Było szaro i zimno, kiedy wsiadałem do samolotu na lotnisku w Berlinie. Zająłem swoje miejsce przy oknie, po czym przez niemal cały lot siedziałem wciśnięty w kąt, bo współpasażer z prawej założył nogę na nogę i jego but niemalże wchodził mi na twarz. Mógłbym oczywiście zwrócić mu uwagę, ale to wymagałoby konfrontacji, a w owych czasach jeszcze nie myślałem o wizycie u terapeuty. Wybrałem kilka godzin lotu w niekomfortowej pozycji, który umilałem sobie czytaniem francuskiej prasy.
dy wylądowaliśmy na lotnisku Charles de Gaulle, miałem jakieś 15 minut na rozprostowanie kości, idąc w kierunku stacji do pociągu, mającego zawieźć mnie do stolicy Francji. Przez 40 kolejnych minut siedziałem, przytulony do mojej niewielkiej walizki, pośród milczących pasażerów, obserwując przez mokrą szybę przedmieścia Paryża, bardzo przypominające mi krajobraz mojego rodzinnego Otwocka. Za oknem padał deszcz, zmieszany ze śniegiem, a listopadowa temperatura tego dnia spadła w okolice zera.
Był piątkowy wieczór. Nastrój w mojej głowie przypominał nieco paryską aurę: chłód. Tak wiele naczytałem się o syndromie paryskim, że nie miałem żadnych oczekiwań wobec tego miasta. Chciałem tylko zobaczyć Wieżę Eiffla i inne standardowe miejsca, po czym udać się na poniedziałkową konferencję branżową, która była głównym celem mojej wyprawy. Z tego, co się naczytałem w Internecie, Paryż miał być brudny, głośny, pełen ludzi, zamachów terrorystycznych, a jego największe atrakcje kompletnie przereklamowane. Paryżanie jawili się jako niemili osobnicy, w wiecznym pośpiechu, gardzący każdym, kto nie jest w stanie idealnie wymówić „la serrurerie”.
Wysiadłem na dworcu Les Halles i przeciągnąłem się, spoglądając na gigantyczną liczbę schodów, którą miałem pokonać. Westchnąłem ciężko, chwyciłem za walizkę i rozpocząłem wspinaczkę. Później dowiedziałem się, że mogłem udać się do windy, ale wysiłek fizyczny dobrze mi zrobił.
Na powierzchni przywitał mnie zimny deszcz. Było ciemno, nie było czasu na podziwianie kilku starych kamienic i kościółka. Ruszyłem w stronę ulicy Leopolda Bellana, gdzie znajdował się mój hotel. Kółka walizki hałasowały, podskakując na starodawnym bruku. Mijałem pozamykane kawiarnie i lokale usługowe, aż wreszcie dotarłem do mojego hoteliku. Przed wejściem stała taksówka, do której ładowała się jakaś para. Minąłem ją i wcisnąłem się przez wąskie drzwi do wnętrza hotelu. Recepcjonista nie zwrócił na mnie uwagi. Zbliżyłem się do jego biurka.
– Bonsoir ! – zawołałem wesoło, mimo mokrych włosów i przemoczonej kurtki oraz wody, bulgoczącej w butach z każdym krokiem.
– Good evening – odparł ten, nie podnosząc wzroku znad wielkiego notesu, któremu się przyglądał. Wiedziałem już, że nie będzie to prosta przeprawa.
– Mam rezerwację na dwie noce – kontynuowałem po francusku, nie dając się zbić z tropu. Dopiero wówczas mężczyzna podniósł wzrok, wpatrując się we mnie z nieco większym zainteresowaniem. Odchrząknął, używając przy tym rodzajnika określonego.
– Pana nazwisko ? – zapytał wciąż po angielsku, ale już z bardziej wyczuwalnym francuskim akcentem, więc czułem, że powoli przemawiam do jego serca.
– Moje nazwisko to Samul – odrzekłem po francusku. – Proszę, to mój paszport – otworzyłem swój dokument, ułatwiając recepcjoniście zrozumienie, jak pisze się moje nazwisko. Ten pobębnił palcami po klawiaturze i pokiwał głową.
– Monsieur Samul – odrzekł już całkiem po francusku. – Dwie noce. Czy życzy pan sobie śniadanie na jutho? Koszt to 8 euho.
– Poproszę – zgodziłem się. Zapłaciłem za nocleg, a przy okazji recepcjonista zablokował też na mojej karcie depozyt, który był równowartością ceny za cały pobyt. Zapytałem jeszcze o windę, ale hotel był tak mały, że już w zasadzie jedną stopą dotykałem wejścia do niej. Ruszyłem z walizką do wnętrza przybytku.
Winda pamiętała pewnie jeszcze XIX wiek, nawet jakiś koleś napisał na jej ścianie „Jétais ici. A. Mickiewicz”. Była tak wąska, że ledwo się do niej zmieściłem i przejażdżka nią sama w sobie była atrakcją turystyczną. Dwa piętra kamienicy pokonywałem chyba przez jakieś pół godziny, aż wreszcie wyszedłem na zewnątrz, z trudem łapiąc powietrze. Korytarz miał może ze trzy metry kwadratowe powierzchni i wejścia do dwóch pokojów. Otworzyłem swoje drzwi kluczem z przeogromnym brelokiem i wszedłem do ciasnego pomieszczenia, w którym większość miejsca zajmowało stare, skrzeczące łóżko. Przebrałem się w suche ciuchy i nie chciałem tracić czasu. Kupiłem w Internecie bilet do Luwru, zostawiłem walizkę na materacu, zabrałem tylko słuchawki, ładowarkę i telefon, po czym ruszyłem na miasto.
Ku Luwrowi
Od słynnego muzeum dzielił mnie niecały kilometr spaceru ulicą Rue du Louvre. Po przechadzce w deszczu ze śniegiem, doświadczeniu z recepcjonistą, zimnym jak pain de poisson, miałem przed sobą kolejny etap podróży, nie nastrajający mnie pozytywnie do Paryża. Ten odcinek Rue du Louvre to głównie wysokie, pięciokondygnacyjne kamienice, parkometry i śmietniki. Wyglądało to jak każda ulica w dowolnym dużym europejskim mieście. Co jakiś czas mijałem chrapiących gdzieś w kącie bezdomnych. Po kilku minutach dotarłem do gmachu Luwru.
Chodniki błyszczały się od deszczu, niebo było ciemne i przez to budynek muzeum miał jakąś mroczną aurę. Z wnętrza słynnej, szklanej piramidy wydobywało się delikatne światło – wyglądało to intrygująco, jakby budynek chciał powiedzieć, że najlepsze, co mnie spotka, czeka w środku.
Zrobiłem jeszcze parę zdjęć Ludwikowi XIV na koniu, czy też raczej jego pomnikowej reprezentacji, i jak zwykle z podziwem przyjrzałem się pięknie wyrzeźbionym jądrom wierzchowca, które zdawały się kurczyć na zimnie.
Było dość zimno. Do godziny, określonej w bilecie, pozostał mi kwadrans. Podszedłem do strażnika i zapytałem, czy mogę wejść, a on powiedział, że no pewnie. Tak też uczyniłem – przeszedłem przez kontrolę, co szybko mi poszło, bo praktycznie nic przy sobie nie miałem, po czym zjechałem schodami ruchomymi na poziom minus jeden. Fragment pałacu, widziany z zewnątrz przez oszklone romby piramidy wyglądał ciekawie.
Kobiety są z Wenus, a Wenus jest z Milo
Zszedłem do ogromnej hali, znalazłem miejsce, gdzie mogłem zostawić kurtkę i czapkę, po czym założyłem słuchawki i włączyłem sobie Beatlesów.
O Luwrze mówiąc szczerze nie słyszałem za wiele. Oczywiście wiedziałem, że jest to wielkie muzeum, pełne ukradz… pożyczonych zabytków z wielu krajów całego świata, w którym znajdują się ikoniczne dzieła, takie jak Mona Lisa, Wenus z Milo czy Nike z Samotraki. Poza tym spodziewałem się po prostu eksponatów.
Minąłem ogromne drzwi i tłumy turystów – przez pięć minut cierpliwie prosiłem jedną panią, by się przesunęła troszkę na bok, bo blokuje wejście, aż zorientowałem się, że gadam do klasycystycznie rzeźbionej reprezentacji kariatydy. Zatrzymałem się przy dziwnie wygiętym ku tyłowi centaurze i podrapałem się w głowę. Gdzie teraz? Postanowiłem iść za tłumem.
A tłum był w tym miejscu naprawdę gigantyczny. Część ludzi miała uniesione w górę telefony, jak na koncercie Eda Sheerana, część miała na uszach słuchawki, jakby słuchali muzyki Eda Sheerana, a część stała obrócona twarzą w stronę tego gigantycznego tłumu, jak Ed Sheeran na koncercie, grający swoją muzykę.
– Co tu się odjaniepawla? – zapytałem sam siebie, starając się przekrzyczeć głos Johna Lennona, śpiewającego „Yer Blues”. Ludzie gromadzili się przed jakąś rzeźbą, która wyglądała dziwnie znajomo. – Zaraz, zaraz… – zmrużyłem oczy, by lepiej widzieć. – Obnażone piersi, brak ramion, skóra biała jak papier… albo znów przez przypadek wyłowiłem zwłoki z Wisły, albo patrzę na Wenus z Milo.
Część odwiedzających spojrzała na mnie – i nic dziwnego, w końcu gadałem do siebie. Zachowałem zatem swoje myśli dla siebie. Nie było szans w tym momencie zbliżyć się do rzeźby, więc zaszedłem ją strategicznie od tyłu, podziwiając ze strony, z której zwykle się jej nie podziwia.
Dobra, to ciekawe widzieć znaną popkulturze rzeźbę na żywo, ale stojące nieco dalej inne rzeźby Ateny czy Prometeusza wyglądały o niebo lepiej od Wenus z Milo, o co zatem tyle hałasu? Dopiero po powrocie dowiedziałem się, że swoją popularność dzieło z Luwru zawdzięcza francuskiemu marketingowi.
Nike. Dżast du it.
Postanowiłem nie tracić czasu i zostawiłem tłum fanów Wenus w spokoju, ruszając dalej i z uznaniem kiwając głową przy kolejnych dziełach naszych antycznych przodków, które Francja ukrad… to znaczy pożyczyła bezterminowo od innych krajów.
Gdy tak sobie szedłem korytarzami pałacu to coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że niektóre dzieła są sławne właśnie za sprawą odpowiedniej akcji marketingowej – mijałem po drodze tak doskonałe antyczne rzeźby, pozbawione fotografujących wszystkie elementy ich anatomii turystów, że mogłem tylko cieszyć się możliwością podziwiania ich w całkowitym spokoju i samotności.
W końcu dotarłem do schodów, na szczycie których stała kolejna celebrytka z Luwru – Nike z Samotraki. Tutaj przyznaję uczciwie, ta słynna rzeźba zrobiła na mnie ogromne wrażenie, że zupełnie tak jak ona, straciłem głowę, gdy podszedłem bliżej i spędziłem dobrych dziesięć minut przy tej uskrzydlonej kobiecie.
Dzięki temu, że Nike znajduje się wysoko i do tego na schodach, to można spokojnie złapać naprawdę ciekawy kadr. A przy okazji sam artyzm tej rzeźby naprawdę do mnie przemawia – przede wszystkim to, że autor uzyskał dłutem wrażenie zwiewności sukni opadającej na ciało.
Odkrywam sekret uśmiechu Mona Lisy
Nie będę nikogo zanudzał dokładnym opisem każdego mojego kroku. Dosyć szybko, bez korzystania z pomocy mapy, dotarłem do sali z Mona Lisą. Po prostu kontynuowałem technikę na ucznia liceum – podążałem za tłumem.
Mona Lisa jest bardziej niedostępna niż najładniejsza dziewczyna z klasy: tak jak i do niej, tak też do obrazu Leonarda ustawiona jest kolejka, powiedziałbym nawet że pociąg.
Człowiek czeka tak sobie dziesięć czy piętnaście minut na podejście do dzieła, do którego nawet nie może się zbliżyć. Potem musi walczyć z innymi ludźmi o miejsce w pierwszym rzędzie, tak jak na koncercie Eda Sheerana i walczyć z przewrażliwioną ochroną, tak jak na koncercie Eda Sheerana. Do tego Mona Lisa schowana jest za grubym szkłem.
Uśmiecha się tylko pod nosem, patrząc na ten tłum, który przyszedł ją prawie-zobaczyć i zrobić jej niewyraźne zdjęcie z odległości połowy kilometra, podczas gdy dosłownie obok, na ścianie, nienagabywany przez nikogo, wisi sobie obraz Przysięga Horacjuszy Jacques’a-Luis Davida. Normalnie przecierałem oczy ze zdziwienia. Przecież to m.in. przez ten obraz do popkultury przedarł się wizerunek salutujących sobie po rzymsku Rzymian w Rzymie.
W podziemiach Luwru
Zostawiłem Mona Lisę oraz jej fanów w spokoju i postanowiłem zejść na poziom minus jeden, gdzie można było zobaczyć oryginalne fundamenty tego, co tu wcześniej stało, a także znakomite starożytne zabytki, które Francja ukrad… to znaczy buchnęła, czy też zakosiła z innych krajów, jak choćby COŚ napisane pismem klinowym (jestem pewien, że coś sprośnego), bałwochwalcze rzeźby byków, miniaturowe Sfinksy i egipskie sarkofagi.
Łaziłem sobie po Luwrze z góry na dół, z dołu na górę, od lewej do prawej i z powrotem – muszę powiedzieć, że sposób prezentacji dzieł to coś, co zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie.
Aranżacja przestrzeni była dopracowana do perfekcji. Zatrzymywałem się w ogromnych, z rzadka wypełnionych rzeźbami aulach, mijałem wąskie, wysokie korytarze, których ściany wypełnione były obrazami, przechodziłem przez gabinety z królewskimi meblami, zerkałem co jakiś czas na rozświetloną piramidę na zewnątrz, to było coś pięknego.
Oko za oko, prącie za prącie
–W pewnym momencie zatrzymałem się przy jednej naprawdę sprośnie wyglądającej rzeźbie.
– He, he, penis – zaśmiałem się jak każdy wykształcony człowiek na poziomie na widok rzeźby penisa, ustawionej na środku korytarza w muzeum. Penis był wielki i czarny, niczym jedna z kategorii na Porn Hubie, o czym dowiedziałem się od kolegi.
Gdy tak analizowałem go od czubka do nasady to zrozumiałem, że fallus posiada na sobie napisy. Zbliżyłem do nich oczy – penis stał (he, he) na podwyższeniu, ale nie był schowany w żadnej szklanej klatce i można było kontemplować rzeźbę z każdej strony bez najmniejszego problemu. Z tyłu czarnej jak smoła żołędzi można było zobaczyć płaskorzeźbę gościa, siedzącego sobie na krześle, i drugiego gościa, który stoi przed nim i ewidentnie coś robi. Podszedłem do opisu dzieła, znajdującego się na kolumnie obok i przeczytałem na głos: – Le Code de Hammurabi.
Wówczas niby grom z jasnego nieba spadło na mnie oświecenie. To przecież Stela Hammurabiego! Rozejrzałem się dookoła: ludzi było tu jak na lekarstwo. Jakim, kurde, cudem przy Mona Lisie czy przy Wenus z Milo są tłumy jak na koncercie Eda Sheerana, a przy Steli Hamurabiego nie ma nikogo, jak na hali w godzinę po koncercie Eda Sheerana? Przecież to jest jeden z pierwszych kodeksów prawnych, to tutaj jest napisane „oko za oko”, to tutaj mamy dzieło, które faktycznie wywarło ogromny wpływ na dzieje ludzkości, a nie, że jakiś stary dziad namalował uśmiechniętą babę, albo kobiecie urwało ręce i teraz mamy ją za to podziwiać.
Zespół symptomu kompleksu syndromu paryskiego
Westchnąłem tylko ciężko i na tym zakończyłem swoją wizytę w Luwrze. Wróciłem do szatni, założyłem kurtkę i wyszedłem na dziedziniec z piramidą. Minęły trzy sekundy i jakiś koleś chciał mi sprzedać bilety do Luwru za jedyne dwa Euro, ale fakt, że wszystko na bilecie narysowane było ołówkiem wzbudził moje podejrzenia, więc pomerciowałem.
Miałem jeszcze sporo sił w nogach, więc zdecydowałem się pójść przed siebie i wtedy właśnie to się stało. Rozładował mi się telefon. Po czym stała się kolejna rzecz:
– O, cholera, tego się nie spodziewałem! – zacytowałem słynny mem, gdy przez przypadek znalazłem się nad Sekwaną, rozświetloną na milion sposobów przez okna kamienic, światła latarni, przez mosty i kopuły, przez kościoły i statki. Gdzie nie spojrzeć, tam coś zachwycającego architekturą. Szedłem wzdłuż rzeki i uśmiechałem się do siebie, a gdy gdzieś w oddali zobaczyłem świecącą blaskiem kupę żelastwa to zrozumiałem, że trafił mnie syndrom syndromu paryskiego. Zachwycony widokiem Paryża nocą, ruszyłem w kierunku Rue de Louvre i wróciłem do mojego hotelu.
Kolejne dni były nie mniej obfite we wrażenia – ale to już motyw na inne opowiadanie.
Zostaw komentarz