Czasami zadaję sobie bardzo kluczowe pytanie: czy lubię sam podróżować? Nie robię tego często – zazwyczaj zdarzało się, że wyruszałem w podróż bez Eweliny tylko wtedy, gdy leciałem w delegację za granicę kraju. Nie było mnie wówczas może jedną noc i dało się tę tęsknotę jeszcze jakoś znieść. Były jednak takie wyprawa, podczas których przemierzałem nowe miejsca sam jak palec u dłoni, której brakuje czterech palców.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Niemcy

OPUBLIKOWANO

11 lipca 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
O

budziłem się sam w abstrakcyjnie skomponowanym barłogu, który jeszcze poprzedniej nocy był kołdrą. Kiedy śpię bez Eweliny to owijam sobie pościel wokół jednej i drugiej nogi, a potem wiercę się przez kilka godzin, aby następnie stopami zepchnąć kołdrę na sam skraj łóżka i spać rozłożony niczym Pan Wołodyjowski tuż przed bitwą pod Kamieńcem Podolskim.

Na ziemi leżało ubranie, które zdjąłem z siebie tuż przed snem, dogorywający laptop, zgniecione puste butelki po jakimś kolorowym napoju oraz lewy i prawy but, jednakże każdy w nieco innej pozycji. Niechętnie otworzyłem oczy, przeciągnąłem się, przemyłem to, co trzeba i co nie trzeba też, po czym zjechałem na parter zjeść śniadanie. Po odbyciu niezbędnych rytuałów higieniczno-konsumpcyjnych, zapakowałem do plecaka zasadnicze przedmioty i wyszedłem z hotelu. Znajdował się on w bardzo dobrej lokalizacji, w sąsiedztwie berlińskiego Ostbahnhofu oraz słynnej East Side Gallery. Tym razem widok z pokoju na wielką, betonową ścianę niespecjalnie mi przeszkadzał. Zrobiłem kilka zdjęć temu, co zostało z Muru Berlińskiego, po czym ruszyłem przez ulicę na dworzec.

pomazany mur berliński

Historyczny erotoman

Muszę przyznać, że jeśli chodzi o historię to mogę się nazwać erotomanem lat minionych: najbardziej lubię obcować fizycznie z dawnymi czasami. Co tam góry książek, filmów i seriali dokumentalnych, albo relacje świadków – na mnie największe wrażenie robi namacalność przeszłości: wyryty przez średniowiecznego więźnia w cegle osiołek na Zamku Królewskim w Warszawie, pozostałe fragmenty warszawskiego muru getta, wspomniany wyżej Mur Berliński, rysunki publiczności, uczestniczącej w spektaklach w Koloseum – to mnie najbardziej kręci. Kiedy zatem przypomniałem sobie, już po zwiedzeniu Berlina wielokrotnie z góry na dół, że pod stolicą Niemiec znajduje się piękny kurort, zwany Wannsee, a w nim muzeum nazistowskiej konferencji, w której Reinhard Heydrich przedstawił plan wymordowania Żydów w Europie, decyzja mogła być tylko jedna: zjadam currywurst i ruszam w drogę.

stacja ostbahnhof w berlinie

Piękno w cieniu zbrodni

Kupiłem sobie odpowiedni bilet, pokręciłem się chwilkę po peronie, po czym wsiadłem do odpowiedniego pociągu i po niedługim czasie znalazłem się na stacji Berlin Wannsee. Klasycznie już opiszę, co wiedziałem o tej miejscowości przed przybyciem do niej: to tutaj odbyła się konferencja, gdzie zdecydowano o wymordowaniu europejskich Żydów, a w muzeum wystawione są oryginalne notatki z tego wydarzenia. Spodziewałem się zatem, że zaraz po wyjściu z dworca, będę musiał ogarnąć z kimś z miejscowych, jak przekroczyć bramę piekieł, by dostać się do rzeczonego muzeum. Spodziewałem się, że Wannsee będzie po prostu jednym budynkiem, naznaczonym przeklętym duchem nazizmu, miejscem, które wszyscy omijają z daleka, chyba że akurat są w nastroju pozwiedzania czegoś, związanego z nazistami i ostatecznym rozwiązaniem.

Ku mojemu zaskoczeniu przywitały mnie przepiękne kolory listopadowej jesieni i przyjemna bryza. Cała miejscowość rozświetlona była porannym słońcem. Mieszkańcy Wannsee spieszyli do pracy, myśleli o swoich sprawach, a ja bardzo szybko udałem się w stronę Großer Wannsee, czyli większego jeziora, przełykając ślinę na samą myśl, że będę tak blisko tego zbrodniczego zbiornika. Gdy tak rozmyślałem sobie na temat wielkich zbrodni ludobójstwa, to nagle uderzyło mnie, że Wannsee jest naprawdę piękne.

 

Lustrzanie płaską taflę błękitnego jeziora jedynie co jakiś czas mąciła przepływająca w swoją stronę kaczka, łabędzie stały na brzegu, jakby spały albo czekały na odpowiedni moment do wskoczenia do wody, malowniczo powyginane, grube gałęzie porastających linię brzegową drzew zasłaniały częściowo różnego rodzaju łodzie i statki, które rozsiane były po całym wodnym obszarze, natomiast ludzi o tej porze prawie nie było widać. Byłem tylko ja i natura.

 

Zapomniałem się w tym pięknie – podszedłem do łabędzi, które zasyczały wrogo, odpowiedziałem im sykiem, a następnie wpadłem w zadumę. Dopiero po chwili do mnie dotarło: co w sobie musiały mieć osoby, które wybrały tak cudowny krajobraz na miejsce tak zbrodniczej konferencji? Jak można było jednym zapiskiem na kartce zdecydować o morderstwie na milionach ludzi, a jednocześnie podziwiać ogromne jezioro, jego faunę i florę, cieszyć się pięknym słońcem?

Tak zamyślony, skręciłem wreszcie w uliczkę Am Großen Wannsee, równie piękną, jakby wyjętą żywcem z jakiegoś poematu. Długie, smukłe drzewa, na których powiewały jeszcze żółte, suche liście, a pomiędzy nimi piękne, zabytkowe wille, o przeróżnych kształtach, wspaniale wpisane architektonicznie w krajobraz.

Jedna z nich, dwupiętrowa, otoczona sosnami i pomarańczowo-żółtym dywanem z liści, była celem mojej wędrówki. Stanąłem po raz pierwszy w życiu tak blisko miejsca, które było świadkiem historii holocaustu od strony zbrodniarzy. Byłem wcześniej w takich miejscach, jak choćby Palmiry czy obóz Stutthof, ale tam zawsze miałem do czynienia z zetknięciem się światów morderców i światów ofiar. Tutaj byłem przed budynkiem, gdzie ledwie kilkadziesiąt lat temu kilku mężczyzn usiadło za stołem, by porozumieć się w jaki sposób wymordować miliony niewinnych ludzi. To po tym pięknym podwórku, upstrzonym klasycyzującymi rzeźbami, z widokiem na malownicze jezioro, przechadzał się Reinhard Heydrich, dumny ze swojego znakomitego planu, czując, że daleko w życiu zajdzie (aczkolwiek daleko nie zaszedł, czy też nawet nie zajechał, co wiemy z podręczników do historii).

Obszedłem willę w Wannsee kilka razy dookoła, minąłem jakąś wojskową delegację, po czym wreszcie postanowiłem wejść do środka. Serce biło mi z ekscytacji – zawsze tak jest, gdy wiem, że zaraz będę miał do czynienia z fizycznymi dowodami tego, że coś było.

Tak blisko, a tak daleko

Nacisnąłem potężną klamkę i wszedłem do niewielkiego pomieszczenia do środka. Jestem już dość doświadczonym zwiedzającym, sprawdziłem dwieście razy, czy muzeum jest tego dnia otwarte, w jakich godzinach można do niego zawitać, ile kosztuje wstęp, czy można płacić kartą, czy też lepiej mieć przy sobie gotówkę, sprawdziłem, czy obowiązuje jakiś odpowiedni strój. Chciałem mieć pewność, że wejdę do środka i będę oglądał z bliska fizyczne dowody największej znanej nam zbrodni.

– Good and Morgan! – przywitałem się z panią za szybką, która w dość powściągliwy sposób skinęła mi jedynie głową. Uśmiechała się lub nie, trudno było stwierdzić z jej fascynującej twarzy. Podszedłem nieco bliżej. – Chciałbym zwiedzić muzeum. Poproszę bilet, sztuk jeden.

Niczym pracownice urzędu skarbowego na Mokotowie, pani postukała jedynie palcem w szybkę, kierując moją uwagę na karteczkę, przyklejoną pokracznie do zabrudzonego szkła.

– A, tak, ja to niemieckiego nic a nic – oświadczyłem po angielsku.

– Muzeum zamknięte. Biblioteka czynna – odparła prosto, lecz zrozumiale moja rozmówczyni.

– Ale to niemożliwe – zaprotestowałem natychmiast, bo przecież ubezpieczyłem się na każdą ewentualność. – Sprawdziłem na państwa stronie internetowej, w mapach Google’a, przeczytałem nawet specjalnie dwa razy „Cierpienia młodego Wertera”, żeby mieć stuprocentową pewność, że nic na niemieckiej ziemi mnie nie zaskoczy i bez problemu będę mógł obcować z historią.

– Zamknięte. Czynna – pani wskazała odpowiednio na drzwi do sali konferencyjnej oraz na schody, prowadzące ku górze. Zrozumiałem, że nie będzie żadnej dyskusji. Akurat wyjątkowo w tym okresie dokumenta były konserwowane, a ja mogłem jedynie dosłownie pocałować klamkę (co też zrobiłem, ale pani zza szybki patrzyła się na mnie bardzo dziwnie) i podziwiać eksponaty na zewnątrz, wydrukowane na ogromnych plakatach informujących, co też w normalny dzień można znaleźć w muzeum.

– Masakra! Nie jestem w stanie wyobrazić sobie gorszej zbrodni! – oburzyłem się, ale po chwili zamilkłem. Co zrobić, nic nie poradzę na tę sytuację. Ruszyłem z powrotem wzdłuż jeziora w kierunku miasta i zdecydowałem się, że pojadę w stronę rzeki Hawela, nad którą rozciągał się słynny Most Szpiegów.

Pochodziłem trochę wzdłuż rzeki, popatrzyłem na tę imponującą konstrukcję, po czym wdrapałem się na górę. Wtedy zorientowałem się, że autobus zatrzymywał się w okolicy mostu tylko, gdy jechał w stronę Poczdamu.

Tu pojawił się kolejny problem – zajęty trzaskaniem zdjęć niczym japoński paparazzi, nie spostrzegłem, że baterii mojego telefonu nie zostało zbyt wiele życia. Ekran zastygł na moment, zamigotał, po czym całe urządzenie stało się bezużyteczną cegłą pełną podzespołów. Wsunąłem telefon do kieszeni i ruszyłem przed siebie, wzdłuż Königstraße, w kierunku Wannsee, mając nadzieję, że w końcu trafię na jakiś przystanek, a jeśli nie, to po jakimś czasie dotrę do miasta i wrócę do Berlina. W końcu, po kilku minutach spaceru, znalazłem przystanek. Nie znalazłem jednak na nim rozkładu jazdy, ale uznałem, że raczej na pewno autobusy muszą przejeżdżać przez miasto, a jeśli nie, to dopytam kierowcę o szczegóły, na pewno wspaniale włada angielskim i razem porecytujemy sobie „Króla Leara” w oryginale.

Po kilkunastu minutach oczekiwania (bardzo trudnego, bo bez telefonu) wsiadłem do autobusu pierwszymi drzwiami.

– Gutę Morgę – ukłoniłem się grzecznie kierowcy, który patrzył na mnie oczekująco. – Czy szanowny pan zechciałby mi sprzedać bilet do Wannsee? Chciałbym dostać się na dworzec.

– Was? – usłyszałem jedynie w odpowiedzi i zrozumiałem, że z deklamowania Szekspira nici.

– Wannsee – skróciłem swoją wypowiedź do najważniejszych informacji. W odpowiedzi dostałem bilet, zapłaciłem czym, co miałem i usiadłem. Miałem dużo szczęścia – autobus wyposażony był w gniazda USB, więc przez kilkanaście minut przejażdżki zdołałem podładować sobie nieco telefon. Na tyle, by bezpiecznie wrócić do swojego hotelu w Berlinie.

Samotność hotelowa

To była jedna z takich wycieczek, podczas których nie zobaczyłem nic, a zobaczyłem więcej niż mógłbym się spodziewać. Pełna milczenia, jesiennego przemijania, rozmyślania nad okrutną przeszłością, ale również zaskakująca i przyjemna.

Berlińska zguba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE