Każdy z nas wyobraża sobie idealne wesele nieco inaczej. Jedni mają przed oczami święty węzeł małżeński, zawiązany przed obliczem samego chrześcijańskiego boga, trzystu gości w remizie strażackiej i libację do białego rana; drudzy idealne wesele widzą jako szybką wizytę w urzędzie stanu cywilnego, a następnie wzięcie udziału w festiwalu pizzy w najbliższej Pizzy Hut; inni mają przed oczami Wyspiańskiego, jeszcze inni Smarzowskiego. Wyobrażamy sobie białe gołębie, ten krążek, złoty krążek, ślubny kobierzec, welon na dwa kilometry, salę pełną gości lub kameralne zacisze własnego salonu, jedni lecą na drugi koniec świata, inni cały swój świat mają tam, gdziekolwiek znajduje się ich druga połowa i wystarczy im skromna ślubna ceremonia w obłożonej boazerią sali urzędu w Zgniłobłotach (chociaż nie jestem pewien, czy akurat ta miejscowość ma urząd stanu cywilnego). Płynie z tego prosty wniosek: idealnych wesel jest tyle, ile osób, które marzą o idealnym weselu. Mieliśmy szczęście z Eweliną i takie idealne wesele przytrafiło się właśnie nam – i to jeszcze przed naszym własnym ślubem.
Poznałem Oktawiana Augusta kilka lat temu, gdy stawił się na swój pierwszy dzień pracy w Dużej Korporacji Której Imienia Nie Wolno Wymawiać. W tejże, ja, zwykły chłopak z Mazowsza, piastowałem niskie, acz tytularnie wysokie stanowisko kierującego zespołem, zwanego w nowomowie korporacyjnej team leaderem. Oktawian August dołączył właśnie do mojej ekipy specjalistów-lingwistów i nic nie zapowiadało, że będzie to początek pięknej przyjaźni, jakby ciąg dalszy tego, co nastąpić mogło pomiędzy Rickiem Blaine’em a kapitanem Louisem Renaultem, gdyby film potrwał dwie godziny dłużej. Pierwszych kilka wspólnych chwil spędziliśmy na załatwianiu tak przyziemnych spraw, jak służbowy komputer i wskazanie drogi do toalety.
Un buon matrimonio è quando la tua sposa indossa l’abito bianco ma tutti sanno che è una bugia
Szybko okazało się, że Oktawian August ma gigantyczny talent do robienia TEGO, co robiliśmy w Dużej Korporacji Której Imienia Nie Wolno Wymawiać. W kilka tygodni ogarnął to, co innym zajmowało rok – jedną ręką pisał maila, drugą ręką dokonywał analizy danych, jednocześnie będąc na spotkaniu (nowom.: callu) z klientami z trzech różnych krajów, przy okazji przygotowując sobie prawą stopą kawę, a lewą od razu dodając do niej mleka (i to sojowego). W jaki sposób drapał się za uchem to już nie chcecie wiedzieć.
Oprócz naturalnego talentu do robienia TEGO (a w TYM jest to najważniejsze) okazało się, że ma to, co w ludziach cenię najbardziej – nieograniczone konwenansami poczucie humoru. Dzięki temu obydwaj szybko staliśmy się swoim buforem normalności, piorunochronem antykonglomeracyjnym w Dużej Korporacji Której Imienia Nie Wolno Wymawiać, gdzie pracownicy traktowali swoją pracę jako misję, chociaż tak naprawdę sprzedawali duszę firmie.
Połączyły nas też z Oktawianem Augustem wspólne delegacje do kraju tulipanów, gdzie wespół rozkoszowaliśmy się znakomitą wonią lokalnego oregano, następnie wybierając się wprost na spotkanie z klientem. To było dla mnie ciekawe doświadczenie, bo mimo braku znajomości lokalnego języka zaśmiewałem się z żartów klienta, chociaż nie rozumiałem ani jednego słowa, które mówi.
Jak poznałem cesarzową?
Oktawian August miał swoją Liwię Druzyllę. Jej charakter i osobowość szybko przypadły do gustu zarówno mi, jak i Ewelinie, toteż staliśmy się bardzo dobrymi znajomymi. Na tyle dobrymi, że gdy wreszcie Oktawian August niczym Michael Corleone wykorzystał Sycylię, by oświadczyć się Liwii Druzylli,(a jak się wkrótce okaże również ją poślubić), zostaliśmy z Eweliną zaproszeni na mający się wkrótce odbyć ślub.
Il matrimonio è come una visita perfetta in un bordello – è importante che qualcuno paghi il conto per te
Do Furci, że aż furczy
W chwili, gdy piszę to opowiadanie, to wciąż nie mam prawa jazdy – Ewelina niestety również nie. Moje prawo jazdy, które znalazłem w czipsach, już dawno straciło ważność. Ogranicza nas to w taki sposób, że do miejsca docelowego często musimy docierać na dziesiątki przeróżnych sposobów – pociągiem, autobusem, taksówką, na piechotę, autostopem, sprintem, statkiem… nie inaczej było i tym razem: samolot, taksówka, pociąg i samochód jednego dnia.
Po dwóch godzinach i trzydziestu minutach nieco turbulentnego lotu lądowaliśmy na znanym nam, niewielkim lotnisku w Katanii. Była może godzina szósta wieczorem. Wpakowaliśmy się od razu do taksówki i pojechaliśmy na Stazione Centralne (za okropną cenę 35 euro, bo opłata początkowa na lotnisku w taksówkach może wynieść nawet do 18 euro, a poza tym był wielki korek). Na stacji kupiłem sobie kanapkę z szynką i kukurydzą na ciepło oraz dwa bilety na pociąg w biletomacie. Chwilę pospacerowaliśmy po okolicy i punktualnie o 19:39 na dworzec wjechał pociąg w stronę Mesyny – znaczy się nasz.
Po chwili do przedziału wszedł sympatyczny konduktor i łamaną angielszczyzną wyjaśnił mi, że najwyraźniej biletomat wydał mi bilety na tę relację, jednak dopiero na kurs za dwa dni. Konduktor był przy tym wyraźnie zawstydzony tym, że przez głupią maszynę Trenitalia ośmiesza się przed pasażerami (istnieje jednak prawdopodobieństwo, że kupiłem bilety ze złą datą, bo nie chciało mi się zmieniać języka interfejsu z włoskiego na angielski). Machnął ręką na tę pomyłkę, życzył nam wszystkiego dobrego i poszedł dalej.
Godzina 21 i dojeżdżamy na dworzec w Furci Siculo, małym miasteczku, gdzie znajdował się nasz hotel. Ze stacji do hotelu były mniej więcej dwa kilometry. Mimo tego, że miałem ciężki plecak i walizkę, uznaliśmy, że się przespacerujemy, ale trochę się przeliczyliśmy – hotel znajdował się na górze, a podejście, przynajmniej na początku, było strome niczym schody w amsterdamskim mieszkaniu. Dotarliśmy do wiaduktu nad pobliską trasą szybkiego ruchu, gdy zadzwonił Oktawian August i powiedział, że chyba sufit nam się na łeb spadł i że zaraz po nas wyjedzie.
Czekaliśmy zatem chwilę, kiedy wreszcie zza rogu w iście włoskim stylu wyskoczył gnający z 300 kilometrów na godzinę Fiat 500c, do którego załadowaliśmy się razem z bagażami. Był to początek przygody – uliczki okazały się niezwykle wąskie i mimo tego, że hotel znajdował się bardzo blisko, to tuż przed nami w te właśnie bardzo wąskie uliczki wjechał ogromnych rozmiarów biały tir, wzbudzając sensację wśród mieszkańców: wychodzili na ulicę, stawali na balkonach, robili zdjęcia i filmy. W tempie około 3 km/h powoli pokonywaliśmy górzystą trasę, zbliżając się do miejsca noclegu. Niestety, tir utknął i za nic w świecie nie mógł ruszyć ani w jedną, ani w drugą stronę, a była to jedyna cywilizowana ulica, prowadząca do naszego hotelu. Wreszcie, klucząc po górach i pomału tracąc nadzieję, zajechaliśmy na hotelowy parking, po czym udaliśmy się do recepcji, gdzie – już razem z Liwią Druzyllą – odebraliśmy klucze i poszliśmy do pokoju. Byliśmy bardzo głodni i z burczącymi brzuchami poszliśmy spać.
Il matrimonio è come avere una malattia venerabile: è importante condividerla con il proprio partner
Przeczesujemy Sycylię, szukając grzebienia
Następnego dnia obudziliśmy się około 9 i poszliśmy zjeść śniadanie. To był dzień ślubu, czarna tablica na tarasie hotelowym oznajmiała dokładnie, że o 15 wszyscy goście wyjeżdżają z hotelu, a także kto z kim się zabiera. Organizacja pierwsza klasa, jak na spadkobierców Imperium Romanum przystało. Warto wspomnieć, że wszyscy goście nocowali w jednym miejscu. Przy śniadaniu zaczęliśmy ich poznawać. Byli tu: rodzice Liwii Druzylli i jej brat z żoną, siostra Oktawiana Augusta z dwiema małymi córeczkami-bliźniaczkami, para znajomych cezara z dawnych lat z Imperium Romanum, jego kolega Mardoniusz z Persji, znajomi z Holandii, koleżanka z Gruzji, koleżanka z Rumunii, kolega z Grecji, koleżanka z Belgii… generalnie międzynarodowe środowisko. Wszyscy z początku zdystansowani, ale z czasem bardzo się zintegrowaliśmy.
Po śniadaniu ruszyliśmy z Eweliną na małe zakupy do miasta i chyba byliśmy jedynymi gośćmi, którzy tę trasę pokonywali każdego dnia piechotą. Nie żałujemy. Po drodze zobaczyliśmy między innymi długą ścianę pełną biegających po niej jaszczurek (uwielbiam jaszczurki), wiercące się na plecach osły, ciekawy architektonicznie cmentarz, który wyglądał lepiej niż Otwock, oraz oczywiście piękny widok na morze Śródziemne i otaczające nas zalesione góry.
Potrzebowaliśmy kupić biustonosz dla Eweliny i ewentualnie jakieś nożyczki, jak się okazuje – produkty absolutnie rzadko występujące w sycylijskich miejscowościach. Pomijam to, że nikt w zasadzie nie jest w stanie porozumieć się tam w innym języku niż włoski, oraz siestę, która zaczynała się o 13. Ludzie tam są całkowicie niekomunikatywni. Szukaliśmy np. grzebienia i sprawdziłem w telefonie, że słowo to po włosku brzmi „pettina”. Akcentując po polsku, pytaliśmy w sklepach o ten produkt, pokazywaliśmy gest czesania się i dopiero jak pani zobaczyła, jak to się pisze, to zrozumiała, że to nie PEttina, tylko peTINA. Kurde, gdyby ktoś w Polsce akcentował grzeBIEŃ zamiast GRZEbień to bez problemu bym go zrozumiał… w każdym razie ani grzebienia, ani zrozumienia nie znaleźliśmy.
W całej wiosce znajdował się również tylko jeden sklep z bielizną, który otwierał się wedle widzimisię jego właścicielki. W sklepie papierniczym zapytałem, czy mają nożyczki. „Tak, mamy”, odparła ekspedientka, ale nie były na sprzedaż. Pochodziliśmy trochę po głównej ulicy, zatrzymaliśmy się na kawę, zrobiliśmy małe zakupy i wróciliśmy do hotelu.
Aggiungere una mela cotogna alla pizza non è solo una necessità ma anche un piacere
Il matrimonio
Hotel miał problem – jedno żelazko na wszystkich gości. Przez godzinę starałem się zidentyfikować, gdzie znajduje się ten produkt pierwszej potrzeby, by odnaleźć go w pokoju Mardoniusza, starającego się wyprasować białą koszulę bez kropli wody. Doradziłem mu, by uzupełnił żelazko tą magiczną substancją i szybko dokończył, co miał dokończyć, a ja uprasowałem u niego w pokoju swoją koszulę, po czym zabrałem majdan do naszego pokoju i ogarnąłem Ewelinie jej sukienkę oraz resztę garnituru. Tuż przed piętnastą byliśmy gotowi i zeszliśmy na parking. Wszyscy wyglądali bardzo ładnie, a pomysł na jednakowe odcienie garniturów to był strzał w dziesiątkę. Tylko jeden gość ubrał się w białą koszulę i dżinsy, trzeba powiedzieć – cytując Mikołajka – że wyglądał jak pajac.
Wsiedliśmy do samochodu z kuzynem Liwii Druzylli i jeszcze jedną parą, po czym po około kwadransie dojechaliśmy do miejsca, w którym miała odbyć się ceremonia. Bardzo ładny, osiemnastowieczny (acz odnowiony) budynek dawnego młyna z ogrodem, ciekawą roślinnością, miał w sobie po prostu cały Sycylijski klimat. W środku coś, co szczególnie mi się spodobało – wielkie koło młyńskie, ale naprawdę potężne, oraz okrągłe stoły dla wszystkich gości (a było ich około czterdziestu).
Przed wejściem stał znak z powitaniem w przeróżnych językach: polskim, angielskim, gruzińskim, arabskim, białoruskim, greckim, holenderskim, rosyjskim, niemieckim, chińskim, japońskim, suahili, klingońskim, quenyi, łacińskim, śląskim, kaszubskim, esperanto, pingwińskim, starocerkiewnosłowiańskim, verlan, nowomowie, pythonie – może troszkę przesadzam, ale generalnie ta międzynarodowość była naprawdę wspaniała.
Zaczęło się powoli, dwóch Włochów za drewnianą ladą serwowało drinki – klasyczny dziś aperol spritz, mleko migdałowe, białe wino oraz wodę. Robiliśmy sobie zdjęcia, aż zaczęło kropić, lecz tylko przez moment. Oktawian August wreszcie poprosił gości o przejście do ogrodu, gdzie rozstawione były krzesła i klasyczny, pięknie przystrojony łuk małżeński.
Ceremonia odbywała się po włosku z angielskim tłumaczeniem, państwo młodzi powiedzieli sobie świeckie „si”, a my biliśmy brawo i rzucaliśmy w nich ryżem (prawdopodobnie basmati). Przez kolejne minuty standardowe składanie życzeń, wręczanie kopert z zawartością, robienie wspólnych zdjęć, wyciąganie ziaren ryżu z włosów… wreszcie z powrotem udaliśmy się na dziedziniec, wraz z młodą parą, a tam czekała na nas już grupa iście stereotypowych Włochów: gruby z wąsem o głębokim głosie, chudy, niski sobowtór Joe Pesciego, szczupły z przetłuszczonymi włosami, zaczesanymi do tyłu… uzbrojeni w gitarę, akordeon i trójkąt zaczęli rozkręcać imprezę. Znakomicie tutaj przydała mi się znajomość płyty, której słuchałem z mamą w młodości, a mianowicie „Spaghetti na uszach”, bo trzy czwarte przebojów, granych przez tych panów, znajdowała się również na tej płycie: „Quando quando quando”, „Marina”, „Buona Sera Signorina”, „Volare”, „Ciao Ciao Bambina”… zagrane w naprawdę rewelacyjny sposób. Gruby pan z wąsem miał niesamowity, niski głos o szerokiej skali, a przy okazji wszyscy byli wspaniałymi showmanami. Klękali przed kobietami i śpiewali im serenady, kłócili się między sobą po włosku, wymachując rękami, biegali po całym ogrodzie, żartowali.
Wreszcie zaproszono nas do środka – rychło w czas, bo zaczęło trochę padać. Oktawian August prosił, żebyśmy jeszcze nie siadali do stołów, tylko raczyli się przystawkami. Był tam cały przekrój włoskiej kuchni bez mięsa (jedynie z rybami), ale w ogóle mi go nie brakowało – ryba w cieście francuskim, ośmiorniczki w sosie, pełen przekrój serów, dżem z pepperoncini (rewelacja), generalnie ciężko mi to wszystko opisać – niby mało, a jednak dużo. Do tego białe wino, którym w zasadzie nie dało się upić, więc można było pić je hektolitrami. Panowie Włosi grali nieustannie. Powitano wszystkich gości, było bardzo sympatycznie.
Po pewnym czasie rozmów i zabawy przyszedł czas na pierwszy taniec, który ułożyła młodej parze nasza wspólna koleżanka z Dużej Korporacji Której Nazwy Nie Wolno Wymawiać. Było dużo noszenia panny młodej i obrotów, a wszystko w rytm słynnego motywu przewodniego z „Ojca Chrzestnego”, zagranego na akordeonie. Było dużo braw, zdjęć i w ogóle, z naciskiem na i w ogóle.
Podano do stołu (może podano już wcześniej, trochę mi się miesza, bo mieszałem alkohol) – dania, takie jak ręcznie robiony makaron z pistacjowym pesto, rolowany miecznik w sosie, ravioli z sosem serowym i posypką truflową… mniam generalnie, przepraszam na moment, zgłodniałem i muszę iść coś zjeść.
Jestem z powrotem.
Włosi grali, wymiennie z panem, który miał swój keyboard oraz laptopa z muzyką (głównie włoską, ale potem weszły też międzynarodowe przeboje). Wesele skończyło się dla nas około 2:30, a bus zabrał nas o tej godzinie prosto do hotelu.
La pizza può essere mangiata con il ketchup o senza ketchup – come ti piace mangiarla
Powrót do przeszłości
Następnego dnia wstaliśmy około dziesiątej i udaliśmy się na wspólne śniadanie ze wszystkimi gośćmi, a potem postanowiliśmy sobie odświeżyć wspomnienia i tylko we dwoje przeszliśmy się na stację w Furci, skąd pociąg zabrał nas do pobliskiej Taorminy, a w zasadzie na stację Taormina-Giardini, która zlokalizowana jest pomiędzy Taorminą a Giardini-Naxos. Przeszliśmy sobie dość długą, ale niezwykle malowniczą trasę pod górę wzdłuż wybrzeża, patrząc na lazurowe morze i zielone wzgórza, co chwilę robiąc kolejne zdjęcia i starając się nie dać zabić szalonym kierowcom (co było dość trudne, jako że przy całej drodze nie ma ani centymetra chodnika, a pobocze jest tylko umowne).
W końcu dotarliśmy do Isola Bella, małej zatoki z wyspą, gdzie znajdował się nasz poprzedni hotel o tej samej nazwie.
Zeszliśmy na plażę, gdzie zjedliśmy pizzę i spaghetti carbonara, napiliśmy się lokalnego piwa i patrzyliśmy na fale. Ewelina przeszła się przesmykiem na wysepkę, mocząc całą sukienkę.
Udaliśmy się następnie w stronę kolejki linowej, która to zawiozła nas na położoną kilkaset metrów wyżej Taorminę (w naszym wagoniku para Hiszpanów kłóciła się, czy rosnące na balkonie kwiaty, to był pomidor czy lotos – do tej pory nie znam odpowiedzi na to pytanie).
Zwiedziliśmy wszystkie stare i nowe zakamarki, aczkolwiek widoczność była bardziej zamglona, niż kiedy byliśmy tutaj w maju.
Potem wróciliśmy na pociąg autobusem (korek był straszny, więc kierowca wypuścił nas kilkaset metrów przed dworcem), a stamtąd już do Furci i spacerem do hotelu. Wieczorem trochę popiliśmy z gośćmi i znów poszliśmy spać.
Personalmente preferisco la pizza americana a quella italiana
Letni gaj pełen oliwek
Kolejny dzień to dzień bardziej zorganizowany, czyli wycieczka pod znakiem oliwek.
Najpierw udaliśmy się samochodami do domu właściciela oliwkarni. Oliwiarni? Jak w sumie nazywa się miejsce, gdzie najpierw dogląda się drzewka w gaju oliwnym, po czym przerabia się ich owoce na oliwę? Tłocznia? Według sprawdzonych źródeł – tłocznia. Takiej zatem nazwy będę używał.
Jak się okazało, było to bardzo blisko miejsca, w którym nieco się poprzednio z Eweliną zgubiliśmy i udało nam się w oddali dostrzec restaurację Paradise, w której pracująca kelnerka podrzuciła nas do pobliskiego parku botanicznego. Właściciel gaju oliwnego i tłoczni, Salvatore, oraz jego żona, nauczyli nas wszystkiego, co smakosz oliwy i oliwek powinien wiedzieć.
Oliwę testuje się w sposób następujący:
1. Wlewamy kilka kropel do kubeczka
2. Wkładamy kubeczek do jednej ręki i przykrywamy go drugą dłonią
3. Kręcimy kubeczkiem, po czym szybko wkładamy do jego środka nos i wąchamy oliwę, by sprawdzić, czym pachnie. Nasza pachniała pomidorowym liściem.
4. Przechodzimy do degustacji – jak się okazuje, oliwa jedzona z chlebem w zasadzie traci wszelkie walory smakowe. Gdy się ją pije to czuć wyraźnie pikanterię i posmak, lekko drapiący w gardło.
Wreszcie na stole znalazła się domowej roboty focaccia, posypana koprem – coś pysznego. Jedliśmy ją razem z oliwkami i popijaliśmy doskonałym winem, zrobionym przez żonę Salvatore.
Wycieczka obejmowała następnie obiad w Forza d’Agro – położonym na szycie czterystudwudziestometrowej góry miasteczku, z którego widoki były tak piękne, że zapierały dech w piersiach. Myślałem, że się uduszę, więc szybko zacząłem oddychać.
Mieliśmy do swojej dyspozycji calutką restaurację z widokiem na morze Śródziemne, zbocza gór, zamek saracenów, kościoły z XV i XVI wieku oraz mnóstwo doskonałego jedzenia: szynka, boczek, makaron, zapiekanka ziemniaczana, wino.
Po zjedzonym obiedzie, Salvatore namówił właścicieli restauracji, małżeństwo Włochów w średnim wieku, do zagrania i zaśpiewania. Wyszło im to pięknie. Pan grał na gitarze i śpiewał, a pani tańczyła i śpiewała razem z nim piękne włoskie utwory, trochę w stylu naszej „Maryjanki”.
Po występie do naszego grona dołączyła przewodniczka i oprowadziła nas po mieście. W tej miejscowości kręcono niektóre sceny we wszystkich trzech „Ojcach Chrzestnych”. Zobaczyliśmy trzy średniowieczne kościoły, wąskie uliczki, pomnik Ojca Pio i widoki, widoki, widoki, przeplatane przechadzającymi się wszędzie kotami. Kościoły nie były w środku jakieś niezwykłe architektonicznie, ale sam ich klimat oraz atmosfera otoczenia były zachwycające: palmy, odległy horyzont, słońce, drzewa oliwkowe…
Z Forza d’Agro pojechaliśmy do tłoczni oliwy, należącej do Salvatore. Było bardzo głośno i pachniało oliwą: tutaj robi się zarówno olej, jak i pastę z oliwek, no i oczywiście też same oliwki, np. z dodatkiem wody morskiej.
Oto jak wygląda proces tłoczenia oliwy w profesjonalnej tłoczni:
Non conosco l’italiano, quindi uso un traduttore gratuito
Nie płacz, kiedy odjadę
W niedzielę już tylko śniadanie, godzina pakowania i upychania rzeczy w walizce (byliśmy „bogatsi” o paczkę makaronu, słoik pasty z pistacji i słoik kaparów, a jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniej parola), po czym razem z trzema innymi osobami pojechaliśmy samochodem w stronę lotniska. Udało nam się namówić ich na przystanek w Isola Belli, a także na wynajęcie łódki (tak jak poprzednim razem) i wynegocjowanie ceny 20 euro od osoby (następni turyści musieli płacić 35 euro, bo ich twarze nie spodobały się właścicielowi). Łódka zabrała nas do Lazurowej Jaskini i mieliśmy znowu możliwość podziwiania wybrzeża sycylijskiego z perspektywy morza.
Po godzinie znaleźliśmy się znów w samochodzie. Spotkaliśmy się z resztą gości w restauracji w Katanii, gdzie znowu zjadłem makaron, wypiłem piwo i postanowiliśmy z Eweliną oddać bagaże Oktawianowi Augustowi, a na lotnisko dojechać autobusem.
Wtedy właśnie zaczął padać deszcz, który przerodził się w burzę. Na pasie startowym spędziliśmy zatem około godziny, po czym wreszcie wystartowaliśmy i weseli bezpiecznie dolecieliśmy do domu.
* Wszystkie cytaty pochodzą z książki M. Samul, Il libro che non esiste, Rzym 2078.
Zostaw komentarz