołnierzom nie wolno robić zdjęć. Uzbrojony ukraiński wojskowy następnie sprawdzał nasze paszporty i porównywał ich zawartość ze swoją listą, następnie porównując nasze zdjęcia z naszymi facjatami. Najwyraźniej byliśmy odpowiednio brzydcy, bo szlaban poszedł do góry i udało nam się przejechać. Do miejscowości Czarnobyl zostało już tylko 20 kilometrów.

Wjazd do Zony

Przewodnik poinstruował nas o zasadach bezpieczeństwa: mieliśmy absolutny zakaz schodzenia z wyznaczonego szlaku, bo w zaroślach wciąż czaiło się promieniowanie! Trudno jednak było oprzeć się wrażeniu, że jego przestroga to raczej marketing dla żądnych niebezpieczeństw turystów, a człowiek dostaje większą dawkę promieniowania podczas lotu z Warszawy do Gdańska. Po to jednak tu przyszliśmy i już oczami wyobraźni widziałem atakujące mnie mutanty i mnie, ostatniego żywego z naszej wycieczki, broniącego się ostatkiem sił przed krwiożerczymi bestiami.

Wreszcie zatrzymaliśmy się przy witaczu przed Czarnobylem, gdzie pstryknąłem kilka zdjęć – wszędobylska cyrylica i sowieckie fonty sprawiają, że duch socjalizmu odczuwalny był tutaj na każdym kroku. Co więcej, do każdego punktu wycieczki dociera się bardzo powoli, co kojarzy mi się z samą katastrofą, która z biegiem czasu przybierała coraz to drastyczniejsze konsekwencje szeregu błędnych decyzji.

Po krótkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy do busa, ale nie na długo – po paruset metrach znów kontrola, niczym kolejna bramka na weselu, tym razem towarzyszył nam bardzo dziwny kot o dziwnym wyrazie pyska, jakby ciągle był wściekły, że jego ulubiony sznureczek został pochłonięty przez wybuch reaktora. Zrobiłem mu zdjęcie.

Kolejny krótki przystanek miał miejsce przy pomniku bohaterów wojny z 1941 roku i wtedy zaczynało się rozkręcać. Mogliśmy wejść do opuszczonego przedszkola, gdzie wiele rzeczy wyglądało, jakby zostały ustawione przez profesjonalnego scenografa: bezokie lalki na parapetach, nigdy nieukończone książki, niewygrane partytury, pogięte poręcze piętrowych łóżek, na których od trzydziestu lat nikt nie spał… pochodziliśmy trochę po wnętrzu tego postapokaliptycznego budynku, zajrzałem do zmurszałego dziennika klasowego (wszyscy mieli dobre stopnie), ale przewodnik zaczął nas niecierpliwie poganiać (dobra rada: jak ktoś jest pasjonatem to naprawdę lepiej zarezerwować sobie dłuższą wyprawę niż kilka godzin jednego dnia, bo człowiek nawet nie jest w stanie się napromieniować na tyle, by umrzeć na chorobę popromienną).

Elektrownia w Czarnobylu i jej lis

Kilka pyr-pyr silnika później i zatrzymaliśmy się na „tarasie widokowym” – na rogu ulicy, prowadzącej już do samej elektrowni. Mijaliśmy po drodze charakterystyczne kominy i przeróżną infrastrukturę, której jako laik nie jestem w stanie nazwać poprawnie: bulbulatory do brumbrumienia, wichajstry do tentegowania, olbrzymie te-takie-te… samochód przystanął i mogliśmy wyjść podziwiać. U naszych stóp płynęła pozornie spokojna rzeka Prypeć, a w oddali ON – stalowy łuk, arka, która zastąpiła poprzednią konstrukcję z betonu. Jej zadanie nie było łatwe: zabezpieczyć resztki reaktora, epicentrum katastrofy, które wciąż stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich, którzy się do niego zbliżą (trochę jak ja, gdy zdejmuję buty po całym dniu).

Tuż przed nami, na dziurawym asfalcie spacerowała sobie wiewiórka wielkości psa, która okazała się być wypłowiałym, wyciszonym lisem, który chętnie pozował do zdjęć. Nasz przewodnik mówił, że lis ma na imię Siemion i uwielbia wycieczki, a pozowanie do fotografii to dla niego przyjemność. Legenda Czarnobyla podpowiada, że ten lis mógł to przekazać przewodnikowi osobiście. Z nami lis jednak nie chciał rozmawiać, więc wciąż nie wiem what does the fox say?

Gdy już rudy model zniknął w odmętach sosnowego lasu, postąpiliśmy kilkadziesiąt metrów przed siebie, zatrzymując się na dawnym moście kolejowym nad Prypecią. Za naszymi plecami pełnili wartę żołnierzy i gwardziści, których oczywiście nie mogliśmy fotografować – co więcej, nie mogliśmy fotografować również samej elektrowni z bliska, co jest zrozumiałe, bo… no właśnie, dlaczego? Pewnie jak już włodarze otworzyli Zonę dla ruchu turystycznego to zrozumieli, że mają za mało zakazów, więc trzeba było kilka na szybko zaimprowizować. Kłębowiska ryb pod naszymi stopami sprawiły, że zastanawiałem się, jak dużo promieniowania przyjęła okoliczna fauna i jakie reperkusje niesie to ze sobą do tej pory – jeśli w ogóle jakiekolwiek?

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, oddając się chwili zadumy pod pomnikiem, dedykowanym bohatersko poległym strażakom, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce katastrofy i nie zdawali sobie sprawy z niewidzialnej ręki Śmierci, która obściskiwała ich z góry na dół godzinami. Większość ze strażaków wkrótce zmarła w strasznych męczarniach w wyniku choroby popromiennej – w ciągu zaledwie tygodnia.

Przy pomniku numer dwa wreszcie pozwolono nam robić zdjęcia samej elektrowni, z czego skorzystaliśmy, a przewodnik chciał zainteresować nas przeróżnymi ciekawostkami. Podobno zarówno Rosjanie, jak i Białorusini mają zakaz odwiedzania Czarnobyla. To nieco smutne, gdyż to właśnie Białoruś najbardziej ucierpiała na katastrofie, ze względu na bliskość granicy i kierunek wiatru, który w 1986 roku wiał w stronę sąsiadów Ukrainy.

W naszym przypadku wiatr przywiał widzialnego wroga – otóż mniej więcej w momencie, w którym obiecałem sobie sprawdzić, czy to rzeczywiście prawda, że ani Rosjanie, ani Białorusini nie mogą odwiedzać Czarnobyla, oblepiły nas chmary wojowniczych meszek, które męczyły nas już do końca wycieczki niczym beduińskie dzieci w kanionie, prowadzącym do serca Petry. W maju ponoć ich aktywność była największa.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o samą elektrownię, ośrodek katastrofy, symbol ludzkiej głupoty. Kilka rzutów oka z zewnątrz, nie można było nawet wejść do środka, napromieniować się i umrzeć. Dlatego, jeśli planujecie umrzeć to polecam Neapol – wystarczy zobaczyć go tylko raz.

Prypeć: z wizytą w kinie i w supermarkecie

Byłem w Prypeci w 2006, zaraz po anomalii. Szedłem przez całkowite ciemności przez tunel, rzekomo prowadzący donikąd i dygotałem ze strachu. Byłem pewien, że COŚ za chwilę wyskoczy zza rogu i to poczucie nieuchronności nieszczęścia sprawiało, że ledwo zachowywałem trzeźwość umysłu. To były czasy, gdy S.T.A.L.K.E.R. królował na moim komputerze. Teraz miałem zobaczyć miasto Prypeć na żywo. Miasto-symbol. Miało być modelowym osiedlem, spełniającym nowoczesną myśl socjalizmu, zatem KC KPZR pompowało w Prypeć mnóstwo pieniędzy. Każdy, kto chciał się tu osiedlić, dostawał mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, pracę i dostęp do takich luksusów, jak choćby supermarket, ekskluzywna restauracja czy kino Prometeusz. Zatrzymaliśmy się na dawnym placu centralnym miasta, porośniętym przeróżnymi formami roślin, które przebijały się w swoim tempie przez spękany beton, mając po jednej stronie ogromny blok z dziurawymi oknami oraz emblematem USRR, a po drugiej stronie ogromny blok z dziurawymi oknami oraz emblematem ZSRR, zwany Białym Domem, gdyż to w tym właśnie bloku mieszkał dyrektor elektrowni atomowej Wiktor Briuchanow. Nieco z tyłu można było dostrzec zrujnowany gmach Hotelu Polisija (Polesie), ze staromodnym, klimatycznym, wygaszonym neonem w cyrylicy.

Spacer przez miasto przepełniony był postapokaliptyczną atmosferą. Och, jak żałowałem, że mamy tylko czterdzieści minutowy przystanek w Prypeci! Gdybym tylko mógł, jak inni poszukiwacze przygód, przegrzebać to, co zostało po miliardach przegrzebań, na pewno znalazłbym setki ciekawych materiałów. Zostało nam jednak uchylenie drzwi od dawnego kina, które wcześniej wyświetlało sowiecką propagandę, a w którym można było wciąż znaleźć rozkład miejsc w sali kinowej, oraz zajrzenie do pomieszczenia, gdzie sztandary wciąż czekały na pierwszomajową manifestację.

Prypeć: diabelski młyn w wesołym miasteczku

Mimo bardzo bezpiecznego formatu naszej wycieczki nadal czuło się lekki dreszczyk, zdając sobie sprawę, że kilka osób z naszej wycieczki przemierza miasto-widmo, zamieszkane przez pewien czas przez 50 tys. mieszkańców. Ta pustka była niezwykle wymowna. Pokonaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i dotarliśmy do słynnego lunaparku, o którym dowiedziałem się, że nigdy nie doczekał się otwarcia: miało to nastąpić w maju z okazji święta pracy, a jak wiadomo, kwietniowa katastrofa przerwała te plany.

Wyobrażałem sobie taką scenę:

– Tato, tato! A zabierzesz mnie do nowego lunaparku na święto pracy? – krzyczy berbeć do swojego spracowanego ojca, który wyciąga się wygodnie na sofie w swoim mieszkaniu przy placu centralnym.

– Jasne! Jak tylko wybuchnie pobliska elektrownia jądrowa i wszystkich nas ewakuują, hehe! – zaśmiał się ojciec i musiał mieć niezły dylemat, bo obietnicę trzeba dotrzymać, ale jak to zrobić, gdy Prypeć staje się częścią ściśle kontrolowanej Zony?

Patrzyłem na zardzewiałe samochodziki, nieruchome karuzele i wreszcie na główną atrakcję, porośnięty krzakami diabelski młyn. Poświęciłem mu oczywiście sporo uwagi, swoim niefachowym okiem oceniając, że nie nadaje się obecnie do użycia.

Jednak większe wrażenie zrobił na mnie zdewastowany supermarket, niegdyś perła Prypeci. Wciąż stały w nim zardzewiałe wózki zakupowe, zrujnowane kasy, widzieliśmy nazwy poszczególnych alejek. Przewodnik nie pozwolił nam wejść do środka. Po czterdziestu minutach wróciliśmy do Saszy i betonową, wąską drogą pojechaliśmy w kierunku miasteczka Czarnobyl II.

Oko Moskwy patrzy

W miejscowości Czarnobyl II znajduje się druga ikona Zony, czyli Oko Moskwy. Jest to ogromna konstrukcja, gigantycznych rozmiarów radar, mający chronić Imperium przed atakiem Stanów Zjednoczonych i kogokolwiek, kogo się akurat nie lubiło. Kraje kapitalistyczne nazywały to ustrojstwo dzięciołem z uwagi na sygnał, który – wykrywany przez radiostacje całego świata – przypominał stukanie tego ptaka w korę drzewa.

Sama konstrukcja jest w istocie niesamowita. Gdy już człowiek zrezygnowany przestaje odganiać się od tysięcy muszek, niespodziewanie zostaje zaatakowany widokiem, wyrastającego znienacka spośród drzew: ogromne, stalowe słupy, różnych kształtów anteny i instrumenty, dziesiątki drabinek, drutów… zasięg radaru ponoć pokrywał całą planetę, a przy lepszych wiatrach można było ponoć nawet usłyszeć śpiewającego Hitlera po drugiej stronie Księżyca. Dziś ten wichajster rdzewieje i uosabia nieco historię ZSRR – ogromnego Imperium, którego wielkość przerastała jego długofalowe możliwości.

W tym miejscu skończyła się nasza wycieczka. W drodze powrotnej żołnierze kazali nam przechodzić przez wiekowe maszyny, mające na celu sprawdzenie, czy nie napromieniowaliśmy się zbytnio, ale wszystko było w normie, nie przeszkodził nam nawet mój promienny uśmiech. Przewodnik mówił, że kiedyś jeden turysta musiał zostawić swoje buty.

Ten krótki przystanek w mojej ukraińskiej eskapadzie był niezwykle interesujący i żałuję, że nie mogłem – bądź nie miałem odwagi – pozwolić sobie na więcej niż tylko zaglądanie przez dziurkę od klucza do większości pomieszczeń. Całe szczęście, że tysiące podróżników na całym świecie odwiedziło Czarnobyl i uwieczniło swoje przygody na wideo – dzięki temu już nie muszę tam wracać.

Polecam dużo lepsze relacje z Zony