Jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Przede wszystkim jeśli mam możliwość nasycenia swojego ego idiotyzmami, które wyczyniają inni przedstawiciele mojego gatunku. Myślę sobie wtedy zawsze „jak można być tak głupim!” i szczerze wierzę w to, że mi nigdy nic takiego się nie przytrafi. Słyszeliście te historie o bezmyślnych turystach, którzy wybierali się na szlak w rozklekotanych butach, bez żadnego przygotowania, nie mając choćby butelki wody czy prowiantu na drogę? To niesamowite, że ludzie mogą być tak pozbawieni wyobraźni. Mnie nigdy się coś takiego nie przytrafi! A już na pewno nie po raz drugi…
Zakopane. Jak to powiedział kiedyś mądry człowiek, jest to idealne miasto, żeby przesiąść się w dalszy transport w kierunku Tatr. To właśnie tutaj można nabyć ziemniaka, nadzianego na patyk, za 15 złotych, przejść się po nafaszerowanej tandetą ulicy pod pomnik zbrodniarza wojennego i spędzić noc w hotelu, prowadzonym przez morderców, którzy zabili własną siostrę. Zaskoczę was, lecz to nie te czynniki sprawiły, że razem z Eweliną wybraliśmy się na majówkę do tego miasteczka.
Z Turcji pod Giewont
Przepracowałem w korporacjach wiele lat. Open space, ankiety zaangażowania pracowników, poprawność polityczna, mnóstwo zbędnych etatów, a do tego też ciekawe benefity. Jednym z benefitów były punkty, które co miesiąc zasilały konto każdego pracownika, a dodatkowo można było powiększyć swój stan posiadania, jeśli osiągnęło się jakiś mniejszy lub większy sukces, aczkolwiek opuszczonej klapy od kibla nikt nie liczył. Dzięki mądrzejszym kolegom, z którymi współpracowałem, często osiągałem mniejszy lub większy sukces, a do mojego profilu przypisywane były kolejne punkty. Gdy minęło dwa i pół roku i uznałem, że czas na zmianę pracy, to przypomniałem sobie o swoim koncie i okazało się, że mam tam naprawdę dużo punktów. Wystarczająco, by wynająć pięciogwiazdkowy pokój w hotelu w Turcji czy w Egipcie. Niewystarczająco, by kupić Ewelinie nowy paszport, bo stary stracił ważność parę lat temu, o czym przekonaliśmy się, kupując bilety lotnicze.
Pozostało nam zatem rozkoszować się pokojem z widokiem na Giewont.
Trudy nocnej podróży
Był wtorek, 30 kwietnia. Wróciłem po 18 do domu i moja ukochana już planowała nam dojazd do zimowej stolicy Polski na wiosenną majówkę.
– Nie ma żadnego dojazdu bezpośrednio do Zakopanego – oświadczyła mi z nosem wetkniętym niemalże w ekran laptopa, gdy rzuciłem plecak na krzesło i zacząłem sobie robić szóstą tego dnia kawę. – Autobusy, pociągi, bryczki, dorożki, riksze, wszystko pozajmowane.
– Ale ty już znalazłaś sposób.
– Ale ja już znalazłam sposób – kontynuowała Ewelina. – Łapiemy dziś ostatni pociąg do Krakowa. Nie ma już miejscówek, więc pewnie będzie trzeba trochę postać, ale to jakieś trzy godziny. Dłużej się stoi podczas Triduum paschalnego.
– Brzmi jak świetna okazja na integrację – skomentowałem.
– Następnie czekamy do jakiejś szóstej rano na dworcu w Krakowie, zaledwie kilka godzin, za młodu spędzaliśmy na Centralnym w Warszawie więcej czasu – ciągnęła dalej. – O tej porze z Krakowa do domu w Zakopanem będzie wracał jakiś młody chłopaczek i nas zabierze, razem z jeszcze inną parą.
– Wchodzę w to! – zawołałem, jakbym miał coś w ogóle do gadania, i zaczęliśmy pakować nasze plecaki.
Dotarliśmy na centralny kilka godzin później – na peronie stał dziki tłum, morze ludzi, plecaków i walizek. Zapakowaliśmy się do wagonu z trudem i usadowiliśmy się w korytarzu, jak zresztą kilkadziesiąt innych osób. Na miejsce siedzące nie było co liczyć, dobrze, że mieliśmy miejsce stojąco-kucające. Przez całą drogę do Krakowa rozmawialiśmy i graliśmy w przeróżne gry integracyjne, w tym w „Czółko”, ciekawą aplikację, jeśli naprawdę wam się nudzi. Poobcierani przez innych podróżnych, dotarliśmy w bólach do Krakowa Głównego, gdzie udaliśmy się na halę główną i tam spędziliśmy kolejnych kilka godzin. Przysnąłem sobie gdzieś w kącie na tyle, na ile było to możliwe, aż wreszcie obudziła mnie Ewelina, dwoma słowami, od których każdemu mężczyźnie robi się ciepło na sercu:
– Otworzyli McDonald’s!
Ruszyliśmy pędem w stronę tej jadłodajni, aby chociaż tam mieć miejsca siedzące i nie bacząc na to, że dostępna jest jedynie oferta śniadaniowa, kupiliśmy sobie jedzenie, kawę i czekaliśmy na nasz transport. Zasnąłem z głową na blacie, lecz po chwili Ewelina oznajmiła mi, że transport już na nas czeka.
Młody chłopak zabrał zarówno nas, jak i drugą parę. Ja, jako najdłuższy pasażer, usiadłem z przodu. Podróż do Zakopanego upłynęła nam w miłej atmosferze.
Jeszcze więcej ludzi
Nasze lokum okazało się naprawdę w deseczkę – przestronne, z dużymi oknami i widokiem na kolejkę na Giewont (tak różną od kolejki na Kasprowy Wierch). Po tak męczącej podróży zrobiliśmy to, co każda szanująca i kochająca się para robi, gdy widzi wygodne, wielkie łóżko. Poszliśmy spać.
W końcu, gdy naładowaliśmy akumulatory, postanowiliśmy udać się na spacer. Gdzie udaje się na spacer turysta, który przyjechał do Zakopanego? To przecież oczywiste – nad Morskie Oko, gdzie pachnie świeżym asfaltem i męczarnią koni. Spakowaliśmy plecaki i o porannej porze ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Tam przywitała nas kolejka długa jak po papier toaletowy za komuny.
– Oni chyba też chcą jechać nad Morskie Oko – zauważyła Ewelina, drapiąc się po podbródku. Nie było szans, żebyśmy wsiedli do jakiegokolwiek z trzech busików, które mogły przyjąć maksymalnie ze dwadzieścia osób. Kilkanaście metrów dalej stał samotny pojazd z napisem „Dolina Kościeliska”. Bez kolejki, ze smutnie patrzącym przed siebie kierowcą. Uznaliśmy, że to będzie lepszy wybór. Wsiedliśmy do środka razem z kilkoma innymi pasażerami i ruszyliśmy w drogę.
Kierowca zaraz po opuszczeniu parkingu włączył radio.
– …przy okazji odradzamy wycieczkę nad Morskie Oko – odezwał się basowy głos spikera. – Czas oczekiwania w korku wynosi jakieś trzy godziny.
Uśmiechnęliśmy się z Eweliną, bo tak samo jak Adasiowi Miauczyńskiemu, tak nam dawało satysfakcję słuchać, jak siedzą te ludzie w tych swoich autach. Dotarliśmy szybciutko do parkingu przed wejściem do Tatrzańskiego Parku Narodowego, ustawiliśmy się w kolejce do kasy i ruszyliśmy w stronę pierwszego schroniska.
Przecieramy szlaki
Wycieczka nie zapowiadała się najlepiej. Oprócz nas na szlaku było z miliard osób, głównie rodziny z małymi dziećmi i słodkimi pieskami. Musiałem nieźle się nagimnastykować, by robić Ewelinie takie zdjęcia, jakbyśmy byli na szlaku tylko my i natura. Góry oczywiście wciąż były przepiękne i wystarczyło lekko unieść głowę, by wyobrażać sobie, że wokół nas nie ma nikogo więcej, co z racji wysokiego wzrostu przychodziło mi bardzo prosto. Jednakże aż do schroniska przy Hali Ornak towarzyszył nam tłum ludzi, niesionych zapachem zjełczałego oleju, używanego do masowej produkcji wątpliwej jakości frytek, sprzedawanych w schroniskowej restauracji. Kupiliśmy sobie jakiś posiłek i otoczeni jazgotem patrzyliśmy na polankę przed siebie.
– Słuchaj – zagadałem do Eweliny, która wciągała już ostatnią frytkę. – Przed nami szlak żółty. Ja wcale nie nacieszyłem się górami, a przecież idę w góry cieszyć się życiem, oddać dłoniom Halnego włosy!
– Nom? – zachęciła mnie do dalszej wypowiedzi moja ukochana.
– Tu zaraz możemy skręcić na żółty szlak i dojść do Doliny Chochołowskiej – wskazałem ręką na wysokie drzewa, wyrastające przed nami na skraju polany. – To krótki spacer, prosta sprawa.
– Ale my jesteśmy kompletnie nieprzygotowani – słusznie zauważyła Ewelina. – Mamy na sobie śliskie trampeczki, nie mamy żadnych kurtek przeciwdeszczowych, wody, jedzenia, mamy tylko siebie!
– Ja wiem, ale przemkniemy tędy raz i dwa – nie dawałem za wygraną, bo pragnąłem wsłuchać się w szelest liści i w odlatujących ptaków głosy. – Zobacz, na mapie to jest taka krótka trasa, maksimum trzy centymetry.
– Ale…
– Ale jak będzie dla ciebie za ciężko to natychmiast zawrócimy, będzie super, mówię ci!
Tak też zapadła decyzja, że udajemy się żółtym szlakiem w kierunku Doliny Chochołowskiej, a naszym jedynym sprzętem były dwa smartfony i plecak, w którym nie miałem nic.
Cud nad Potokiem Kościeliskim
Gdy tylko weszliśmy na szlak to stał się cud – ludzie natychmiast zniknęli. Serio, tylko oddaliliśmy się o jakieś sto metrów od schroniska, natychmiast zostaliśmy sami, otoczeni ciszą, a za naszymi plecami wyłoniły się majestatyczne, ośnieżone skaliste górskie szczyty. Gdy Ewelina zaczęła robić skłony i rozciągać się przy użyciu pnia to zrozumiałem, że raczej nie zawrócimy.
I tak też szliśmy przed siebie, mijając cudowne, wielkie drzewa, spienione potoki, rozbijające się o ogromne kamulce, spoglądaliśmy na śnieżnobiałe obłoki, przepływające po błękitnym niebie nad ośnieżonymi szczytami, wsłuchiwaliśmy się w szum drzew iglastych.
Zrozumiałem wtedy, że to był najlepszy pomysł, na jaki wpadłem.
Nadchodzi zima
– To był najgłupszy pomysł, na jaki wpadłeś! – zawołała Ewelina, która przede mną, na czworaka, starała się wspiąć na zaśnieżoną skałę, wpadając po kolana w śnieg. Niżej ja, parłem do przodu niewzruszenie, czując, jak śnieg rozpuszcza mi się w butach i moczy skarpetki. Chciałem coś skomentować, ale biały puch wpadł mi do ust. Zsunąłem się pół metra w dół, wybierając nieodpowiednie miejsce na postawienie stopy. Wbijaliśmy palce w śnieg i staraliśmy się dotrzeć coraz wyżej.
– Kurde, tego się nie spodziewałem! – odezwałem się wreszcie, chociaż oczywiście mogłem się tego spodziewać, bo takie rzeczy są normalne w górach. – Nie wiem, czy damy radę, może zawrócimy?
W tym momencie z góry zaczęli schodzić turyści, idący w przeciwnym kierunku – rodzice z małym dzieckiem oraz ratlerek, który kicając niczym zając przemknął koło nas, poszczekując wesoło. Wtedy wstąpił w nas nowy duch i z gracją Spidermana wdrapaliśmy się na pokrytą śniegiem Iwaniacką Przełęcz. Pogoda zmieniła się z letniej na zimową, a my mogliśmy jedynie założyć na głowę kaptury.
– Do Doliny Chochołowskiej jeszcze tylko ponad godzina! – odczytałem z drogowskazu.
– Dawaj czekoladę, co to ją kupiliśmy na Krupówkach! – to był nasz jedyny prowiant, więc dzieliliśmy każdą kostkę tej kupionej za miliony monet czekolady starannie i po równo. Było zimno, biało i ślisko.
– A co się stanie, jak nie damy rady wrócić przed zmrokiem i zostaniemy tu na zawsze? – zacząłem się zastanawiać, błądząc wzrokiem po zaspach.
– Spokojnie, zawsze możemy zadzwonić po pomoc – Ewelina wyciągnęła swój telefon z kieszeni. – To znaczy TY możesz zadzwonić po pomoc, bo mój telefon właśnie się rozładował.
– A no przecież, mogę zadzwonić po pomoc – spojrzałem na wyświetlacz swojego smartfona, gdzie stan naładowania baterii zmniejszył się z ośmiu do siedmiu procent. To pewnie przez te wszystkie zdjęcia, które po drodze robiłem. W plecaku miałem ładowarkę, ale gdy próbowałem włożyć wtyczkę do gniazda, to wkurzałem tylko siedzące w nim pisklaki.
Szlak błotem i śniegiem płynący
Za chwilę jednak skończyła się zima i zaczęły się roztopy. Weszliśmy w szlak pokryty błotem i kałużami, w które można było zapaść się po kolana. Do tego wszystkiego zaczęło padać. Łatwiej niż po błotnistej ścieżce było iść po otaczających ją pniach czy kamieniach.
W pewnym momencie to nawet nie mieliśmy innego wyboru, bo ścieżka zniknęła pod porozrzucanymi przez naturę bryłami skalnymi. Szlak jednak już coraz stromiej kierował się ku dołowi, co napełniło moje serce radością.
Całe nogi po kolana miałem pokryte błotem i śniegiem, zmoczone deszczem, a skarpety wypełnione miniaturowymi kamyczkami. Gdy wreszcie dotarliśmy do szlaku zielonego i do Doliny Chochołowskiej to telefon całkowicie padł – ale tu już pojawiła się cywilizacja. Tym razem ucieszyłem się na widok wózków z dziećmi, ludzi, jedzących frytki oraz błękitnych budek przenośnych toalet. Idąc wzdłuż Chochołowskiego Potoku dotarliśmy wreszcie do polany, skąd już niewiele dzieliło nas od parkingu i przystanku autobusowego. Gdzieś obok nas przejechał pojazd, stylizowany na ciuchcię.
– Co za tandeta – odezwałem się do Eweliny. Spojrzała mi głęboko w oczy i już po chwili oboje siedzieliśmy w jednym z wagonów ciuchci, który zawiózł nas na przystanek autobusowy.
Zostaw komentarz