Czy można zacząć rok w bardziej zajmujący sposób niż od grzebania w odpływie umywalki w łazience hotelu, położonego nad brzegiem Morza Martwego? To właśnie tak, mając w żołądku osobliwą miksturę kuchni świata, złożoną ze spaghetti, sushi, croissantów, hummusu, ryżu, krewetek i Allah raczy wiedzieć, czego jeszcze, nieco zmęczony po sylwestrowej zabawie tanecznej, spędzałem pierwsze chwile roku 2022 w jordańskiej Madabie, niesiony chęcią przemycia twarzy po kilku godzinach obcowania ze szwedzkim stołem i arabską muzyką. Odkręciwszy sfatygowany kurek z niepokojem patrzyłem, jak pomimo niskiego ciśnienia drogocennej dla Jordanii wody słodkiej jej poziom w błyszczącej umywalce rósł, mimo że odpływ z pozoru nie był w żaden sposób zatkany. Być może przewalające się w moim żołądku specjały kulinarne całej planety odebrały mi trzeźwe myślenie, bowiem nie bacząc ani na zdrowy rozsądek, ani podstawy higieny, włożyłem palce w otchłań syfonu, starając się tymi nieudolnymi szczypcami wydobyć na powierzchnię tajemniczą materię, za sprawą której utworzyło się w umywalce już całkiem spore jezioro. Minęło kilka sekund i w mojej dłoni znalazła się niezwykła instalacja artystyczna, której nie powstydziłyby się sale paryskiego Pompidou czy nowojorskiego Guggenheima: kołtun śluzu i ludzkich włosów, ciasno oplatający zużytą prezerwatywę, niczym węże, wykonujące boski wyrok na Laokoonie i jego rodzinie. Po sekundzie zdałem sobie sprawę, jakiż to skarb Bliskiego Wschodu znajdował się między moimi palcami środkowym i wskazującym, po czym z obrzydzeniem oraz celnością zawodowego koszykarza rzuciłem tę osobliwą konstrukcję w sam środek kubła na śmieci.
Ta obrzydliwie-intrygująca anegdota rozpoczyna ten tekst nie przypadkiem, bowiem klozetowy incydent, którym powitałem styczniowy świt w Jordanii, mało subtelnie, lecz efektywnie podsumowuje moje krótkie, bo tygodniowe, aczkolwiek intensywne doświadczenie z tym krajem: z wierzchu błyszcząca umywalka starożytnych świątyń, monumentalnych meczetów i baśniowych krajobrazów, lecz przy odpowiednio wytrwałym grzebaniu w odpływie jordańskiej rzeczywistości wyciągniemy z niego zużytą prezerwatywę religijnego radykalizmu, stęchłe włosy braku równouprawnienia czy też cuchnący szlam ubóstwa i bezrobocia. Czy jednak Al-Mamlaka al-Urdunnijja al-Haszimijja, jak po arabsku brzmi pełna nazwa Jordanii, reprezentuje bardziej śnieżnobiała, pachnąca nowością umywalka z chromowanym kranem, czy może raczej obmierzły mariaż lateksu i kłaków? Cóż, nie sposób patrzeć na jakikolwiek byt w czerni i bieli binarności, gdyż tego typu perspektywa nie oddaje pozbawionego wyraźnie zarysowanych granic spektrum każdej istoty czy przedmiotu, mającego wątpliwą przyjemność wspólnej egzystencji na naszej planecie. Jak mawiał mój profesor, specjalista od naszej ojczystej mowy, zapytany o wzorcowy język polski: istnieje trzydzieści osiem milionów języków polskich. Tak samo istnieją miliony różnych Jordanii, które wspólnie tworzą ten zróżnicowany, arcyciekawy bliskowschodni kraj. Kilka dni spędzonych w tychże “różnych Jordaniach” dały mi pewnie jedynie cząstkę informacji na temat monarchii Abdullaha II i jego poddanych, a te doświadczenia starałem się jak najlepiej spisać w niniejszym opowiadaniu.
Dzień 1: Modlin-Amman-Madaba
Spotkaliśmy się w hali lotniska w Modlinie, warszawskiego tylko z nazwy: Ewelina i Maciej, Ania i Grażynka, Agata i Monia, Ewa i Daro, Dagna i Krzysztof oraz Marcin, jedenastu globtroterskich samurajów i on, nasz szogun-obieżyświat Włodek, który przez kolejny tydzień swym muskularnym ramieniem przestawiał nas każdego dnia z miasta do miasta niczym pionki na jordańskiej szachownicy, starając się dokonać niemożliwego – pokazać jak najbardziej szczegółowy przekrój kraju, jego historii i kultury, jego architektury i przyrody, jego mieszkańców i kuchnię w ciągu kilku dni. Wysłannik klubu podróżników Apetyt Na Świat, mesjasz włóczykijstwa, ajatollah wędrowania, kapłan tułaczki, odziany w maseczkę, która bardziej zdawała się chronić jego krtań niż nos i usta, zaprowadził nas niczym atletyczny pasterz przez modlińskie pastwisko ku stalowym wrotom naszego podniebnego rydwanu. Nie było czasu na pytania, wątpliwości, dowiedzenie się czegoś więcej o sobie, poza wymienieniem się imionami, których i tak nikt z nas po dwóch sekundach nie pamiętał, to wszystko miało nastąpić już wkrótce w dużo przyjemniejszych okolicznościach.
Z Eweliną po mojej prawicy, z książką pod pachą, wypchanym po brzegi plecakiem na barkach, z aparatem fotograficznym na ramieniu, byłem gotów na przeżycie kolejnej podróżniczej przygody.
Nasz stalowy ptak tanich linii lotniczych spokojnie leciał do celu i przez przejrzyste niebo, po kilku łykach zaskakująco smacznej kawy, spoglądałem z dziesięciu tysięcy metrów na piaskowe kolory wzgórz Jordanii. Lotnisko w Ammanie powitało nas mobilnymi gabinetami zabiegowymi, w których odziane od stóp do głów pielęgniarki od niechcenia wykonywały nam obowiązkowe testy na obecność wirusa, w moim przypadku ledwo muskając patułką prawą dziurkę od nosa.
Wymieniliśmy następnie dolary i euro na jordańskie dinary, po czym z portfelami wypchanymi lokalną gotówką skierowaliśmy się ku hali głównej. W tym obszernym pomieszczeniu słychać było jedynie nawołujące do modlitwy arabskie śpiewy, początkowo umilające nam czas oczekiwania na zwrot naszych paszportów, które musieliśmy oddać miejscowemu urzędnikowi, odpowiedzialnemu za wyrobienie obowiązkowych wiz, a które to śpiewy po kilkunastu minutach sprawiały, że miałem ochotę osobiście złożyć się w ofierze miejscowym bóstwom. Wreszcie udało się: otrzymaliśmy pozwolenie na wjazd do kraju. Obładowany tobołkami niczym beduiński wielbłąd, ruszyłem za Eweliną i naszą grupą oraz za witającym nas kierowcą w kierunku busa, który miał się na najbliższe doby stać naszym drugim domem o przesłoniętych smogiem szybach.
Nie ma sensu wdawać się w rozbuchane szczegóły, jeśli chodzi o sylwestrową zabawę, gdyż nie odbiegała ona zbytnio od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie w tego typu miejscach, jak już zresztą wspominałem na samym początku: góry jedzenia, hektolitry alkoholu i przeróżne tańce przy arabskich rytmach, równie monotonnych, co hiszpański reggaeton, ale nieco wolniejszych i nużących już po pierwszej godzinie zabawy. Warto tu jednak wspomnieć, że wyjątkowość tej nocy polegała na czymś zupełnie innym: na przyjacielskiej iskrze, która z miejsca połączyła naszą parszywą dwunastkę, sprawiając, że nie mieliśmy chęci pozabijać się w ciągu kolejnych dni, mimo bliskości, jakiej mogą pozazdrościć nam wieloletnie związki. Tu z pewnością największe zasługi w tym sukcesie położył Marcin, nasz podhalański rodzynek czy też żurawinka z Nowego Targu, wyposażony w zaraźliwy śmiech, góralską intonację, której nie sposób się oprzeć, bezdenny skarbiec anegdot, przyprawionych pachnącym oscypkami folklorem i wybornym poczuciem humoru oraz zbiorem jednowierszowych wypowiedzi (Marcin, zapytany o to, z jakiego drzewa robi się ciupagi, odpowiedział bez chwili namysłu: “A to zależy, jakie drzewa rosną w Chinach”).
Wybiła północ, której nie uświetnił pokaz sztucznych ogni, gdyż nowy rok w zasadzie w Jordanii świętuje się jedynie ze względu na turystów i ich bachanalistyczne potrzeby, stąd też nasz resort był tym miejscem, w którym można było w spokoju napić się alkoholu i oddać się rozpuście. Bawiliśmy się pysznie jeszcze kilka godzin, aż wreszcie przyszedł czas udania się do łóżek w naszych pokojach, gdzie miałem wątpliwą przyjemność obcowania z wymiotopędnym mieszkańcem naszego syfonu.
Prognozy pogody na następnie dni zapowiadały deszcz i mało słońca, ale w ciągu tego pamiętnego tygodnia padaliśmy tylko my z satysfakcjonującego zmęczenia po godzinach wzmożonych bodźców, a kilka kropel deszczu zaledwie polizało przednią szybę naszego busa.
Dzień 2: Madaba-Wadi Dana-Wadi Musa
Tego pierwszego, oficjalnego dnia wyprawy, mieliśmy z samego rana udać się na pływanie, czy też raczej unoszenie się na powierzchni Morza Martwego, w którym znajduje się więcej soli niż we frytkach, kupionych przeze mnie niegdyś w pamiętającej lepsze czasy budzie na warszawskim Śródmieściu. Razem z Eweliną nie daliśmy jednak rady dołączyć do pozostałych śmiałków, gdyż obudziliśmy się dopiero tuż przed końcem serwowania śniadania. Pełen podziwu do towarzyszy wyprawy udałem się na śniadanie. Po wypiciu ożywczej kawy pozwoliliśmy sobie z Eweliną jedynie na zejście nad wybrzeże i wykonanie kilku zdjęć nad brzegiem Morza Martwego, z malowniczym widokiem na monumentalne wzgórza Izraela. Nie było bowiem czasu do stracenia – bus i przydzielony nam przez władze Jordanii przewodnik już na nas czekali. Załadowaliśmy tobołki do bagażnika i rozsiedliśmy się wygodnie na przekór niewygodnym fotelom i wąskim przestrzeniom pomiędzy siedzeniami.
Nasz przewodnik, Kamal, powitał nas w swojej ojczyźnie i przez kolejne godziny starał się nam przybliżyć specyfikę terenów, które przemierzaliśmy, racząc nas skalkulowanymi, opowiadanymi zapewne po raz setny żartami i rozpływając się w superlatywach nad wszystkim, co jordańskie (od razu pomyślałem o Denisie, przewodniku, oprowadzającym nas po Czarnobylu, który to mężczyzna z dziewiczym wąsem i każdą fryzurą tworzył prawdziwe ustne peany na temat Związku Radzieckiego, mówiąc, że unieruchomione pojazdy, które mijamy po drodze do słynnej elektrowni, wciąż funkcjonują, bo zbudowała je technologia ZSRR, nie zauważając jednak swoistej ironii potrzeby budowy tychże maszyn w celu pozbycia się katastrofalnych skutków nuklearnej pomyłki, spowodowanej przez tę samą technologię). Fakt, że na tle wszystkich swoich bliskowschodnich sąsiadów arabskich, Jordania mogła jawić się jako kraj liberalny, gdzie kobiety nie były zmuszane do noszenia burek czy hidżabów, gdzie miały możliwość podjęcia pracy zarobkowej, studiowania, prowadzenia samochodu, gdzie od 1994 roku nie było wojny czy ataków terrorystycznych, gdzie turystyka kwitła w najlepsze, jeśli jednak rozszerzymy nasze tło na tyle, by obejmowało kraje Europy, Jordania wciąż miała przed sobą długą drogę. Nie ulegało wątpliwości, że jest to kraj wyznaniowy, chociaż formalnie jest to monarchia konstytucyjna – wspólne życie z partnerem czy partnerką bez ślubu było niemożliwe, niemożliwe było również wynajęcie mieszkania przez parę bez okazania certyfikatu ślubu, sądy szariatu wciąż regulowały pewne elementy egzystencji Jordańczyków, a we fladze tego kraju widnieje gwiazda siedmioramienna, symbolizująca siedem pierwszych wersetów Koranu. Kilka razy dziennie w każdym mieście, miasteczku i wiosce muezzin wyśpiewywał z minaretu wezwanie na modlitwę, niezależnie od tego, czy miał ku śpiewaniu talent, czy też nie. Prawo ewidentnie faworyzowało mężczyzn, mimo że rozwody były dozwolone, a posiadanie czterech żon raczej wychodziło z mody. Zeznanie jednego mężczyzny było równe zeznaniom dwóch kobiet, a przecież nawet jordańskie wielbłądzice były dwukrotnie więcej warte niż ich garbate samce. Jordania to kraj, w którym nasza przewodniczka, niczym czarodzieje z cyklu powieści J.K. Rowling, nie wymawiający imienia Voldemorta i używający eufemistycznego Sami-Wiecie-Kto, nazywała Izrael “naszymi sąsiadami”, jakby wymówienie tego słowa dawało Izraelowi jakichś dodatkowych supermocy. To kraj, w którym mieszkańcy ochoczo umieszczali na maskach swoich aut wizerunek Saddama Husseina, za jego zasługi w otwartym sprzeciwianiu się Izraelowi, nie zważając na jego “zasługi” w masakrze Dujail i dyktatorski charakter jego rządów.
Przy wyjeździe z Madaby postanowiliśmy zatrzymać się na kawę w lokalnej kawiarni, jak z przekąsem pozwalam sobie nazwać zbitą z desek i blachy budkę, w której wysuszony nadmiarem słońca mężczyzna przygotowywał turecki czarny napój z kardamonem. Zasada jednak jest taka – im gorzej wyglądające miejsce, tym lepsze jedzenie i picie. Kawa smakowała naprawdę dobrze. Usadowiłem się w rozklekotanym plastikowym krześle w szkielecie namiotu, obłożonym wysuszonymi liśćmi palmy i wraz z czarnym napojem piłem oczami również to, co widziałem przed sobą, smętnie zapatrzony się w pustą, godną swojej nazwy powierzchnię Morza Martwego, póki nie zdecydowaliśmy się ruszyć w dalszą drogę.
Rezerwat Dana to przekleństwo turysty-fotografa będącego w pośpiechu. Niezależnie od tego, gdzie skierowałem obiektyw aparatu, tam natrafiałem na zapierający dech w piersiach kadr: pod błękitnym niebem i intensywnymi promieniami słońca zerkałem na serpentynę asfaltu, ciągnącą się wśród brązowych wzgórz, wyrastających ze śnieżnobiałych obłoków i czułem się, jakbym znajdował się na wysokości przelotowej. Spoglądałem na zdający się nie mieć końca kanion Wadi Dana, rozdzielający swym szerokim korytem gigantyczne górskie zbocza, które zdawały się rozstępować jak Morze Czerwone w biblijnej opowieści, aż w końcu mogłem zanurzyć się na krótką chwilę w ten zniewalający pejzaż, gdy całą grupą zostawiliśmy naszego przewodnika i kierowcę w busie, a sami udaliśmy się na niedługi trekking po terenie rezerwatu. Niewielkie skalne brzuchy, których garby wyłaniały się co chwilę spośród ciemnozielonych krzaków, małe rozmiarem, lecz wielkie pięknem wąwozy, głucha cisza, co jakiś czas przerywana odległym beczeniem owiec, a na horyzoncie wciąż oświetlone zachodzącym słońcem wzgórza – panorama jak z obrazka, powitalne preludium jordańskiej Matki Natury, która – jak się wkrótce okazało – stopniowała nam swoje piękno, by nasze źrenice mogły wytrzymać taki natłok anielskich widoków.
Gdy już nasyciliśmy oczy, przyszedł czas nasycić brzuchy. Zatrzymaliśmy się niedaleko naszego hotelu w miejscowości Wadi Musa, w lokalu, który z przymrużeniem oka można by określić mianem restauracji, gdzie drzwi, złożone z grubej folii, blokowano odpowiedniej wielkości donicami. Kierowca i przewodnik udali się na modlitwę, a my nie mieliśmy najmniejszego zamiaru modlić się nad jedzeniem i zamówiliśmy najlepsze specjały arabskiej kuchni: pachnącą świeżością pitę, apetyczne kulki falafeli, skąpany w ryżu smakowity mansaf, wyśmienite laski shish kebabu, aromatyczne kolory warzyw sałatki arabskiej, a wszystko w towarzystwie mocnej tureckiej kawy i herbaty. Czyściłem talerze niczym wygłodzony antropomorficzny odkurzacz, w mgnieniu oka zapomniawszy o mojej restrykcyjnej diecie, w myśl zasady, że w Jordanii się nie liczy. Najedzeni do syta i ociężali, z trudem udaliśmy się do busa, który zawiózł nas do hotelu, znajdującego się o rzut hidżabem od starożytnej, tajemniczej Petry.
Dzień 3: Wadi Musa-Petra
O niewyobrażalnie wczesnej porze, gdy godzina nie składała się nawet jeszcze z dwóch cyfr, nasza dwunastka, pod przewodnictwem naszego abu Witka oraz Kamala, schodziła po niezwykle stromej, obsadzonej żółtymi taksówkami ulicy, ku bramie wejściowej do kompleksu starożytnej Petry. Ja, miłośnik przygód Indiany Jonesa, cieszyłem się, że wreszcie osobiście będę w stanie spróbować odnaleźć Świętego Graala i odbyć własną ostatnią krucjatę, podświadomie szukając wzrokiem dosiadającego konia Seana Connery. Nagabywani przez jordańskich sprzedawców bazarowej tandety, powstrzymując się od pokusy kupienia kolorowego magnesu lub pocztówki z wizerunkiem pary królewskiej, dostaliśmy się do bramek wejściowych, zeskanowaliśmy nasze bilety i postawiliśmy pierwsze kroki w granicach kompleksu archeologicznego. Kramarzy zastąpili furmani czy też przewoźnicy, aczkolwiek nie zasługują oni raczej na to szlachetne miano, bowiem z determinacją oferowali nam godne Górali spod Morskiego Oka horse ride, czyli możliwość skorzystania z wliczonej w bilet przejażdżki na koniu przez kilkaset metrów z górki, aż do wejścia do kanionu (napiwki natomiast w cenę biletu wliczone nie były). Jeden mężczyzna zaproponował mi nawet łamaną angielszczyzną: “do you want to be inside a horse?” – i muszę przyznać, że przez kilka sekund wahałem się, czy nie ulec pokusie, bo propozycja brzmiała niezwykle intrygująco. Nauczyłem się z automatu, niczym jakiś pokręcony pokemon, wypowiadać w kółko jedną kwestię: “no thanks”, niezależnie od tego, czy akurat zerkałem przez migawkę aparatu na antyczne obeliski, asyryjskie schody do nieba czy pozostałości po nabatejskich grobowcach. Ten krótki spacer do wrót kanionu to był oczywiście dopiero przedsmak tego, co miało na nas czekać, przedsmak ukazujący jednak rozmiar Petry i pokazujący w pigułce to, co ten wyjątkowy zabytek miał w sobie najlepszego – tajemniczy pejzaż starożytnych konstrukcji do spółki z przepięknymi wzgórzami i kolorami przeróżnych geologicznych formacji.
Przyszedł zatem czas na zagłębienie się w kanionie, przepięknym dziewiczym korytarzu, który miał doprowadzić nas dopiero do najatrakcyjniejszej sali głównej, wypełnionej najpiękniejszymi zabytkami. Odganiałem się od beduińskich dzieci jak od natrętnych much: wystarczyła chwila nieuwagi i już jakiś chłopiec czy dziewczynka oferowali mi stos pocztówek, wodę do picia, gumę do żucia, a nawet możliwość zobaczenia najsłynniejszego skarbca z innej perspektywy, oczywiście za darmo, jeśli nie liczyć napiwków dla oferującego, jego najbliższej rodziny, krewnych, koni, wielbłądów i całego osiedla, na którym mieszkał. Patrzyłem na płaskorzeźby ram okiennych, pozostałości po wykutych w skale wielbłądach i kupcach, otwory dawnych grobowców czy może też mieszkań, zajrzenie do których szybko wybudzało mnie z tego antycznego snu, bo w środku prawdopodobnie załatwiali się Beduini i ich wszystkie zwierzęta. Zerkałem na ogromne, górujące nad nami pofałdowane ściany kanionu, których skały mieniły się przeróżnymi kolorami. Podziwiałem pozostałość po dawnym systemie irygacyjnym Nabatejczyków i po ceramicznych rurach, w których obecnie pływały wypalone papierosy i korki od butelek z wodą, bolesny dla duszy styk antyku z konsumpcjonizmem. Nie wiedziałem, czy robić zdjęcia, czy chłonąć to piękno własnymi oczami. Dotykałem skał, by poczuć pod palcami chociaż przez moment jakąś nieuchwytną jedność z czasami minionymi, o których wiemy tak wiele, a wciąż tyle, co nic. Gdzie mogłem, tam wdrapywałem się na półki skalne, by spojrzeć na kanion z innej perspektywy. Ostrożnie stawiałem stopy na gładkich kamieniach dawnej drogi i rozkoszowałem się myślą, że chodzę po konstrukcji, wzniesionej przez moją ulubioną cywilizację, czyli przez starożytnych Rzymian.
Wreszcie Kamal poprosił nas, byśmy ustawili się gęsiego i opuścili głowy, po czym w ten nietypowy sposób stawiali ostatnie kroki w kierunku wyjścia z kanionu, a na sygnał przewodnika unieśli głowy. Tak też uczyniłem. Po kilku chwilach wpatrywania się w zabłocone buty trekkingowe spojrzałem powoli przed siebie, najpierw na żółto-pomarańczowy piasek, potem na odpoczywające na nim wielbłądy, wszędobylskich Beduinów, chaotycznie krążących turystów, którzy nie mogli się zdecydować, czy robić zdjęcia, czy przejechać się na osiołku, aż wreszcie zobaczyłem perłę Petry, wyciosaną w piaskowcu fasadę skarbca, który nigdy skarbcem nie był, a grobowcem był jedynie być może, fasadę pełną detali, zdobień, pilastrów i symboliki, wyrzeźbioną bezpośrednio w skale, co nie pozostawiało starożytnym architektom i robotnikom miejsca na pomyłkę przy wykonywaniu tego arcydzieła.
Kamal opisywał nam kolejne elementy nabatejskiej elewacji i ich znaczenie, po czym zaczęliśmy robić zdjęcia i jak to ze zdjęciami tego typu atrakcji bywa, nie dało się znaleźć takiego kadru, w którym nie znalazłby się spragniony wrażeń turysta albo przynajmniej fragment jego głowy czy też uniesionego w górę telefonu. Skosztowaliśmy przy okazji kawę, rozkoszując się tym pięknym widokiem, a ja jak zawsze starałem się uzmysłowić sobie, że patrzę na coś, na co tysiące lat temu patrzyli mieszkający tu ludzie i że ten widok jest czymś, co nas łączy, mimo upływu tylu wieków.
Z zamyślenia wyrwała mnie konieczność kontynuowania naszej wycieczki. Wypiłem kawę do samego końca, połykając nieco grubej warstwy fusów z dna i z głową wciąż skierowaną w stronę skarbca, podążyłem za grupą, odrzucając po drodze propozycję jazdy na wielbłądzie, kupienia pocztówki i cholera wie, czego jeszcze. Skorzystałem natomiast z pomalowania oczu na czarno niczym rasowy Beduin, ponieważ ten zabieg został mi zaoferowany za darmo, a jak za darmo to nie pytam, tylko biorę. Ten makijaż utrzymywał mi się na oczach przez kolejne dwa dni, nim zrezygnowana Ewelina usadziła mnie siłą na łóżku i z pomocą płatków kosmetycznych wepchnęła mi w gałki oczne kilka litrów mleczka do demakijażu, na moje jęki reagując tylko suchym: „my kobiety znosimy to codziennie”.
Z uwagą oglądałem każdą pozostałość po rzymskich kolumnach, stojących jak legioniści w szeregu przy kolejnych etapach trasy zwiedzania i przechodząc przez łukowato wykończone przejście w sąsiedztwie ruin świątyni. Śpiewałem kościelne pieśni w ogromnej sali tajemniczej budowli, wykutej we wnętrzu góry, testując akustykę pomieszczenia. Najprzyjemniejszy okazał się jednak spacer ku beduińskiej kawiarni, umiejscowionej w najbardziej malowniczym miejscu kompleksu, to znaczy oferującej najlepszy widok na fasadę skarbca. Najpierw trzeba było wspiąć się po kilkudziesięciu schodach i po skalistym grzbiecie, mijając wynędzniałe psy i zwinne kozice, chętnie pozujące do zdjęć, gdzie mieliśmy również okazję doświadczyć wspaniałego, mistycznego przeżycia. Otóż już z oddali usłyszeliśmy muzykę, nieco oderwaną w swym klimacie od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, ponieważ była to jakaś piosenka, reprezentująca gatunek muzyki elektronicznej. Po chwili z zarośli wyłonił się uśmiechnięty mężczyzna z kefią na głowie, kołysząc się na swoim osiołku we wszystkie strony. Muzyka podążała za nim, a jakimś tajemniczym zrządzeniem losu, gdy tylko osiołek postawił pierwsze kopytko na bardziej kamienistej części szlaku, nastąpił bass drop, który najbardziej zatwardziałych ateistów przekonałby do istnienia siły wyższej.
Po tym tajemniczym wydarzeniu należało przedostać się do wyłożonego poduszkami szałasu z dywanów, gdzie dwóch miejscowych mężczyzn parzyło herbatę, a ich wygłodniałe koty niemalże odgryzły mi rękę, gdy wyciągnąłem z torby kanapkę z serem i szynką, aż wreszcie mogłem sączyć kawę, napawając się zapachem kardamonu i widokiem fasady skarbca, jednocześnie zaglądając głęboko w przeszłość.
Tego dnia zrobiliśmy w Petrze blisko 20 kilometrów, a i tak zobaczyliśmy tylko część tego, co wykuta w skale metropolia ma do zaoferowania miłośnikom starożytnych ruin. Osobiście mógłbym zajrzeć pod każdy kamień, wdrapać się na każde wzgórze, wspinać się po wszystkich schodach, zajrzeć do każdego grobowca, nawet pomimo ich specyficznego zapachu, składającego się z mieszanki odchodów wszelkich żywych istot, jakie pomieszkiwały w okolicy, kontemplować rozmazane erozją płaskorzeźby i delektować się bez końca widokiem monastyru, skromniejszej estetycznie, lecz bardziej monumentalnej wersji skarbca, która czeka na wytrwałych spacerowiczów po drugiej stronie kompleksu, niby wspaniała nagroda dla oczu od antycznych mieszkańców Petry, ofiarowana nam za pokonanie całego szlaku. Z zamyślenia nie był w stanie wyrwać mnie nawet Beduin, który medytował z papierosem w ustach przy tantrycznych rytmach “Lose Yourself” Eminema, natrętni sprzedawcy i wszędobylscy turyści.
Według słów Kamala, jedynie jedna czwarta kompleksu została odkryta, wykopana i opisana. Aż trzy czwarte skarbów Petry ukryta jest wciąż pod stopami setek tysięcy turystów, odwiedzających to niezwykłe miejsce.
Słońce pomału chyliło się ku zachodowi, co oznaczało, że należy opuścić nabatejsko-rzymski przybytek. Tradycyjnie, jak dobra, katolicka rodzina, usiedliśmy do wieczornego posiłku, złożonego z lokalnych dań, przy którym poznaliśmy naszą drugą przewodniczkę, Aminę – pół-Jordankę, pół-Polkę. Miała nam już towarzyszyć do końca naszej wycieczki i natychmiast wkupiła się w nasze łaski, polecając nam bar, w którym bez problemu napijemy się alkoholu. Okazał się nim być Cave Bar, umiejscowiony zaraz przy wejściu do Petry, wykuty w skale, w którym zaśpiewaliśmy „Sto lat” obchodzącemu urodziny właścicielowi. Było to miłe zwieńczenie kolejnego wypchanego po brzegi emocjami dnia.
Dzień 4: Petra-Wadi Rum
Następnego poranka zaczęły się schody. Mieliśmy do pokonania sporą liczbę starożytnych stopni.
Wiedzeni przez Aminę, ruszyliśmy ponownie w stronę Petry i już nieco szybciej przeszliśmy przez szlak konnych przejażdżek i bardziej zdecydowanie mówiliśmy “no, thank you!” namolnym Beduinom. Zamyśliłem się nieco nad tym, jak traktowane są przez nich zwierzęta w tym kompleksie, a zwierząt było tutaj pełno: wychudzone, bezdomne psy, każdy ze spuszczonym pyskiem, smutnymi oczami, szukający jedzenia w obojętnie jakiej szczelinie; wygłodniałe, przeraźliwie rozmiauczone koty, rzucające się na cokolwiek, co tylko pachnie pożywieniem – przeraźliwie miauczały również, gdy jakiś dzieciak w towarzystwie prawdopodobnie swojego ojca łapał te futrzaste zwierzęta bezpardonowo za ogon i wrzucał do białego worka, nie mam pojęcia w jakim celu; zestresowane wielbłądy ze zrogowaciałym naskórkiem w miejscu kolan; otępiałe osiołki, robiące setki kursów z turystami na grzbiecie i znaczące każdy szlak w Petrze arsenałem swoich odchodów. Zwierzęta dzieliły się na wystraszone, otępiałe i wkurzone. Psy zdawały się być przepełnione strachem przed ludźmi, ale lgnęły do nich z nadzieją na to, że dostanie im się kawałek czegoś zdatnego do konsumpcji; osiołki, jeśli akurat nie przewoziły nieświadomego turysty na swoich grzbietach, stały wpatrzone tępo w skalną ścianę; natomiast wielbłądy odpoczywały na ziemi, mrucząc złowrogo lub starając się czasem nawet odgryźć nieświadomemu zwiedzającemu nos. Koty, jak to zwykle koty – chodziły tam, gdzie chciały, robiły to, co chciały, aczkolwiek również zdawało się, że na nadmiar jedzenia nie mogą narzekać.
Przez kolejne minuty stawiałem kolejne kroki, precyzyjnie lustrując stopnie, po których się wspinaliśmy, by umiejętnie omijać zwierzęce odchody, te jordańskie miny, wszechobecne tak w skalnym mieście, jak i na piaskach Wadi Rum. Co jakiś czas odwracałem się o sto osiemdziesiąt stopni, podziwiałem niesamowitość krajobrazu i albo robiłem zdjęcie, albo mówiłem tylko sam do siebie “łał” i szedłem zachwycony dalej, przez co szybko razem z Eweliną znaleźliśmy się w ogonku naszej grupy. Co jakiś czas w oko wpadał mi artyzm matki natury, jak choćby ujęcie w czarny kontur odcisku deszczowej strugi w skale, namalowanej na kamiennym płótnie barwy czarno-piaskowej, wyglądającej jak jakaś tajemnicza mapa do skarbu lub kontur zaginionej w mrokach dziejów rzeki.
Po krótkiej, lecz fascynującej wspinaczce dotarliśmy na koniec szlaku, dawnego miejsca składania ofiar, z ruinami świątyni, z której na wzgórzu pozostał tylko jeden róg i stos rozsypanych na zboczu cegieł, jak gdyby ktoś wciąż składał tę budowlę z klocków i odłożył wysiłek na kolejny dzień. Były tu też liczne schody, prowadzące donikąd, resztki ścian, okalających skalną pustkę, prostokątne otwory o nieznanym przeznaczeniu. Witani byliśmy przez łopoczącą na wietrze jordańską flagę i nieco szalonego Beduina, który zdawał się mieszkać na wierzchołku w szałasie z koców i dywanów, jedynym kolorowym punkcie tego naturalnego tarasu obok wspomnianej wyżej czterokolorowej flagi kraju Abdullaha II.
Ruszyliśmy z powrotem na dół, odprowadzani przez grającą na tradycyjnym flecie babuleńkę i bezpańskiego psa, z głową zawieszoną nisko przy ziemi, jakby z każdym ruchem swoich łap miał nadzieję, że znajdzie coś do jedzenia.
Po tej rozgrzewce zapakowaliśmy się do busa i pożegnaliśmy Petrę, zamykając pierwszy etap naszej wycieczki. Postanowiliśmy jeszcze z Eweliną nabyć arabskie chusty, zwane kefija, targując się twardo ze sprzedawcami, aż wreszcie zamiast zapłacić po dwa dinary za sztukę, zapłaciliśmy dziesięć dinarów za dwie chusty (zawsze byłem mało asertywny).
Na pustynnej dolinie Wadi Rum nie ma nic, ale jest tam wszystko, czego szukałem.
Nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy, gdy mijaliśmy kolejny znak ostrzegający przed wielbłądami na drodze, a ja obserwowałem przez przednią szybę szarą taśmę asfaltu, rozwiniętą na ogromnej, pustynnej przestrzeni, poprzecinanej ogromnymi skalnymi wzniesieniami. Monotonia krajobrazu tylko dodawała mu uroku i zintensyfikowała poczucie bycia daleko od wszystkiego, od czego pragnie się uciec, niezależnie od tego, czy są to rzeczy materialne czy duchowe. Równie symboliczne zdawały się być dawne tory kolejowe, niegdyś prowadzące pielgrzymów na hadżdż do Mekki, obecnie będące jedynie pozostałością po setkach lat panowania Osmanów nad tym terytorium, a unieruchomione lata temu wagony na opuszczonych stacjach zdawały się uprzedzać, że technologia na nic się tu nie przyda.
Wjechaliśmy do wioski beduińskiej, wyglądającej jak skrzyżowanie placu budowy jakiegoś nieukończonego osiedla, szrotu i podmiejskiego targowiska z gospodarstwem rolnika-alkoholika, który zamienił regularną pracę w polu na zbieractwo i zaglądanie do butelki. Krajobraz, który zastaliśmy w wiosce, zdecydowanie nie zwiastował tego, co na nas czekało, rzekłbym nawet, że był nieco przygnębiający: nagie szkielety samochodów, pozbawionych kół, które ostatni kurs odbyły pewnie dekady temu, bryły budynków z białej cegły o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu, które miały nigdy nie być ukończone, wszędobylskie samotne opony, pozostawione na poboczu, dyndające na murach lub zakopane w piasku pustyni, luźno zwisające z sufitu kable, niedomykające się, odrapane drzwi brudnej toalety i terenowe auta bez rejestracji, z powyginaną karoserią i często spękanymi szybami. Sączyłem nad wyraz słodką herbatę i szybko zrozumiałem, że ten smak jest powodem dobrych humorów i zepsutych zębów mieszkańców wioski. Beduini wszędzie taszczą ze sobą cukier w dużych ilościach. W naprawdę dużych ilościach: każdy nasz przewodnik wzdłuż i wszerz woził ze sobą pięciolitrową plastikową butelkę po wodzie, wypełnioną białymi kryształkami i dziwił się, że część ekipy prosi o gorzką wersję ulubionego napoju tubylców.
Wróćmy jednak do chwili, w której siedziałem na sofie w oczekiwaniu na przyjazd samochodu, mającego zawieźć nas na to pustynne safari. Ten punkt programu stał zresztą wówczas pod znakiem zapytania, bo zaledwie chwilę temu niebo zniknęło pod kłębami szarych chmur, witając nas w Wadi Rum kroplami deszczu, spadającymi na nas razem z przerażającą myślą przykrego obowiązku moknięcia i marznięcia na platformie pamiętającego lepsze czasy japońskiego jeepa. Już mieliśmy dokonywać zmian w programie wyprawy, gdy nagle górskie szczyty wyjrzały spod mgły, rozganiane promieniami popołudniowego słońca, jakby siły przyrody chciały dodać nam otuchy i zachęcić do poznania pustynnej doliny.
Wrzuciliśmy większość plecaków i walizek do rozklekotanej terenowej Toyoty, po czym udaliśmy się w stronę drugiego auta tej samej marki, wspinając się na pakę samochodu po zderzaku, trzymającym się reszty nadwozia jedynie siłą woli i dobrych chęci. Część ekipy usadowiła się na górnej części platformy, ja zdecydowałem się jednak siąść na dole, w nieco bardziej komfortowych warunkach, bliżej tylnej krawędzi pojazdu, strategicznie dobierając sobie znakomitą pozycję do wykonywania zdjęć. Silnik Toyoty zaryczał stetryczałym tonem i z pozoru tylko przycichł, by nagle eksplodować dźwiękiem całą swoją mocą, a nasz beduiński kierowca ruszył przed siebie, nie bacząc na to, że większa część przedniej szyby była zbita, jakby uderzył w nią co najmniej rozpędzony szaleństwem wielbłąd.
Przez kolejnych kilka minut słyszałem tylko skrzypienie metalowych części samochodowej platformy i majtający się we wszystkie strony zderzak, czy też raczej jego pozginane resztki. Spoglądałem spod naciągniętego na głowę kaptura mojej kurtki na oddalające się zabudowania wioski, która stawała się coraz mniejsza i mniejsza, pożerana przez porozjeżdżany autami czerwony piasek, który wkrótce wypełnił krajobraz. Szare chmury pokryły się bielą, jakby świeżo wyskoczyły z jakiejś niebiańskiej pralki, podczas gdy terenowa Toyota w umiarkowanym tempie podążała ku górskim szczytom, wibrując niczym zapomniany, dzwoniący telefon, wciśnięty między poduszki sofy, kierując się w sobie tylko znanym kierunku po szlakach, naznaczonych koleinami setek przeszłych kursów. Otoczony namaszczonymi erozją ciemnobrązowymi skalnymi formacjami, złowrogo wyglądającymi ponad czerwony piasek, sprawiającymi wrażenie, jak gdyby ktoś ułożył na sobie kamienne płyty jedna na drugiej, dostrzegałem we wzgórzach nienaturalnie powykrzywiane twarze, zastygłe w ruchu wodospady, baśniowe fortece oraz ślady świata minionego tak dawno, że zdawał się nigdy nie istnieć – kolejne poziomy pradawnego morza, odciśnięte na powierzchni masywnych wzniesień i przeszłe wodospady, które przestały płynąć miliony lat temu. Mroźny wiatr wionął prosto w moją twarz, jedyną nieosłoniętą część mojego ciała, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru w żaden sposób osłonić się przed tym niewidzialnym, wszędobylskim mieszkańcem pustyni, jakby starając się wchłonąć przez skórę ten chłód razem z poczuciem bycia we właściwym miejscu i ze wszystkim, na co spoglądały moje oczy. Zaglądałem do wąskich przesmyków, rozmawiając z mieszkającym w nich echem, wdrapywałem się na lite pagórki, żałując, że nie mam oczu dookoła głowy, spacerowałem po zbudowanych przez naturę skalnych mostach szkarłatnej barwy, spoglądając na jeziora ognistego piasku, przyglądałem się charakterystycznym garbatym sylwetkom wielbłądów, starałem się podążać wzrokiem za chaotycznie tnącymi swoimi skrzydłami powietrze czarnotkami arabskimi. Tylko co jakiś czas mijane beduińskie osady z prowizorycznych namiotów, wynajmowanych spragnionym wrażeń turystom, oraz mijane po drodze inne jeepy z żądnymi przygód obcokrajowcami przypominały mi, że oprócz nas są tu jeszcze jacyś ludzie.
Widokiem, jakiego z pewnością nie spodziewałem się zobaczyć, był Beduin, odziany w tradycyjny, wielbłądzi kożuch, taszczący na ramieniu deskę snowboardową niby szablonowy wczasowicz w Białce Tatrzańskiej. Wszystko oczywiście miało swój powód, który zarysował się nieco wyraźniej w momencie, kiedy to podjechaliśmy pod piaszczystą wydmę koloru marsjańskiego, przytulającą się do grzybiastych kamulców, na które z wesołością kozicy wdrapałem się, coby pozyskać bardziej oryginalne perspektywy do wykonywania pamiątkowych fotografii. Mianowicie: na pustyni uprawia się zjazdy z wydm, a my mieliśmy do swojej dyspozycji dwa typy desek snowboardowych. Jedna o zapięciach, które bardziej przeszkadzały niż pomagały, oraz druga, całkiem naga, na której można było zjechać na siedząco, jakby na naszym rodzimym jabłuszku do śniegu. Osobiście nie zdecydowałem się na tę przyjemność, jako że nawet ze zjeżdżaniem na banalnych sankach mam problemy, ale części naszej ekipy sprawiło to niewymowną frajdę. Świetnie również bawił się nasz Beduin, który starał się zepchnąć ze stoku Ewę i Monikę, siedzące wspólnie na desce, ale niestety bezskutecznie.
Wąski przesmyk pomarańczowej barwy wyglądał spomiędzy ciemnobłękitnych chmur dając znać, że czas zakończyć aktywną zabawę i udać się na tradycyjną kolację. Kierowca zatrzymał się w pobliżu wielbłądziej pary o przewiązanych przednich kończynach, odwracając tym samym skutecznie naszą uwagę, gdy on sam z siłą, płynącą zapewne z trzech ton pochłoniętego tego dnia cukru, wyrywał grube konary suchych krzewów z pustynnej powierzchni, wrzucając je do czarnego worka na śmieci, choć w tym przypadku bardziej pasowałoby określenie worka na rzeczy niezbędne do przeżycia. Śmieci bowiem lądowały wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny, chociaż zdaje mi się, że może jednak odpowiedzialnością za to należałoby obarczyć turystów, gdyż tubylcy zbierali wszystkie plastikowe talerzyki i widelce, papierowe kubki i foliowe opakowania po ciasteczkach oraz puste pojemniki do odpowiednich toreb. Natomiast serce człowiekowi pękało, gdy pośrodku piaszczystej równiny dostrzegał pogięte resztki opakowań po produktach żywieniowych, spłaszczone butelki po wodzie, czy wypalone papierosy, jak gdyby w Raju wciąż za ścianą Twojego królewskiego apartamentu płakało dziecko sąsiada.
Biała smuga ogniskowego dymu wystrzeliła w górę ku niebu, jakby chciała zwiastować całemu Wadi Rum wybór nowego papieża, a beduińscy kardynałowie złożyli z tej okazji dary w postaci dwóch mogących opowiedzieć niejedną historię czajniczków, wypełnionych herbatą – jeden dla miłośników tego naparu z cukrem, drugi dla chcących zachować swoje uzębienie w zdrowiu do końca wyjazdu. Ja chodziłem w tym czasie po kamiennych promenadach rodem z Marsa, będąc pewnym, że rozliczne pręgi bieżników opon, które obserwowałem poniżej, to ornamenty, pozostawione przez łaziki, badające teren na zlecenie NASA. Na płaskich, skalnych ścianach co chwilę dostrzegałem kolorowe malowidła, kojarzące się często z wizerunkiem z Całunu Turyńskiego, które mój ludzki umysł układał w znajome sobie kształty, najczęściej ludzkie lub zwierzęce, a pomiędzy stopami co jakiś czas dostrzegałem zwapnione kości przedstawicieli braci mniejszej, doczesne szczątki uświadamiające mi, że Wadi Rum to przecież również wielki cmentarz.
W gwiazdach tkwi enigmatyczne piękno, mistyczna nadziemskość, nostalgiczna zagadkowość, wzbudzająca we mnie skrajną paletę emocji, od zachwytu po trwogę, od harmonii po chaos, od wyciszenia po niepewność. Wpatrując się w centylion ciał niebieskich, których dostrzegałem ledwie nikły wycinek, oczekiwałem w niemym zachwycie na ucztę, przygotowywaną w zaciszu ciemnozielonego namiotu przez goszczących nas ludzi pustyni. Wreszcie od wpatrywania się w podniebną galerię oderwał mnie beduiński szef, który wraz ze swoimi współbraćmi zaprosił nas na prezentację tradycyjnego sposobu, w jaki tubylcy przygotowują niektóre poprawy. Stanęliśmy wokół dość sporego kopca czerwonego piasku, jak gdyby przed chwilą jakiś pokaźnych rozmiarów kret drążył podziemny tunel w naszym sąsiedztwie, skuszony zapachami, które już wydobywały się zza kotary namiotu. Tymczasem jednak nasi gospodarze chwycili za rogi znajdującego się pod piaskiem dywanu, odsłaniając okrągłą pokrywę gigantycznego gara, wieko skrzyni pełnej kulinarnych skarbów, ukrytych w jej wnętrzu od kilku godzin, mających wreszcie zostać splądrowanych przez wygłodniałych piratów-podróżników. Czekały na nas kurczaki, ziemniaki i cukinia, hummus, fasolka i ryż, z pozoru mało, a z upływem czasu wręcz za dużo: osobiście przy czwartym talerzu czułem się jak bukłak, wypełniony zbyt dużą ilością wody, który za sprawą drobnej tylko kropli mógłby pęknąć. Usadowiłem się zatem wygodnie na trybunach z podłużnych poduszek, strategicznie blisko rozgrzanego piecyka, jedynego źródła ciepła tego przybytku, popuściłem pasa i spoglądałem z zaciekawieniem na przypominającą przerośniętą stonkę ziemniaczaną beduińską gitarę z wygiętą ku grającemu główką, wykończoną ośmioma kluczami. Brodaty, ubrany w pokaźnych rozmiarów turban muzyk rozpoczął strojenie instrumentu, które z racji arabskiego brzmienia strun już brzmiało jak jakaś natchniona boska melodia, jak wprowadzająca w trans kompozycja, której nuty leniwie przebijały się przez opary palonej przez nas sziszy. Rytualności całemu wieczorowi dodały wspólne tańce, czy może raczej solowe, improwizowane występy każdego z gości uczty w samym środku prowizorycznego parkietu, utworzonego z ludzkiego kręgu, kiedy to tańczący wywoływał następnego tancerza poprzez uderzenie swoimi otwartymi dłońmi w ręce towarzysza.
Razem z Eweliną udaliśmy się wkrótce do naszej dwuosobowej sypialni, mieszczącej się w jednym z rozlicznych, ułożonych w szpaler namiotów, w której od kilku godzin przebywał już przeraźliwy chłód, natomiast naszą bronią przeciwko dotkliwemu zimnu była wielowarstwowa zbroja z bluz, spodni i skarpetek oraz całun z trzech grubych, pachnących moczem, potem i poprzednimi gośćmi koców.
Dzień 5: Wadi Rum
Wieczór pełen lśniących gwiazd, regionalnych przysmaków, tutejszej muzyki i ekstatycznych tańców skutecznie wprowadził mnie w wewnętrzny stan uniesienia i błogiego oczekiwania na kolejne wrażenia. Owinąwszy głowę chustą na wzór beduiński, sącząc turecką kawę na przemian z herbatą, szykowałem się na kolejne pustynne wojaże w naszym czterokołowym, ryczącym wielbłądzie produkcji japońskiej, który każdego dnia udowadniał, że wygląd i wytrzymałość to zdecydowanie dwie różne rzeczy. Prowadzony przez tubylców jeep często zdawał się ledwo dyszeć, gdy wspinał się pod piaszczysty pagórek, a obroty silnika brzmiały tak, jakby całe auto za chwilę miało wzbić się niczym awionetka w powietrze. Wóz chybotał się na zakrętach jak żaglówka na jeziorze, nurzając się w czerwoność i jak łódka brodząc, dostarczając niezapomnianych wrażeń zwłaszcza naszym współtowarzyszom, usadowionym na górnej części pokładu. Bywały też momenty, gdy grube opony naszego pustynnego, mechanicznego wierzchowca przegrywały z nadmiarem czerwonego piasku i dopiero rozbujanie auta to w przód, to w tył sprawiało, że wykopywaliśmy się z piaszczystych sideł Wadi Rum, a myśl o konieczności pychu samochodu ulatywała szczęśliwie z naszych głów. Minęliśmy stado żywych, wełnianych swetrów, pozdrawiających nas swoim beczeniem i odprowadzani przez gnające za nami psy pasterskie o złych zamiarach skierowaliśmy się w stronę Dżabal Umm ad Dami – pod tą baśniową nazwą skrywał się najwyższy szczyt Jordanii, skąd można było dostrzec nie tylko ziemie Haszymidzkiego Królestwa, ale również spojrzeć na pofałdowany krajobraz jego niedostępnego sąsiada, Arabii Saudyjskiej.
Prowadzeni przez lokalnego przewodnika (Beduini to prawdziwe górskie kozice – nasz towarzysz ubrany w wybitnie nieprzeznaczone do wspinaczki klapki na stopach, w których spędził cały dzień, potrafił ledwie kilkoma susami wspiąć się na każde wzniesienie, półkę czy zagłębienie w skałach, Kubota może się schować), nasza parszywa dwunastka tułaczy rozpoczęła krótką wspinaczkę poprzez szlak, wyznaczany jedynie malutkimi, kamiennymi totemami, utworzonymi przez Beduinów ze skalnych odłamków: dzięki temu zabiegowi cały pejzaż zbocza najwyższego szczytu Jordanii pozostawał dziewiczo przecudny i dałoby się uwierzyć, że obecnie jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, istniejemy tylko my i ta góra, gdyby nie pojawiające się na niemożliwie niebieskim niebie krzyżyki samolotów, niby maleńkie i odległe, a jednak wciąż zbyt wielkie i za bliskie, powietrzni intruzi, którzy na szczęście znikali tak szybko, jak się pojawili. Z początku byłem gnany chęcią jak najszybszego postawienia swych strudzonych stóp na szczycie góry, jednak bardzo prędko znaleźliśmy się z Eweliną na samym końcu stawki, spowalniani wewnętrzną potrzebą uwiecznienia na zdjęciach tego, czego i tak nie sposób było oddać za pomocą konwencjonalnej fotografii. Dwa-trzy kroki i już przystawałem, odwracając się w kierunku podnóża wielkiej góry, gdzie zostawiliśmy nasz samochód, obecnie nie większy od resoraka, stojący samotnie na pomarańczowej połaci w pobliżu wyschniętego koryta rzeki, która mogła przez nie płynąć równie dobrze wczoraj, co miliony lat temu. Przez tę interwałową metodę wspinaczki docieraliśmy do naszych współtowarzyszy w momencie, w którym właśnie kończyli swój odpoczynek i ruszali w dalszą drogę, a my ruszaliśmy razem z nimi. Z każdym krokiem szczyt był jednak coraz bliżej lub – jak to określiła Ewelina – z każdym krokiem zbliżaliśmy się do plaży, bowiem w planach mieliśmy odpoczynek nad Morzem Czerwonym.
Ostatnich kilka susów po kamieniach i mogliśmy w pełnym triumfie, dumnie wyprostowani pozować do zdjęć pod łopoczącą na wietrze flagą Jordanii i rozkoszować się tą najlepszą z nagród dla miłośników górskich wypraw: niecodziennością i pięknem widoku otaczających nas wzgórz królestwa Abdullaha II i Arabii Saudyjskiej. Nie byliśmy tutaj sami, bowiem gdy odpoczywaliśmy na jednym z miliona kamieni, walających się po szczycie góry, udało się nam dostrzec pustynnego koloru myszy, zachęcone do wyłonienia się ze swoich kryjówek okruszkami, które ze sobą przynieśliśmy, będące efektem konsumpcji czekolad i batoników, mających na celu uzupełnić naszą energię, chociaż w moim przypadku była to jedynie wymówka, niezbędna do pochłonięcia znacznych ilości słodyczy, których zazwyczaj nie jadam.
U podnóża góry, po znacznie bardziej wymagającym od wspinaczki schodzeniu, podczas którego wielokrotnie przez przypadek zbaczałem z utartych ścieżek, czekał na nas obiad w pięciogwiazdkowym hotelu, złożonym z ceratopodobnej wykładziny i poduszek oraz lokalnych dań, w tym z tuńczyka i sera Panda, znanego mi skądinąd już dużo wcześniej z wiralowych reklam “Never say no to panda”, chociaż jedynie z nazwy, a nie ze smaku, co jednak szczęśliwie zmieniło się podczas tego wyjazdu, gdy z radością czyściłem plastikowy talerzyk ostatnim kawałkiem pity z tej białej delicji, zarzekając się, że nigdy nie powiem pandzie “nie”, przynajmniej dopóki będzie mi serwować ten nabiałowy przysmak. Oddaliśmy się powspinaczkowej sjeście, sącząc obowiązkową herbatę i ciesząc się promieniami jordańskiego słońca, które dopiero co znalazło się w zenicie.
Nie było jednak czasu na głębsze przemyślenia, gdyż nieprzebrana pustka Wadi Rum oferowała coraz to nowe, odległe od siebie wrażenia: najpierw zatrzymaliśmy się pośrodku niczego, spoglądając na miejsce styku czerwonego i żółtego piasku, równie pięknemu naturalnemu przeciwieństwu styku Morza Śródziemnego z Oceanem Atlantyckim, na które przyszło mi nie tak dawno patrzeć w Tarifie, następnie uczyliśmy się fonetycznego zapisu naszych imion tą piękną, arabską czcionką, która inaczej wyglądała na cegłach Alhambry, inaczej narysowana przez Beduina patykiem w piasku, a jeszcze inaczej na szyldzie sklepu sprzedającego zafoliowane, plastikowe żyrafy w Ammanie; potem mieliśmy okazję utwierdzić się w przekonaniu, że Wadi Rum to z dawna oderwana część powierzchni planety Mars, która przez przypadek wylądowała na Ziemi, gdy nasz kierowca, Akram, pokazał nam miejsce, w którym kręcono “Marsjanina”; mogliśmy również zabawić się w przedziwną konkurencję zręcznościową, gdy zatrzymaliśmy się przy Kurzej Skale (Chicken Rock), przypominającej przerośniętą kwokę. Zabawa polegała mianowicie na wrzuceniu “jajek” z powrotem do kurzej “macicy”, czy też mówiąc prościej, opierała się na rzucaniu drobnymi kamieniami w kierunku malutkiego otworu, wydrążonego we wnętrzu skały.
Tuż przed zachodem słońca zatrzymaliśmy się przy ujęciu deszczówki, blisko kamiennych wybrzuszeń, z których rozciągał się przepyszny widok na czerwono-żółte piaski, kępki wysuszonych traw, cienie, plastycznie rozkładające się w skalnych zagłębieniach oraz tarczę najbliższej nam gwiazdy, która powoli chowała się za horyzontem. Zostaliśmy tutaj sami, bowiem Beduini ruszyli z powrotem do swojego obozu w celu przywiezienia nam materacy, koców, jedzenia i opału na dzisiejszą noc. Noc, która miała być inna niż wszystkie.
“Piękno tkwi w prostocie” – jak mawiał nasz nienazwany przodek lub przodkini, być może starając się zaakceptować swój niewielki stan posiadania lub też wręcz przeciwnie, przesycony bogactwem rzeczy postanowił skupić się na sprawach zwykłych, szarych i przyziemnych. Czyż może być coś prostszego niż położenie się na ziemi pod gołym niebem i przykrycie kocem? Czy też taka forma spędzenia nocy może w ogóle dostarczyć człowiekowi jakichkolwiek nowych wrażeń? Leżeć do góry brzuchem, wyciągnąć się na plecach i patrzeć w pustkę przez wiele godzin to kompletne przeciwieństwo wchodzenia, schodzenia, rozglądania się, wspinaczki, przykucania, skakania, wdrapywania się, czyli tego wszystkiego, czemu z ochotą oddawaliśmy się w ostatnich dniach. Gdy już wrzuciliśmy puste papierowe kubki po przesłodzonej herbacie do ogniska, którego już dogasał blask, a my braterski spletliśmy krąg w wieczornej ciszy, w świetle gwiazd, beduiński jeep oddalił się za tak zwany winkiel, zabierając ze sobą arabski pop i wiadro białego cukru. Zaczęliśmy mościć sobie posłanie. Naszą sypialnią była tej nocy twarda, zimna ziemia, zlokalizowana u podnóża wychylonej ku przodowi niczym nadmorski klif piaskowej skały w kształcie podkowy jakiegoś olbrzymiego wierzchowca, z licznymi naturalnymi zagłębieniami, w których to wiedzeni wewnętrzną potrzebą romantyzmu Beduini umieścili świeczki, tworząc wyjątkowy nastrój odizolowanego biwaku, prymitywnego obozowiska, gdzie jedynymi źródłami światła były ekrany naszych smartfonów i migoczące na firmamencie żarówki odległych galaktyk, na które przyszło nam patrzeć przez kolejne godziny.
Ustawiliśmy niewielkich rozmiarów materace na wzór sardynek w puszce, przy czym zorientowaliśmy się, że nasi lokalni przewodnicy zabrali dwa z nich ze sobą, toteż z pomocą koców, którymi dysponowaliśmy w dużych ilościach, ułożyliśmy brakujące posłania, by dwie podróżnicze sardynki mogły cieszyć się takim samym komfortem jak ich pozostali rybi przyjaciele. Nim przyłączyłem się do chóru chrapiących w tej kocowej emporze, przez kilka ładnych godzin leżałem na plecach, z rzadka tylko mrugając oczami, traktując powieki jako śmiertelnego wroga i walcząc z potrzebą snu, starając się wyryć w pamięci mentalny obraz tego, na co patrzyłem z niedowierzaniem: gwiazdy w takiej liczbie, że człowiek jeszcze nie wymyślił dla niej nazwy, ciała niebieskie jedno obok drugiego, jedne jaśniejsze, inne świecące nieco słabiej, słońca obcych układów, byty z odległych galaktyk, gdzie być może inna dwunastka właśnie nocowała na swojej pustyni pod gołym niebem, myśląc dokładnie o tym samym, co ja. W takich momentach zawsze ogarniał mnie ten znany wszystkim smutek bycia urodzonym za późno, by odkrywać świat, a za wcześnie, by być świadkiem odkrywania wszechświata przez galaktycznych Kolumbów, podróżników-pionierów, wciąż jednak miałem nadzieję, że zdrowie i koleje rzeczy pozwolą mi uczestniczyć przy najmniej jako statysta w sukcesie zdobycia Marsa przez pierwszych ludzi.
Te romantyczne okoliczności przerwały przyziemne potrzeby, będące następstwem zjedzenia przeze mnie co najmniej czterech porcji wieczornej strawy, przygotowanej na rozżarzonych resztkach ogniska, kiedy to udałem się do świątyni dumania z dala od obozowiska, coby oddać się nieziemskiemu wysiłkowi, godnemu schulzowskiego Pana ze “Sklepów cynamonowych”, kontemplując ulotność życia w pozycji słowiańskiego przykuca, niczym naturalistyczny Hamlet wpatrując się w zerkającą na mnie białą czaszkę jakiegoś zwierzęcia, mego jedynego współtowarzysza w tej jakże przyziemnej potrzebie zwracania naturze tego, co od niej otrzymałem. Radowała mnie myśl, że może za kilkaset lat archeolodzy przyszłości znajdą tę wybitnie ludzką pozostałość i w pewien sposób odniosę największy sukces w życiu po życiu, gdy tysiące turystów kolejnych wieków przemierzać będzie muzealną salę “Życie na Ziemi w XXI w. – Ludzie Pustyni”, zastanawiając się, jakim cudem jedna osoba była w stanie pomieścić w sobie takie ilości jedzenia, które posłużyły za budulec tej fekallicznej rzeźby i dochodząc do wniosku, że człowiek początku trzeciego millenium nie tylko mierzył cztery metry, lecz również samo jego jelito musiało co najmniej pół metra średnicy, skoro było w stanie zrodzić takiego potwora.
Po kilku długich, lecz zbyt krótkich godzinach nostalgicznego wpatrywania się w niebo nad Wadi Rum i rozmyślania, cóż to jeszcze mógłbym w swoim życiu zmienić, by częściej zerkać na tego typu obrazki niż na biały sufit naszego mieszkania na Wilanowie, gdzie zobaczenie Wielkiego Wozu przy nocnym spacerze było nie lada sukcesem, a z pewnością łatwiej było dostrzec wielki wóz sąsiada, który zaparkował po środku chodnika, ziewnąłem przeciągle i jako charczący Pavarotti przyłączyłem się do chrapiących tenorów, rzężących w chaotycznym kanonie, którego pozostali słuchacze mieli zapewne dość już po pierwszej zwrotce.
Dzień 6: Wadi Rum-Aqaba
– Wstajeeeeeemy! – zawołała nas nasza Matka-Polka z Bytomia, nasz dolnośląski przodownik stada, nasz Adonis-opiekun Włodek, kiedy wybiła szósta trzydzieści, a wschodzące słońce zaczęło powoli przywracać ludzką temperaturę otoczeniu, chociaż wilgoć już zdecydowała się przycupnąć na naszych grubych, aromatycznych inaczej kocach w towarzystwie mroźnego wiatru.
Zorientowałem się, że to ten ostatni gość postanowił ściągnąć z mojej głowy misternie zawiązany na wzór Węzła Gordyjskiego turban z arabskiej chusty, odsłaniając niemyte od dwóch dni włosy, wyglądające obecnie jak swojska kupa siana z tych pól malowanych zbożem rozmaitem z mazowieckiej wsi. Rozejrzałem się po naszej pustynnej gawrze widząc, że większość polskich niedźwiedzi zrzucała swoje pachnące futro z pledów, przeciągając się i stając się świadomym przykrej niespodzianki w postaci porannego mrozu. Z bardziej cywilizowanych spraw pozwoliłem sobie jedynie na umycie zębów, natomiast na całą resztę spuśćmy zasłonę cuchnącego milczenia, której zresztą zapewne nikt z nas nie czuł, jak ten bezdomny na Dworcu Centralnym z wieloletnim stażem, który raczy swą perfumą eau de szambeau wszystkich wokół, prócz siebie samego z racji przyzwyczajenia.
Terkot umordowanej maszyny oświadczył nam, że nasza japońska gondola z arabskimi flisakami już wpływa do naszej podkowiastej Wenecji. Zostawiliśmy upocone materace i przesiąknięte naszą obecnością grube dery, którymi zajęli się nasi lokalni towarzysze, pakując je na jeden z dwóch jeepów, które wjechały do obozowiska, ładując się do drugiego auta. Metaforyczny piasek w oczach zamieniłem na ten literalny, wracając do świadomości w ciągu trzydziestu minut trasy powrotnej do koczowniczej noclegowni na śniadanie i ewentualną toaletę na tyle, na ile pozwalała na to tamtejsza łazienka, przywodząca na myśl moje kolonie w Rytrze z początku lat 90, z tą różnicą, że wówczas mieliśmy ciepłą wodę. Następnie, ustawieni w szeregu niczym apostołowie z arcydzieła Leonarda Da Vinci, z ustawionym po drugiej stronie kamiennego stołu Darkiem jako naszym Jezusem, konsumowaliśmy śniadanie i piliśmy herbatę, uzupełniając zapasy energii na kolejny etap naszej tułaczki.
Gospodarze zawieźli nas nieopodal, do miejsca, gdzie na czerwonym piasku odpoczywało dwanaście wielbłądów w towarzystwie ich kilku opiekunów o twarzach ociosanych wiatrem i pomalowanych słońcem, opierających się o garbate zwierzęta jak o najwygodniejsze poduszki. Część czworonożnych bestii miała na pyskach metalowe czy też materiałowe kagańce i groźnie pomrukiwała na nasz widok, najwyraźniej spodziewając się, że znów trzeba będzie tyrać na tego beduińskiego Janusza, który od pięciu lat nie chce dać podwyżki paszy, bo przecież dokłada do tego interesu. Trudno się zresztą dziwić, że wielbłądy nie były do końca zadowolone, gdy widziało się, jak są traktowane przez ludzi: kiedy jedno ze zwierząt nie chciało położyć się na brzuchu, by umożliwić jednemu z nas usadowienie się w obłożonym kolorowymi kocami siodle, trzech czy czterech Beduinów przycisnęło biednego wielbłąda do ziemi, nie zważając na jego zdenerwowane odgłosy. U boku naszych dromaderów złowieszczo umieszczone były kije, używane do bicia tych zwierząt, które nie chciały się podporządkować: byłem tego świadkiem w Petrze i miałem chęć wziąć ten kij, dosiąść używającego go mężczyznę i przejechać się na nim, okładając go z lubieżną radością po dupie tak długo, aż sam dorobi się garbu godnego Quasimoda.
Ewelina poprowadziła krótką rozgrzewkę, chociaż większość zdołała po wysiłku dnia poprzedniego wykonać tylko jedno czy dwa ćwiczenia, ja zresztą sam rozgrzewałem jedynie kciuk na ekranie swojego telefonu. Wreszcie przyszła pora, bym na moment poczuł się jak pseudo-Nomada, odziany w sportową kurtkę z Inter Sportu i z cyfrowym aparatem na szyi. Jeden z Beduinów, dobierający wielbłądy pod nasz wzrost i naszą wagę, wskazał na mnie palcem.
– Dobry wielbłądzik – zagadałem do swojego zwierzęcego towarzysza, który zalotnie zatrzepotał swymi długimi rzęsami i mógłbym przysiąc, że puścił do mnie oko. Wskoczyłem sprawnie na jego garb i po chwili uniosłem się kilka metrów ku górze, gdy wielbłąd prostował swoje długie kończyny.
Cała nasza dwunastka była gotowa do drogi, dosiadając okrakiem każdy swojego wielbłąda. Pod przewodnictwem tubylców karawana ruszyła naprzód. Wielbłądy były przypięte do siebie w grupkach po cztery i czasami odbijaliśmy się od siebie jak samochodziki w wesołym miasteczku, gdy garbate zwierzęta parły ku krańcowi pustyni. Człowiek, siedzący na wielbłądzie, falował w erotycznym tańcu to w górę, to w dół. Mogłem co jakiś czas głaskać kędzierzawą sierść mojego pustynnego wierzchowca oraz przesuwać palcami po głowie wielbłąda mojej towarzyszki, który znosił to z nadzwyczajną cierpliwością.
Wielbłądy to fascynujące stworzenia, bardzo ciekawskie – wyginały swoje długie szyje we wszystkie strony, gdy tylko coś zwróciło ich uwagę, jak na przykład ich towarzysz niedoli, ciągnięty przez sporych rozmiarów auto w kierunku wioski. Tak samo zresztą te wielbłądy, które już siedziały w swoich prowizorycznych zagrodach, jak futrzaści hatifnatowie z gracją pływaków synchronicznych odprowadzały nas wzrokiem. Z głową owiniętą kefiją, podparłem się w boki jak basza i dumnie patrzyłem przed siebie, czując, że gdybym wjechał na takim wielbłądzie do swojego rodzinnego miasta to na pewno wzbudziłbym w jego mieszkańcach respekt.
Beduińska wioska witała nas na swoje sposoby: na bielonym murze stał pies, który szczekał, a karawana jechała dalej, natomiast na jednym z nieukończonych ogrodzeń artysta-amator, beduiński Banksy stworzył graffiti twarzy o jednej brwi, z uniesionym ku górze środkowym palcem. Wjechaliśmy do wielbłądziej zagrody, a zwierzęta posłusznie ułożyły się brzuchami na ziemi, ułatwiając nam zeskoczenie na podłoże. Pożegnałem się z tymi uroczymi zwierzętami, wykonując im portrety, na których wyszły niezwykle fotogenicznie, aczkolwiek większość wielbłądów zdecydowanie potrzebowała wizyty u dentysty.
Udaliśmy się do sali głównej w centralnym budynku beduińskiej wioski, gdzie oczekiwaliśmy na przyjazd naszego busa z Aminą na czele. Najpierw sączyłem sobie herbatkę, to beduińskie whisky, z poczuciem satysfakcji dni minionych, po czym udałem się z całą resztą na zewnątrz, gdzie toczył się pozbawiony konkretnie zarysowanych zasad mecz futbolowy, w którym chodziło jedynie o to, by z dziecięcą beztroską ganiać za piłką. Beduińskie dzieci z radością wyrywały nam ofiarowane im słodycze, aczkolwiek niekoniecznie chętnie się z nimi dzieliliśmy, widząc postępującą próchnicę już u najmłodszych członków społeczności, za co z pewnością należy winić hektolitry cukru, spożywanego każdego dnia wraz z herbatą. Sam zresztą byłem przekonany, że białe plamy kryształków, które o poranku widać na piaskach Wadi Rum, to kałuże cukru, pozostawionego przez tubylców, jednak po chwili zorientowałem się, że to po prostu poranny mróz upodabnia się do tego wątpliwego przysmaku.
Człowiek to przedziwne stworzenie. Wychowany w wygodach cywilizacji, otoczony ułatwiającą życie technologią, pragnie od niej na kilka dni uciec, po czym po dwóch nocach spędzonych na pozbawionej zasięgu i internetu pustynnej dolinie z przyjemnością położy się na leżaku na piaszczystej plaży, obserwując migoczące na powierzchni morza promienie słońca, sącząc przy tym swój ulubiony drink, spoglądając to na krajobraz, to na kolejny filmik z Tik-Toka. Leżenie na piasku może mieć różny aspekt, w zależności od tego, czy piasek ten ma siedemset kilometrów kwadratowych nieprzebranej powierzchni, czy też po kilku krokach wieńczy go migoczące Morze Czerwone. Można rozkoszować się przecież i jednym, i drugim. Wzbiłem się zatem nad kukułcze gniazdo, wyciągając się jak jaszczurka na swoim leżaku, odziany jedynie w spodenki i ciesząc się, że na pustyni mogła towarzyszyć mi myśl rychłego powrotu do cywilizacji. Taki poranny odpoczynek był nam niezbędny i chapeu bas do twórcy programu tej wycieczki, że tak dobrze znał nasze doczesne potrzeby i zaraz po twardej ziemi Wadi Rum mogliśmy odpoczywać na mięciutkich leżakach resortu nad Morzem Czerwonym.
Osobiście nie wchodziłem do wody, gdyż ostatni raz kąpałem się w jakimkolwiek morzu w 2005 roku w Dębkach, poza tym brak umiejętności pływania odbiera mi przyjemność z obcowania z akwenami, co więcej wciąż w myślach mam dwa traumatyczne przypadki topienia się (raz w basenie, raz w jeziorze) i nie zamierzałem testować prawdziwości porzekadła “do trzech razy sztuka”. Natomiast część z nas faktycznie zanurzyła się w orzeźwiająco chłodnych wodach Morza Czerwonego, Włodek nawet postanowił spróbować snorkelingu, dostrzegając między innymi dużego żółwia. Ja ograniczyłem się do obserwacji groźnie wyglądających jeżowców z desek malutkiego molo, bezpiecznie sącząc z jego powierzchni swoją colę. Ewelina także zdecydowała się oddać pieszczotom jedynej gwiazdy naszego układu i tak właśnie spędziliśmy te trzy relaksujące godziny, podczas których zakryłem koszulką swoją alabastrową skórę o wrażliwości wazy z dynastii Ming, by nie spędzić następnych dni wycieczki na cierpieniu.
Ten wieczór i tę noc spędziliśmy w Aqabie. Nasz pełen życia pokój wyglądał na Morze Martwe i gigantyczną, łopoczącą na wysokim maszcie flagę Jordanii, oraz usadowiony na wzgórzu biały meczet, zwiastujący poranną pobudkę wezwaniem na modlitwę, czego pewnie bym się bał, gdyby nie fakt, że śpię twardo jak kamień i żaden muezzin nie jest w stanie mnie obudzić. Udaliśmy się jeszcze na jordański bazar, gdzie zaopatrzyliśmy się w pachnące kardamonem ziarna kawy i aromatyczne przyprawy, które u nas, nawet w Biedronce, kosztują tyle, co złoto, natomiast tutaj dostawaliśmy za ich paczkę resztę z jednego dinara.
Aqaba nie różni się moim zdaniem za bardzo od reszty miast, które przyszło nam oglądać, to jest od Ammanu czy Madaby. Jordańskie miasta wyglądają tak, jak gdyby jakiś główny architekt zawołał do mieszkańców: “budujcie, co chcecie, jak chcecie, z czego chcecie i gdzie chcecie”, a oni wykonali jego polecenie co do joty, stawiając przeróżne konstrukcje mieszkalne i usługowe, zazwyczaj zwieńczone koroną prostopadłościanowych kolumn upstrzonych gołymi włosami zbrojenia – za słowami naszych przewodników rodziny po prostu w ten sposób zostawiały swoim dzieciom możliwość dobudowania swojego piętra po ślubie, natomiast według innych głosów ponoć ukończona budowa oznaczała większe podatki. Przez to właśnie wiele budynków w Jordanii wyglądało jakby miały nigdy nie być ukończone, część zdawała się być opuszczona lub wciąż w trakcie budowy, a większość miała chyba tylko spełniać podstawowe funkcje: ma nie padać na głowę i być ciepło w nocy. Gdy już te budynki w jakimś stopniu nadawały się do zamieszkania, umieszczenia w nich warsztatu samochodowego lub warzywniaka, główny architekt prawdopodobnie stawał nad miastem z workiem, wypełnionym po brzegi kolorowymi ulotkami i rozrzucał je po całej okolicy – jordańskie miasta, miasteczka i wsie to kolorowa masa szyldów, barw, nie pasujących do siebie elewacji, przypominająca centrum Siedlec czy Otwocka. Mijaliśmy dzielnice, gdzie domy mogły równie dobrze należeć do bogaczy jak i do biedniejszych, a jedynym wyznacznikiem statusu zdawały się być przepotężne, głównie amerykańskie auta, stojące przy krawężniku. Z jednego pustego garażu w samym środku Aqaby wyskoczył na nas dziki koń, przeganiany przez mieszkańców z miną, jak gdyby odganiali bezpańskiego psa. Koń pognał pomiędzy hotele i więcej nikt go nie zobaczył, a on został pewnie mustangiem z dzikiej doliny i zrobił karierę w Hollywood. Przy drogach pomiędzy miejscowościami rozstawiali się kramarze, którzy sprzedawali swoje owoce zerwane prosto z okolicznego pola, dzięki czemu miało się pewność, że kupujemy produkt świeży, nasiąknięty jedynie słońcem i spalinami. Tego typu stoiska można było spotkać w całym kraju, a owoce i warzywa Jordanii robiły duże wrażenie, me polskie serce westchnęło nostalgicznie ku Ojczyźnie, spoglądając na cebule wielkości pięści i ziemniaki nie mniejsze niż głowa niemowlaka. Oprócz tego co i rusz nasz bus mijał arsenał ułożonych na sobie pomarańczowych marchewek i pietruszek, skrzynki przepełnione rozpływającymi się w ustach daktylami, asortyment lśniących pomarańczy, ale również kolorowe, upstrzone cekinami sukienki, wzorzyste chusty, liczne warsztaty samochodowe i serwisy sprzętu AGD, w których garaże wypełnione były rozłożonymi na części motocyklami, autami i pralkami (towar chętnie przemycany z Aqaby do innych miejsc w kraju, z racji na niższe podatki w tym mieście-specjalnej strefie ekonomicznej), mieszkańców miast, wysiadujących na krawężnikach czy schodkach ich ulubionego sklepu, nie mających tego dnia lepszego zajęcia niż obserwowanie przejeżdżających samochodów, arabskie szyldy z zeuropeizowanymi wizerunkami mężczyzn, zachęcających głównie do skorzystania z usług zakładów barberskich, których w tym kraju było pewnie więcej niż meczetów, rozstawione pośród gruzowisk namioty cygańskie.
Podróż przez Jordanię to także podróż przez album rodziny królewskiej: nad drzwiami wejścia na stację benzynową król Abdullah II zerkał na nas w swym ciekawie wyglądającym uśmiechu, w którym kąciki jego ust skierowane były ku dołowi, przywodząc na myśl wizerunek Dziwnego Pana Ze Stocka. Czasem atakowani byliśmy całą trójką dostojnych członków rodziny królewskiej: nieżyjącego już ojca miłościwie panującego Abdullaha II, Husajna, oraz jego wnuczka-imiennika, syna obecnego władcy, który, gdyby nie miał szczęścia urodzenia się w monarszej rodzinie zapewne nie byłby popularnym uczniem w szkole podstawowej. Portrety władców wisiały w restauracjach i kawiarniach, przyklejano je do karoserii samochodów, ustawiano w hotelowych recepcjach, rozwijano na płachtach w zakładach produkujących mozaiki, sprzedawano także na pocztówkach czy magnesach. Z pewnością monarcha z rodziną cieszył się wśród poddanych niesłabnącą popularnością, aczkolwiek ten zwyczaj wywieszania portretu miłościwie nam panujących kojarzył mi się bardziej z przeróżnej maści dyktatorami. Trzeba jednak przyznać, że dyktatorzy, którzy lubują się w swoich portretach, raczej się na nich nie uśmiechali, bo przecież radość i uśmiech są oznaką słabości, a król Abdullah II, jego ojciec i syn szczerzyli się do nas promieniście, jak gdyby reklamowali pastę do zębów, i doceniałem ich dobre chęci, natomiast mogliby nauczyć Beduinów dochowywania swej dentystycznej rutyny.
Przestrzeń miejska to również dźwięki, a miasta Jordanii można podsumować jednym sformułowaniem: mieszanka klaksonów i muezzińskich zawodzeń. Umiejętności nagminnego korzystania z klaksonu uczą zapewne na jordańskich kursach na prawo jazdy. Zmieniasz pas? Klakson. Wyprzedasz? Klakson. Skręcasz? Klakson. Tyłujesz? Klakson. Stoisz w korku? Klakson. Ktoś nie ruszył na zielonym? Klakson. Ktoś stoi na czerwonym? Klakson. Ktoś oddycha? Klakson. Jest jedenasta osiemnaście? Klakson. Klakson? Klakson. Klakson za klaksonem – rzekłbyś prawdziwe klaksonarium. Kto nie używa klaksonu ten nie jest prawdziwym Jordańczykiem. Auto może mieć zbite szyby, odpadający zderzak, odrapany lakier, niedomykające się drzwi, ale klakson musi działać, musi wybrzmiewać głośno i wyraźnie.
Samochód to zresztą jedyny uczestnik ruchu drogowego, brany pod uwagę w Jordanii. Przejścia dla pieszych to zbędny luksus, a pieszy jest ostatni w kolejności co do pierwszeństwa na ulicy, po samochodach, wielbłądach, koniach i osłach. Drogi rowerowe to pewnie znana z legend infrastruktura, którą straszy się ammańskie dzieci. Jedyny rower, jaki widziałem w ciągu naszej podróży, wystawał swobodnie, niczym niezabezpieczony z tylnego bagażnika auta. Zabezpieczenie towaru to zresztą zbędna fanaberia. Przewożoną rzecz po prostu wrzuca się do bagażnika, na pakę czy wywrotkę i wiezie się do celu, a jeśli Allah pozwoli, to dowiezie się na miejsce co najmniej połowę towaru. Tak na przykład rozumował zapewne kierowca wywrotki, który przewoził jakiś piaszczysty kruszec, zostawiając za sobą chmurę piachu, ogon tej wielokołowej komety, osiadający na naszym busie i przydrożnych warzywach i owocach.
Tę niechęć do organizacji, czy też brak świadomości, że również czystość otoczenia, dbałość o architekturę decyduje o nas, naszej mentalności, naszych samopoczuciach, widać wyraźnie po już wspomnianych przeze mnie odpadkach. Koszy na śmieci jest w Jordanii jak na lekarstwo i zdecydowanie łatwiej jest przystrzyc sobie wąsy niż wyrzucić opakowanie po papierosach w odpowiednie miejsce. Dlatego też chodniki, ulice, rowy, place, ogrody, działki, promenady – wszystko może być koszem na śmieci. W utrzymaniu czystości nie pomaga również wszechobecność plastiku: nawet plastikowe słomki zapakowane są w plastikowe opakowanie: nie mam tu na myśli np. pięćdziesięciu sztuk słomek, nie, nie – każda syntetyczna rurka ma swój własny foliowy garniturek. Nawet pod świątynią Zeusa-Jowisza w antycznym rzymskim mieście Dżarasz, współcześni mieszkańcy ofiarowali najwyższemu bóstwu dawnego imperium miliony papierosowych filtrów i zdawało się, że nikt nie brał odpowiedzialności za ich posprzątanie. Jestem niezwykle wyczulony na śmiecenie i w Wadi Rum specjalnie wdrapałem się na dodatkowe kamienne garby, by złapać pozostawioną tu przez gapowatego turystę maseczkę, więc porozrzucane pod Łukiem Hadriana opakowania od gum do żucia przyprawiały mnie o palpitacje serca.
O wspomnianych zakładach barberskich z pewnością nie napiszę lepszej laurki od Tyrmanda, aczkolwiek należy przyznać, że usługi te są naprawdę wysokiej jakości. Taki jordański fryzjer męski jest w stanie nie tylko opędzlować brodę i przyciąć włosy, dysponuje również woskowymi wkładkami do usuwania włosków w dziurkach od nosa czy otworach w małżowinach usznych, nicią dentystyczną do wyrywania zarostu w niechcianych miejscach, a wszystko to wieńczy czarną maseczką, upodabniającą strzyżonego do karykaturalnej wersji Zorro. Osobiście nie zdecydowałem się na uczestnictwo w tym cyrulicznym procederze, wcale nie dlatego, że jestem fryzjerskim ksenofobem czy też balwierczym rasistą, lecz z tego względu, że nawet w Polsce, posługując się mową ojczystą, którą zresztą studiowałem, więc powinienem być w niej wprawny, nie jestem w stanie wyjaśnić barberowi tego, co chciałbym osiągnąć i za każdym razem oglądam w lustrze nie do końca satysfakcjonującą wersję siebie, a co dopiero mówić o wyjaśnieniu jordańskiemu golibrodzie jaki efekt chciałbym osiągnąć, w mowie, która dla obu z nas nie jest narzeczem naszych ojców? Pozostawiłem zatem na swej głowie zarastającą niechlujnie uszy szopę, ten hełm z włosów, upodabniający mnie do parodii Beatlesa, podczas gdy moi towarzysze byli niezwykle przystojni już do końca podróży.
Jordańskie targowisko w zasadzie niczym nie różni się od naszych bazarków czy stoisk odpustowych, można na nim kupić absolutnie wszystko, od złowieszczych lalek z demoniczną twarzą, nieudolne podróbki produktów znanych marek odzieżowych, zegarki i pierścionki, które mogły być warte tak nic, jak i miliony monet, szeroki wybór tytoniu do sziszy i papierosów (w tym również ich mentolową wersję) oraz oczywiście produkty spożywcze, na których mi i Ewelinie zależało najbardziej. Staliśmy jakiś czas przed gastronomicznym laboratorium jednego sprzedawcy, upodabniającym go do targowego alchemika, gdy tak wymachiwał rękami nad półmiskami z różnobarwnymi proszkami i dawał nam do spróbowania szczypty każdego ze składników, rzucając na mnie najprawdopodobniej jakiś urok, gdyż kupiłem piętnaście gramów zmielonego sera z grillowaną papryką.
Gdy już każdy kupił zapas przypraw na najbliższe dwie dekady, z dużymi plastikowymi siatkami zapakowaliśmy się do trzech taksówek, mających nas zawieźć w mało turystyczny rejon Aqaby, gdzie mieszkał Anas, kolega Włodka poznany w okolicznościach couchsurfingowych. Mogliśmy zjeść u niego kolację, pod warunkiem, że na klatce schodowej będziemy zachowywać się cicho, a palić będziemy w domu, a nie na dworze, bo sąsiedzi Anasa byli bardzo religijni, konserwatywni, czy też można po prostu powiedzieć, że byli upierdliwymi dupkami. Spędziliśmy w domu Anasa jakiś czas, jedząc, pijąc (herbatę), sziszę paląc, brakło tylko tańców, hulanek i swawoli, a ja kolejny raz złamałem swoją obietnicę, gdy przy poprzednim posiłku, z bębnem większym niż w orkiestrze ochotniczej straży pożarnej, przyrzekałem sobie już ostatni raz rzucać się na jedzenie, jakbym widział je po raz pierwszy. Miałem jednak wielką odpowiedzialność niemarnowania żywności, bowiem większość grupy odpadała po drugiej czy też trzeciej porcji hummusu zmieszanego z falafelem i ryżem, ja natomiast wiosłowałem w talerzu z wytrwałością hellenistycznego galernika, myśląc o tym, co też stanie się z niedojedzoną żywnością? Gospodarz odprowadził nas do głównej ulicy i wróciliśmy taksówką z powrotem do naszego hotelu.
Dzień 7: Aqaba-Dżarasz-Amman
Parę lat temu z okazji corocznej tradycji liczenia obrotów Ziemi wokół Słońca począwszy od mojego przyjścia na świat, Ewelina zrobiła mi przemiłą niespodziankę: znając moje zamiłowanie do starożytności z Imperium Cezara, Augusta i Hadriana na czele oraz miłości do wszystkiego, co starsze niż Internet, z antykiem przede wszystkim, zabrała mnie na weekend do Rzymu, stolicy Italii, gdzie to wszystko się zaczęło. I zwariowałem. Na samym tylko Forum Romanum spędziliśmy pół dnia, bo przewracałem każdy kamień, wznosiłem peany nad każdym fragmentem drogi rzymskiej, rozwierałem usta w zachwycie przy każdej kolumnadzie, która niegdyś była majestatyczną świątynią, fotografowałem ze wszystkich stron każdą rzeźbę prominentnego Rzymianina, choćby pozostały po niej tylko trzy palce u stóp, przechadzałem się od ruin łaźni i latryn do ołtarzy i mieszkań, wyciągałem ręce ku zachowanym łacińskim numerom nad łukowatymi wejściami do odpowiednich sektorów Amfiteatru Flawiuszy, fotografując każdą pojedynczą cegłę w Koloseum. Gdy zatem wstałem zbyt wcześnie rano przedostatniego dnia bliskowschodnich wojaży, od pierwszej sekundy czułem unoszący się w powietrzu zapach Imperium Rzymskiego, nim zdałem sobie sprawę, że to mój nieświeży oddech powoduje te fascynujące aromaty i poszedłem do łazienki umyć zęby.
Droga do Dżarasz z Aqaby zajęła nam blisko siedem godzin. Gdy już byliśmy na miejscu, najpierw mieliśmy w planie udać się na obiad do restauracji, jednak skręcając z ronda w jej kierunku zdołałem dostrzec kątem oka Łuk Hadriana, zdobiący wejście do antycznego miasta i już przez cały posiłek myślałem tylko o rzymskich legionistach, wyścigach rydwanów, walkach gladiatorów, senatorach, patrycjuszach, plebejuszach i cezarach.
Odkurzyłem ze stołu tyle, ile zdołałem, by nie musieć zbyt często korzystać z toalety, co przecież utrudniałoby mi cieszenie się chwilą jedności z Imperium Romanum, po czym w mgnieniu oka kroczyłem dumnie ku wzniesionemu przez Hadriana łukowi. Wkraczaliśmy na przedmieścia Dżarasz godnie, wyprostowani, w triumfie, należytym tej czcigodniej konstrukcji z płaskorzeźbami, zdobionymi otworami okiennymi i pilastrami, jak zwycięski wódz, wkraczający do Rzymu po rozbiciu barbarzyńców, czy też szacowny Hadrian, na cześć wizyty którego wzniesiono tę wybitnie rzymską formę budownictwa. Przybyłem, zobaczyłem, sfotografowałem. Grupa znikała już gdzieś w zakamarkach antycznego kompleksu, gdy ja wciąż podziwiałem łuk triumfalny z każdej strony, jakbym z każdym przesunięciem stóp widział go po raz pierwszy.
Nolens volens musiałem wreszcie dołączyć do sitwy, zagłębiającej się w pokaźne pozostałości hipodromu, na którym tysiące lat temu ścigali się Rzymianie, a przy którym obecnie lokalni Jordańczycy ścigali się w proponowaniu różnych towarów: świeżo wyciskanego soku z granatu, pocztówek, gum do żucia, czy też butelek z wodą. Ignorując tych głównie młodych sprzedawców, którzy w tej miejscowości byli wybitnie uparci, zdecydowałem się w pewnym momencie zaproponować takiemu natrętnemu akwizytorowi, by kupił coś ode mnie za jedyne dziesięć dinarów i z błogostanem obserwowałem, jak przepalają mu się styki.
Podążyłem za grupą w stronę bramy miejskiej. Wtedy już całkowicie przeniosłem się do Starożytnego Rzymu i wkraczałem do Dżarasz jako prominentny obywatel Imperium Romanum, bo przecież niemożliwym by było, gdybym urodził się w tamtych czasach, bym był członkiem plebsu, czy też – na Jowisza! – niewolnikiem, prawda? Przywdziałem niewidzialną togę i ruszyłem na w mojej wyobraźni zatłoczone forum, otoczone jońską kolumnadą, gdzie rozbrzmiewała gwara łacińskich konwersacji z przeszłości, wołając ku mnie spomiędzy kolumn, wykończonych baranimi zawijasami i spośród antycznych płyt, którymi wypełniony był ten rynek. Ja, sławetny obywatel SPQR, pozdrowiłem z wyniosłością kramarki i handlarzy, zaszczycając ich kupnem jakiejś ręcznie robionej ozdoby, którą chciałem podarować jednej z moich licznych niewolnic, czekających na mnie z utęsknieniem w mej marmurowej willi. Wdrapałem się następnie z godnością po stopniach, prowadzących do górującej nad forum świątyni Jowisza, składając hołd temu najwyższemu bóstwu i obracając się w stronę jońskiej kolumnady, jaka rozciągała się u mych stóp, wpatrując się w nią w zamyśleniu nad przyszłością Imperium Romanum i coraz liczniejszym zakusom absolutystycznym różnych polityków rzymskich.
Postanowiłem, że odgonię od siebie te przykre myśli, zażywając nieco kultury i skierowałem się do teatru, zajmując zarezerwowane dla mnie miejsce w pierwszym rzędzie. Już zastanawiałem się, na co wydam kolejne sestercje tego dnia, gdy będę podróżował do swojej letniej rezydencji na Sycylii, gdy nagle donośne wycie szkockich dud wyrwało mnie z tej starożytnej fantasmagorii. U swych stóp miałem przedziwną orkiestrę, złożoną z Arabów, którzy z uśmiechem na ustach grali różnego rodzaju amerykańskie pieśni. Nie pozostawało mi nic innego niż wdrapać się na najwyższy rząd tego półkolistego teatru i salutować, stojąc na baczność przy dźwiękach dudowego “Amazing Grace” – w końcu duda to również głowa naszego państwa. W ten oto sposób ostatnia tragedia w teatrum rozegrała się w XXI wieku, na długo po tym, jak ostatni antyczny aktor skrył się za kulisami.
W teatrze miałem również okazję podziwiać architektoniczny geniusz najlepszej z cywilizacji: otóż jedna z płytek w podłodze teatrum posiadała specjalne wgłębienie. Gdy przemawiało się z dowolnego miejsca w teatrze, głos rozchodził się w sposób naturalny, gdy jednak stawało się w tym wyróżnionym przez twórców kafelku, nagle brzmieliśmy, jakbyśmy znaleźli się w samym środku studni akustycznej, jak gdyby niewidzialny dźwiękowiec przesuwał suwak pogłosu na maksimum.
Pospacerowaliśmy jeszcze długo po tym zespole miejskim, przechadzając się ulicami, ozdobionymi szeregiem kolumn, zachodząc do starożytnych świątyń i nieco późniejszych kościołów, zerkając na zachowane hellenistyczne i chrześcijańskie mozaiki, zachodząc do wnętrza świątyni Artemidy, starając się uchwycić na fotografii wciąż widoczny artyzm nimfeum.
Indywidualnie mógłbym w Dżarasz spędzić pewnie cały dzień, ale nacieszyłem oczy na tyle, na ile mogłem w ciągu dwóch godzin spaceru po cząstce Imperium Romanum. Nasz niestrudzony bus i jego kierowca, trzymający królewski flakon ulubionych perfum na podszybiu, zawieźli nas do naszego ostatniego hotelu w pobliskim Ammanie, gdzie pod pełnym miłości spojrzeniem Abdullaha II i królowej Rani, czekaliśmy na przydział zakwaterowania. To był pierwszy raz od czasu wyjazdu do Wadi Rum, gdy mój telefon połączył się z wifi. Bombardowany powiadomieniami z rozlicznych aplikacji, spędziłem kolejne chwile na przeglądaniu zdjęć i odpisywaniu pozostawionym w Polsce najbliższym, że żyję.
Dzień 8: Amman-Góra Nebo-Madaba-Amman
Ostatniego dnia tych pamiętnych wakacji skorzystałem namiętnie z hotelowej ubikacji i obmyślałem plan zemsty. Otóż, przez całą wycieczkę, niezależnie od tego, gdzie pojechaliśmy, muezzini prześladowali nas swoimi śpiewami, lepszymi lub gorszymi wykonawczo, ale jak każda rzecz, którą wbrew swej woli nasze uszy muszą chłonąć kilka razy dziennie przez każdy tydzień, tak i ta – z początku klimatyczna i nastrojowa, zmieniła się w denerwującą i napastliwą. W programie mieliśmy wizytę w błękitnym ammańskim meczecie, gdzie planowałem wspiąć się na szczyt minaretu, związać muezzina i przez kolejną dobę puszczać mu z telefonu krakowski hejnał na przemian z Apelem Jasnogórskim, śpiewając przy tym “Rotę” i „My Słowianie”. Plan niestety nie doszedł do skutku – wycieczka nie obejmowała tym razem wspinania się na minaret, a jedynie zwiedzanie głównej sali do modlitwy.
Tak jak większa część jordańskich zabytków, tak i Meczet Króla Abdullaha I, którego obecny władca był najwyraźniej sequelem, rozpoczynaliśmy od przejścia przez korytarz bądź po prostu przestrzeń, wypełnioną handlarzami bazarowym badziewiem, którzy po naszej przewodniczce poznawali, że jesteśmy grupą Polaków i chcieli skusić nas do nawiązania kontaktu różnymi żartami po polsku (np. “jesteś ładna”), a gdy tylko uśmiechnęliśmy się na jakikolwiek tekst, wypowiedziany łamaną polszczyzną to wtedy – cap! I już wpadaliśmy w sidła doświadczonego sprzedawcy.
Amina poleciła, by mężczyźni udali się pod wejście do meczetu, a kobiety miały pójść wraz z nią w celu przywdziania odpowiednich dla okoliczności strojów. Męska część wycieczki zajęła się zatem fotografowaniem meczetu z zewnątrz. Posiadał on całkiem okazałą kopułę koloru niebieskiego, co też dało mu przydomek Błękitnego Meczetu, aczkolwiek po bliższym zlustrowaniu konstrukcji miało się wrażenie obcowania z basenem, przewróconym jedynie na drugą stronę. Porobiłem zdjęcia tej muzułmańskiej świątyni, fotografując również zlokalizowany po drugiej stronie kościół. Jordańczycy byli niezwykle dumni, że żyjący w ich kraju niewielki procent chrześcijan jest traktowany na równi z islamskimi obywatelami, a dowodem na to były właśnie meczety i kościoły, stawiane przy jednej ulicy, czy też bożonarodzeniowe ozdoby w dużych i małych sklepach, często dość kiczowate i przypominające mi nasze, warszawskie sklepy, migoczące światełkami różnych kolorów, bardziej przywodzące na myśl podmiejską dyskotekę niż klimat świąt.
Wreszcie ukazały się one – nasze dziewczęta, które zmuszone zostały do przywdziania odpowiednich strojów, najwyraźniej ku temu, by nie prowokować swoim wyglądem chcących spokojnie pomodlić się mężczyzn. Zobaczyłem siedem wielkich worków na śmieci z twarzami, których wszelkie kontury skrywał dobrze ciemny strój z kapturem, zakrywający wszelkie grzeszne części figur kobiet, wodzących nas na pokuszenie, całkowicie wyzbywający je z jakiegokolwiek indywidualizmu, kompletnie nieuzasadniony, umotywowany jedynie tradycyjnym traktowaniem mężyn na Bliskim Wschodzie, gdzie wciąż, nawet w tak zdawałoby się otwartym arabskim kraju jak Jordania, jeden głos męski wart był dwóch głosów kobiecych, kobieta mogła liczyć na dużo mniejszy spadek, a hotelowi kelnerzy bardzo często zwracali się przy śniadaniu jedynie do mnie, traktując Ewelinę jak pustkę. Śmiałem się oczywiście, patrząc na nasze niewiasty, bo wiedziałem, że po piętnastominutowej wizycie w meczecie zrzucą tę neandertalską sakwę, w które je opakowano, jednak z drugiej strony żal mi było kobiet szerzej pojętego świata arabsko-muzułmańskiego. Co ciekawe, wiele z jordańskich kobiet patrzyło na nas tak, jak my patrzyliśmy na nie: jako na istoty pozbawione swoich praw, bo kobiety z naszego regionu musiały same na siebie zarabiać i zajmować się swoim życiem, podczas gdy muzułmański mąż miał obowiązek utrzymywania swojej rodziny i z radością obsypywał swoją żonę podarunkami w postaci złota czy innego rodzaju biżuterii. Nie można jednak oczywiście nie wspomnieć o tym, że królowa Rani zrobiła wiele dla jako takiego wyzwolenia, czy też może dała pierwszy krok w stronę równouprawnienia jordańskich kobiet, wspierając je w poszukiwaniu pracy oraz rezygnując z noszenia hidżabu. Słyszałem jednak głosy, że hidżab czy burka to znakomite rozwiązanie, bowiem kobieta powinna być piękna tylko dla tego jedynego mężczyzny (oczywiście mężczyzn żadne tego typu przywileje nie obowiązywały). Najbardziej ironicznym momentem naszej wycieczki była wypowiedź Kamala na temat tego, że w porównaniu do innych krajów Lewantu, w Jordanii kobiety cieszą się największą wolnością i równością wobec mężczyzn, gdy ledwie kilka dni wcześniej w jordańskim parlamencie doszło do rękoczynów, bowiem część jordańskich polityków wpadła na barbarzyński pomysł udoskonalenia konstytucyjnego zapisu o równości wszystkich obywateli, dodając do niego rzeczownik żeński.
Najsmutniej jednak zrobiło mi się, gdy dowiedziałem się, iż w krajach tego regionu najlepiej nie przyznawać się do swojego ateizmu, bowiem niewierzący to osoba, której nie można umrzeć, bo – parafrazując Jordańczyków – co taką osobę powstrzymuje przed wyrządzaniem zła? Po zastanowieniu się przez co najmniej dwie sekundy rozumny człowiek szybko znalazłby odpowiedź, że przed wyrządzeniem zła nic nie musi mnie powstrzymywać, bo po prostu chcę żyć, nie krzywdząc innych ludzi z naturalnej potrzeby, jaką w sobie mam, a nie ze względu na bajkową ofertę zbawienia i dostąpienie zaszczytu obserwowania magicznej istoty gdzieś tam, w zaświatach. Do wątku religijnego jeszcze wrócimy, więc chwilowo zakończę swe dywagacje społeczno-religijne na tym krótkim akapicie i chcąc, nie chcąc wrócę na mięciutki dywan Błękitnego Meczetu.
Posłusznie zdjąłem swoje naznaczone piaskami Wadi Rum buty, odstawiłem je na półkę i razem z resztą pielgrzymów z chrześcijańskiego kraju wszedłem do świątyni. Co ciekawe, skarpetki Darka, upstrzone kolorowymi zwierzątkami bardziej musiały podobać się Allahowi niż ogólne noszenie butów.
Dotychczas byłem jedynie w kilku meczetach w Hercegowinie, mających wartość ze względu na wiek bardziej niż ze względu na walory estetyczne. Meczety zresztą mają to do siebie, że ich architekci, zwłaszcza wewnątrz, mogą operować jedynie geometrycznymi formami i arabską kaligrafią, bowiem przedstawianie wizerunków jest w islamie surowo wzbronione (islam zresztą zabrania przedstawiania wizerunków również wyznawcom innych wiar i ateistom, w myśl zasady nie możesz tego zrobić, moja religia ci nie pozwala). Meczet miał kilka ciekawych dekoracyjnych rozwiązań, aczkolwiek nie reprezentował w środku tego samego, co reprezentował na zewnątrz. Popatrzeliśmy na egzemplarze Koranu, w których słowo Allah zaznaczone było na czerwono, a mnie szczególnie zdziwiły kursy walut, umieszczone na ścianie świątyni, bo nie do końca byłem przekonany czy rozmyślający nad swoją doczesnością muzułmanin ma również potrzebę analizowania swojego kredytu we frankach?
Zostawiliśmy przerośnięty błękitny czajnik za sobą i ruszyliśmy w kierunku wzgórza cytadeli, skąd rozciągał się widok na żółto-szare, jednakowe bloki stolicy Jordanii. Samo wzgórze było domem dla pozostałości różnych rzymskich przybytków, pozostałości po kolumnach i świątyniach, arabskich otworach okiennych, jaskiniach z epoki brązu, oraz niewielkiego muzeum, w którym można było znaleźć różne ciekawe pozostałości po naszych przodkach, jak choćby szkielet dziecka pochowanego w wazie.
Zrobiliśmy sobie przerwę na kawę na słynnej Rainbow Street, niejakim odpowiedniku warszawskiej ulicy Francuskiej, która to tęczowa ulica o tej wczesnej godzinie świeciła pustkami i pojechaliśmy w kierunku Madaby, zatrzymując się po drodze na świętej dla trzech religii Abrahamowych Górze Nebo.
Góra Nebo ma dwa oblicza, niczym Doktor Jekyll i Mister Hyde, niczym Bruce Banner i Hulk, niczym Bruce Jenner i Caitlyn Jenner, niczym ja o szóstej rano na Wadi Rum i wieczorem, w czterogwiazdkowym hotelu, po wzięciu prysznica. Te oblicza to styk dwóch światów, połączenie sacrum i profanum, które sprawia, że ten masyw zwiedzany może być na dwa różne sposoby, w zależności od naszego podejścia. Według legend, Góra Nebo jest miejscem, w której mityczny prorok Islamu, Judaizmu i Chrześcijaństwa, Mojżesz, miał dostrzec Ziemię Obiecaną, bowiem – opierając się na starotestamentowym opisie – tylko ta lokalizacja odpowiada temu, co możemy stwierdzić na podstawie biblijnych wskazówek. Amina opowiadała nam o tym, czytając fragment Starego Testamentu i mówiąc, że wiele było archeologicznych wykopalisk, mających na celu znaleźć miejsce pochówki Mojżesza, jednak wszystkie spełzły na niczym. Dlaczego? Cóż, odpowiedź jest bardzo prosta. Poszukiwania pochówku proroka spełzną na niczym, tak samo jak próba znalezienia pochówku Kraka, Romulusa i Remusa czy Herkulesa, ponieważ te postacie nigdy nie istniały lub mówiąc nieco bezpieczniej – nie ma żadnych bezpośrednich dowodów, potwierdzających ich egzystencję (co też zresztą jest definicją istnienia w ujęciu historycznym). Mojżesz to część mitologii, legendy, która pomogła semickim narodom zbudować swoją tożsamość. Cały zresztą Exodus, niewolnictwo Izraelitów w Egipcie są tak samo potwierdzone historycznie jak istnienie Imperium Lechitów albo zjedzenie Popiela przez myszy lub istnienie osoby, która obejrzała wszystkie odcinki „Mody na sukces”. Używanie Starego Testamentu do potwierdzenia prawdziwości tego, co jest w nim zawarte, to trochę jakbym napisał na kartce cytat z Magika, że “Jestem bogiem” i używał tej kartki do potwierdzenia prawdziwości mojej boskości. Kiedy wiele lat temu zrozumiałem, jak wiele powszechnie czczonych postaci nigdy nie istniało i jak wiele wydarzeń nigdy nie miało miejsca, od Wojny Trojańskiej po zawartość Kroniki Wincentego Kadłubka, to byłem tym faktem zafascynowany, wkrótce jednak fascynację zastąpił smutek, bo ile to ludzi zginęło w imię nieistniejących postaci i wydarzeń? Wystarczy spojrzeć na sanktuarium na Górze Nebo, by zrozumieć, jak poważnie ludzie wierzący traktują swoją wiarę, czy też wydarzenia i miejsca, które potwierdzenie znajdują jedynie w świętych księgach religijnych. Oto przed sobą miałem wielką rzeźbę, która trzema twarzami, w tym jedną tylko zarysowaną, wyrażała wspólne pochodzenie trzech religii – idea oczywiście słuszna i nawiązująca do pokoju, chociaż oczywiście ignorująca tysiące innych religii, jak i ludzi niewierzących. Przede mną stał kościół, zbudowany w miejscu, w którym Mojżesz pierwszy i ostatni raz spojrzał na Ziemię Obiecaną, w co miliony, jak nie miliardy ludzi na świecie wierzyło dosłownie, a w imię tej wiary byli w stanie nienawidzić, zabijać, prowadzić wieloletnie konflikty, które tak długo będą trwać, jak długo ludzie będą wierzyć w wyjątkowość swojego narodu, to znaczy przez całą wieczność. Smutek, który mnie ogarniał był tym większy, że właśnie przebywałem w kraju, zlokalizowanym w rejonie największej nienawiści między narodami, w którym nie tylko narody o przeciwnej wierze nie potrafiły dojść do porozumienia, również muzułmanie różnych krajów mieli co do siebie ambiwalentny stosunek. Skoro ludzie potrafią skakać sobie do gardeł w dyskusji nad tym, który album The Beatles jest najlepszy, to co dopiero, gdy w grę wchodzi tożsamość narodowa, historia, religia? Kiedy dla mnie Góra Nebo była pięknym miejscem z rozległą panoramą Jordanii i Izraela, dla wielu osób to tutaj de facto stał Mojżesz, rozmawiał z Bogiem i to tędy de facto Naród Wybrany podążył ku Ziemi Świętej, o którą to ziemię do tej pory zabija się z Palestyńczykami.
Dygresji koniec. Wejdźmy do kościoła, będącego inwokacją dla Madaby, którą wkrótce mieliśmy zwiedzić, bowiem znajdowały się w nim przepiękne starożytne mozaiki z kamienia, tak samo świeże i zniewalające, jak setki lat temu, gdy je układano. Madaba była zwana stolicą mozaiki, o czym mieliśmy przyjemność właśnie się przekonywać. Oprócz pięknych, wykładanych z drobnych kamieni obrazków w kościele na Górze Nebo, mogliśmy oglądać także w części zachowaną mapę Ziemi Świętej, zlokalizowaną w niewielkim, grecko-katolickim kościele, oraz złożyć wizytę w wytwórni tego typu mozaik, będącej jedyną bramą do niezależności dla niektórych jordańskich kobiet, wspieranych przez królową Rani.
Ten mozaikowy dzień był zwieńczeniem naszej bogatej w przeżycia, o wiele za krótkiej, a wydawałoby się, że trwającej od pół roku wyprawy, w której chodziliśmy jak w szwajcarskim zegarku, nakręcanym przez Włodka, wstając, jedząc śniadanie, wsiadając do busa, spacerując, śpiąc, robiąc zdjęcia, wszystko co do minuty, nie tracąc ani jednej sekundy na dodatkowych kilka chwil niepotrzebnego snu, czy też zbyt długie wylegiwanie się w komforcie fotela w restauracji po obfitym posiłku. Ostatnim zdjęciem, jakie wykonałem, czy też raczej kilkusekundowym filmikiem, było uwiecznienie zakrzywionego portretu wszystkich najważniejszych zabytków Jordanii, pokazujących w prostokątnej, wielkiej ramie, jak wiele udało nam się zobaczyć i przeżyć w ciągu tych kilku dni: powitaliśmy nowy rok na wybrzeżu Morza Martwego, odwiedzaliśmy wykute w skale grobowce i świątynie Petry, spędziliśmy dwie noce, otoczeni pozaziemskim krajobrazem czerwonych piasków doliny pustynnej Wadi Rum, spacerowaliśmy po malowniczych kamiennych garbach w towarzystwie wąwozu w rezerwacie Wadi Dana, wspięliśmy się, otoczeni samotnością, na Dżabal Umm ad Dami, najwyższy szczyt Jordanii, spoglądaliśmy na Ziemię Obiecaną z Góry Nebo, spacerowaliśmy ścieżkami Starożytnych Rzymian pośród jońskich kolumnad w Dżarasz, wjechaliśmy na wielbłądach do beduińskiej wioski, wypiliśmy morze herbaty i kardamonowej kawy, podziwialiśmy szczegółowość starożytnych mozaik w Madabie, wylegiwaliśmy się w słońcu nad brzegiem Morza Czerwonego, targowaliśmy się z arabskimi sprzedawcami przypraw w Aqabie, słuchaliśmy koncertu ludzi pustyni i tańczyliśmy z nimi, upaleni sziszą, wpatrywaliśmy się w nieprzebrane ilości gwiazd na niebie, tym samym dla całej półkuli, a wyjątkowym tylko dla tego miejsca. Cieszyliśmy się poezją antycznych arcydzieł i prozą nawału śmieci, otaczaliśmy się nieskazitelnością rzymskiej, nabatejskiej, asyryjskiej i arabskiej architektury oraz obskurnością miejskich zabudowań Ammanu, Aqaby i Madaby, doświadczaliśmy niebiańskiego smaku lokalnej kuchni i ziemskiego kolorytu tutejszej biedy, jedliśmy hummus, falafele, shish kebaby, których smaku próżno będziemy szukać u siebie w Warszawie, Krakowie, Gdańsku czy na Podhalu, powoli, nieświadomie popadając w powyprawową depresję.
Dlatego też trzeba mieć apetyt, nie tylko na egzotyczne jedzenie, ale przede wszystkim apetyt na świat – by być szczęśliwym.
Zostaw komentarz