Czegóż to nie było w naszym błękitnym koszyku obfitości! Złociste makarony, kremowe jogurty, jędrne cytryny, mięsiste pomarańcze, lśniące kostki masła, aromatyczne główki czosnku, wypełnione kofeiną kapsułki, mięciutkie sery z dziurami, butelki przeróżnych trunków oraz napojów bezalkoholowych – mógłbym tak wymieniać w nieskończoność. Razem z Kuzią podeszliśmy do rozlicznych kas automatycznych i skanowaliśmy produkt za produktem jak szaleni.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Holandia

OPUBLIKOWANO

17 listopada 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Gdy zeskanowaliśmy butelkę whisky, jak spod ziemi wyrosła koło nas niska, młodziuteńka dziewczynina i z szerokim uśmiechem zagadała po holendersku:

– Grolsch van gogh rijksmuseum kluivert?

Popatrzyliśmy na siebie z Kuzią pełni zrozumienia dla swojego niezrozumienia. Pani w lot pojęła, co się święci i przerzuciła się na płynny angielski, którym Holendrzy władają lepiej od niejednego Brytyjczyka:

– Czy mogłabym zobaczyć państwa dowody osobiste?

Po raz drugi popatrzyliśmy na siebie z Kuzią, jako że nasze PESEL-e zaczynały się od ósemek, więc zrobiło nam się niezwykle miło. Mnie o dowód ostatni raz ktoś pytał pewnie w czasach, gdy bracia Żewłakow grali w reprezentacji Polski, a Tik-Tok kojarzył się pewnie bardziej z dyslektykiem, starającym się przypomnieć sobie, czyim znakiem był zegar.

Wyciągnęliśmy plastik z orłem białym w koronie. Pani przepisała nasze daty urodzenia na ekranie palmtopa.

– Takie tu jest prawo – dodała przepraszająco i oddaliła się gdzieś w kierunku papierów toaletowych i podpasek.

– He he, a pamiętasz, jak pół godziny temu w tej kawiarni nie przyjęło nam naszych kart? – zagadałem do Kuzi, przechodząc do płatności na ekranie kasy automatycznej. – Dobrze, że miałaś gotówkę, bo byśmy musieli odpracować rachunek na zmywaku.

To mówiąc, wyciągnąłem swój jabłkowy telefon, pokazałem mu swój ryj i przyłożyłem go (telefon, nie ryj) do terminala płatniczego.

– HAHAHAHAHA! – zapikał ten w odpowiedzi, wyświetlając jakiś komunikat po holendersku i pokazując mi figę z makiem w postaci czerwonego krzyżyka. Zmrużyłem oczy. Raczej nie chodziło tu o żadną reklamę Czerwonego Krzyża.

– Weź, spróbuj jeszcze raz – zachęciła mnie Kuzia. Wzruszyłem ramionami i powtórzyłem procedurę: telefon-ryj-terminal.

– HAHAHAHAHA! – zapikał ten ostatni, racząc mnie po raz drugi czerwonym krzyżykiem.

– Wiesz co, spróbuję może inną kartą – rzuciłem w stronę Kuzi. Poklikałem trochę na ekranie telefonu i znowu: telefon-ryj-terminal. Hahahahaha i czerwony krzyżyk. – O ty płatnicza niedoróbko! – wkurzyłem się.

– Daj mi – Kuzia odepchnęła mnie na bok i wyciągnęła swój telefon. Telefon-jej-ryj-terminal i oczywiście: hahahahaha i czerwony krzyżyk. Kropla potu wstąpiła mi na czoło, przejechała po nosie i spadła wprost na niebieską torebkę, do której już wsadziliśmy swoje obfite zakupy.

– Eindhoven kibbeling spoor voor bergkamp? – za naszymi plecami pojawiła się pracownica sklepu Albert Heijn, która najwyraźniej zauważyła nasz problem z płatnością.

– A, ten, tego, inglisz plis – poprosiłem najserdeczniej jak umiałem, włączając swój brytyjski akcent Anglika, który urodził się w Polsce i nigdy nie miał kontaktu z ojczyzną swoich rodziców.

– Czy mają państwo problem z terminalem płatniczym? – zapytała pracownica pięknym angielskim.

– Tak, nie przyjmuje naszych kart, mimo że poprzedniego dnia płaciliśmy nimi bez najmniejszego problemu w przeróżnych przybytkach usługowo-gastronomicznych Utrechtu, włączając w to bary, restauracje, kawiarnie i maszyny z biletami – wyjaśniła po krótce Kuzia swoim zwyczajem.

– Czy mają państwo może karty w wersji plastikowej do wglądu? – pracownica uśmiechnęła się szeroko, a mi druga kropla potu spadła na czubek buta.

– Nie – odrzekła krótko Kuzia.

– To proszę spróbować zapłacić w kasie – pracownica wyciągnęła paragon z kasy automatycznej i otworzyła bramkę, byśmy mogli spokojnie wyjść z tego piekła osób z fobią społeczną.

Oczywiście spróbowaliśmy zapłacić w kasie, gdzie już czułem jak uszy mi się czerwienią i płoną niczym góry i lasy. Nie cierpię niekomfortowych sytuacji, które sprawiają, że staję się pośmiewiskiem, że zwracam na siebie uwagę wszystkich, że ludzie wytykają mnie palcami i mówią: „patrzcie! To ten debil, który nie przestrzega ogólnie przyjętych zasad!”, po czym staję się lokalną legendą i już nigdy nie mogę pokazać się w danym mieście bez szczelnie zakrywającej twarz maski, a na moim nagrobku z pewnością pojawi się inskrypcja Tu leży Maciej Samul. Nie przestrzegał ogólnie przyjętych zasad społecznych, czyli mój największy koszmar.

– Bardzo mi przykro, lecz państwa karta niestety nie działa – kasjerka rozłożyła ręce, a ja wiedziałem, że cała kolejka już nas nienawidzi, przynajmniej w mojej głowie. – Może mają państwo gotówkę? A jeśli nie, to tutaj stoi bankomat, może uda się państwu wyciągnąć pieniądze?

Ta historia zakończyła się na nasze szczęście happy endem. Udało nam się wyciągnąć euracze z bankomatu (z prowizją jedyne 3000 złotych) i wyjść z supermarketu na tarczy. Gdy wróciliśmy do naszego małego lokum w jednej z malowniczych uliczek Amersfoort, gdzie czekała na nas Ewelina, opowiedzieliśmy jej całą historię nie wiedząc, jakiego psikusa spłata nam Holandia już za kilka godzin…

Noce i dnie

Za momencik wrócimy do naszych perypetii finansowych na niderlandzkiej ziemi. Teraz słów kilka o mieścinie, w której wówczas przebywaliśmy, w końcu jest to blog podróżniczy i nie mogę zawieść wszystkich moich trzech czytelników.

Amersfoort to miasteczko z przepięknym, średniowiecznym starym miastem, błyszczącą, pokrytą zielonkawą rzęsą wodą w okalających je kanałach, ciasno ściśniętymi kamieniczkami w typowo holenderskim stylu. To miasteczko pełne lokali z oryginalnym wystrojem, wypełnionych roześmianymi ludźmi, mimo że ulice świecą pustkami i zdawałoby się, że nikt tu nie mieszka.

 

Już pierwszej nocy pokochałem spacery po zakamarkach i zakątkach, które trwały dwa razy dłużej z racji konieczności uwiecznienia wszystkiego na digitalowej kliszy. Miasteczko prezentowało się doskonale zarówno za dnia, jak i w nocy – być może w nocy prezentowało się jeszcze bardziej doskonale, ponieważ ulice pustoszały całkowicie, a okna domów, restauracji i barów rozświetlały się przeróżnymi kolorami.

 

Nawet poza starym miastem Amersfoort to było bardzo urokliwe miejsce. W okolicach wynajętego przez nas domku znajdował się piękny park, stworzony do spacerów przy jesiennej aurze.

 

Sama mieścina, była wypolerowana na połysk, nawet biorąc pod uwagę holenderskie standardy. Żadnych obrzydliwych billboardów, powyklejanych reklamami witryn okiennych, odstających kolorystycznie i architektonicznie budynków – po prostu uczta i odpoczynek dla oczu.

 

Oczywiście trzeba było mieć się na baczności, by nie dać się rozjechać mścicielom na rowerach, ale oprócz tego: czystość, cisza i refleksja, zupełnie jak w zakonie klarysek.

Nocą podobało mi się najbardziej. Wielu Holendrów, w myśl kalwińskiej tradycji, nie zasłania okien, bowiem nie popełniają grzechów, których mogliby się wstydzić, zatem można sobie pochodzić po krystalicznie czystych uliczkach starego miasta i pozaglądać przez krystalicznie czyste szyby na krystalicznie czyste telewizory, oglądane przez krystalicznie czystych mieszkańców Amersfoort. Zachęcam jednak tylko do ukradkowego zerkania przez szyby, bo gdy próbowałem z jakąś starszą parą oglądać odcinek „Ik weet wie je bent” to szybko okazało się, że to ja jestem podejrzanym.

 

Do tego świecące ciepłym światłem latarnie, lekko zachmurzone, ciemne niebo, jesienne liście, leżące tu i ówdzie na ułożonym w jodełkę średniowiecznym bruku… aż chciałoby się przenieść do XIII wieku i po kilku dniach umrzeć na zwykłe przeziębienie. Chciałem nawet zwiedzić średniowieczny kościół, górujący nad rynkiem, ale okazało się, że można go zwiedzać jedynie od maja do września.

Długo długo tak

Pierwszej nocy nasze stopy zaprowadziły nas pod znajdującą się blisko rynku knajpę o nazwie Pitchers.

 

To był strzał w dziesiątkę: lokal był niewielki, ale z duszą. W rogu ustawione było cyfrowe pianino, perkusja i piece gitarowe, które obecnie znajdowały się w użyciu: trwało jam session.

– I’VE BEEN WATCHING YOU! A LA LA LA LA LONG! A LA LA LA LA LONG LONG LI LONG LONG LONG! – śpiewał jeden z barmanów swoim aksamitnym głosem, a Ewelina, Kuzia i Mójholenderskiprzyjaciel, który towarzyszył nam tego wieczoru, tańczyli w rytm tego pięknego utworu na mającym metr kwadratowy parkiecie. Jedna z dziewczyn, mieszkanek Amersfoort, gdy zobaczyła, że piję Heinekena 0.0% zapytała, czy ze mną na pewno wszystko w porządku.

Wieczór był tak udany, że postanowiliśmy przyjść do tego samego lokalu ostatniego wieczoru przed wyjazdem z Holandii.

Mojegoholenderskiegoprzyjaciela już z nami nie było. Usiedliśmy we trójkę za barem, dziewczyny zamówiły alkohol, ja dostałem radlera zero procent z cytryną i z sarkastycznym uśmiechem, po czym słuchaliśmy sobie improwizujących przeróżne utwory muzyków. Dziewczyny wypiły gin z tonikiem, whisky z colą i stos innych drinków. Ja byłem już w połowie trzeciego radlera, gdy zorientowaliśmy się, że przecież Holandia to cholernie drogi kraj.

– Mordo, ile to już tam mamy na rachunku? – zapytaliśmy barmana, który podał nam przekraczającą stan naszej gotówki kwotę.

Postanowiliśmy się naradzić. Wiedzieliśmy, że żadna karta nie zadziała. Pięćdziesiąt euro, które posiadaliśmy przy sobie, to było zdecydowanie za mało, by zapłacić za wypity alkohol, który uderzał w tętnicę.

– Zróbmy tak, że może skoczysz do bankomatu i wyciągniesz jeszcze ze czterdzieści euro – zaproponowała Ewelina i uznaliśmy, że to świetny pomysł. Wypiłem swojego radlera do samego końca, narzuciłem na plecy swój czarny płaszcz i udałem się ku wyjściu.

Na zewnątrz stał barman ze swoim kolegą i żywo o czymś dyskutowali.

– Co, już do domu? – zapytał ten pierwszy, gdy zamknąłem za sobą drzwi.

– A nie, potrzebujemy gotówki, żeby opłacić rachunek – przyznałem. – Wiecie może, gdzie tu jest najbliższy bankomat?

– No właśnie jest taka sytuacja… – zaczął kolega barmana z nutą zakłopotania w głosie. – Tutaj wszystkie bankomaty są zamknięte po godzinie dwudziestej drugiej.

– Ale poważnie?

– Tak, bo ludzie kupowali za dużo narkotyków – wyjaśnił kolega barmana po czym zmierzył mnie wzrokiem. – A może potrzebujesz narkotyków?

– Nie, potrzebuję gotówki.

– Na narkotyki?

– Na opłacenie rachunku.

– Za narkotyki?

– Za drinki.

Barman pogładził się po równo przystrzyżonej brodzie.

– A może możecie zapłacić kartą?

– Mamy tylko Visa i Mastercard, już sprawdzone – nie działają – oczami wyobraźni zobaczyłem kasy w Albert Heijn oraz te wszystkie wytykające mnie palce i aż przeszedł mnie dreszcz. – Wiecie co, zaraz wrócę – odwróciłem się na pięcie i wszedłem z powrotem do baru. Dziewczyny zerowały kolejnego drinka. Stanąłem za nimi.

– Mamy mały problem – wytłumaczyłem im całą sytuację z bankomatami i narkotykami.

– Pozostaje tylko wrócić do mieszkania – odezwała się po chwili namysłu Ewelina. – Na stole leży mój portfel.

– Dobra! – zgodziłem się i znów opuściłem bar Pitchers, zostawiając gorejące jam session za drzwiami. Minąłem średniowieczny kościół, skręciłem w lewo ku zabytkowej bramie do miasteczka, po czym ruszyłem wzdłuż migoczącego kanału w kierunku naszego mieszkania. Złapałem za portfel Eweliny, wyciągnąłem gotówkę i tą samą trasą wróciłem do baru.

Usiadłem pomiędzy dziewczynami, które wysiorbywały resztki swoich drinków.

– Dobra, noc jeszcze młoda! – zawołałem z nutą szaleństwa w głosie. – Barman, daj jeszcze jedno piwo bezalkoholowe. Ale bez cytryny!

2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE