Cześć! To krzesło? Tak, możesz zabrać, wolne. Chcesz się przysiąść? Powiem szczerze, że zaskoczyło mnie to, mało kto się do mnie przysiada gdziekolwiek, nawet w komunikacji miejskiej. Nie, nie, proszę, siadaj. Co pijesz? Flat white? Też lubię, ale piję kawę bez mleka. Lubię po prostu jej smak, a mleko mi go zabija. Do tej kawiarni w ogóle bardzo często chodzę, w zasadzie codziennie, spędzam tu ze dwie godziny. W domu jest za cicho, za bardzo słyszę swoje myśli, a w takiej kawiarni to ludzie gadają, w tle leci muzyka, ciągle ktoś wchodzi czy wychodzi, dlatego moje ulubione miejsce to tu, w fotelu, przy drzwiach. Przychodzę tu poczytać, czasem popracować. To dziwne, bo ja ciągle powtarzam, że nie lubię ludzi. Tylko to nie o to chodzi, że nie lubię ludzi. Lubię ich obecność, zwłaszcza, kiedy nie zawracają mi głowy głupimi pytaniami. Dlatego taka kawiarnia to idealne miejsce – moją potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem załatwiam poprzez „średnie americano na miejscu”, potem zajmuję się sobą. Nie, nie przeszkadzasz. Codziennie, odkąd tu przychodzę, to marzy mi się, że ktoś do mnie podejdzie, zagada, zechce porozmawiać. Zresztą nie tylko tutaj, wszędzie, w centrum handlowym, w autobusie, gdy idę chodnikiem do sklepu – i nic. Owszem, mógłbym to ja zagadywać do innych, ale nie chcę im przeszkadzać swoją lichą egzystencją. A to? To bransoletka z kamieni wulkanicznych, kupiłem w Erywaniu. Dokładnie, stolica Armenii. Wczoraj stamtąd wróciłem. Wspaniała wyprawa, nie zapomnę jej nigdy.

Sam pewnie bym się na nią nie zdecydował, ja poza Europą byłem tylko raz, w Jordanii. Wtedy jednak nasza grupa miała swojego opiekuna, więc z jednej strony nie było to (tutaj muszę splunąć) all inclusive. Z drugiej strony jednak ktoś się nami zajmował, ktoś znał kraj, ktoś wiedział, dokąd iść. Owszem, zwiedziłem już ponad połowę kontynentu europejskiego, ale moje wypady to wiesz, na nikim nie robią wrażenia – Francja, Hiszpania, Włochy, Chorwacja, nawet do Czarnobyla wybrałem się z przewodnikiem i busem. Nie wiem, niczego się w sumie nie boję, ale jechać tak samemu do Armenii? Dobrze zrobić to z jakimś doświadczonym podróżnikiem – a znam takiego. Ma na imię Luka i to właśnie z nim. Poznaliśmy się w 2007 roku na studiach. Pamiętam nawet, gdzie dokładnie – na dziedzińcu przed nowym budynkiem uniwersytetu. Miał na sobie bluzę w poziome, biało-granatowe paski i pierwszy raz widziałem, żeby poziome paski kogoś nie pogrubiały. Chudy i wysoki. Potem już z górki: wspólne hot-dogi przed wykładem, wspólne egzaminy i poprawki, potem też wspólne wyjścia na miasto. Siedzieliśmy na Starym Mieście i godzinami marzyliśmy o lepszym świecie. I jakoś tak w 2008 roku postanowiliśmy, że wybierzemy się razem na jakąś wyprawę. Nie trzeba nam było co chwilę przypominać. Zaledwie siedemnaście lat później nam się udało – i to lepiej niż w planowane początkowo Bieszczady. Tak, właśnie do Armenii.
Ze mnie to marny podróżnik. Ostatni raz na prawdziwą wyprawę z namiotem i na dziko pojechałem w 2011 roku. Wzięliśmy z tatą namioty, sakwy i rowery, po czym spędziliśmy tydzień, jadąc z Litwy do Polski. Wspaniała sprawa: codziennie nowa przygoda, szukanie miejsca na nocleg, pobudki o wschodzie słońca. Tęskniłem za tym. Owszem, wszystkie kolejne wyjazdy również zaliczam do udanych i pełnych przygód. Mówiąc szczerze to nawet wycieczkę do paczkomatu na drugą stronę ulicy mogę określić jako interesującą, bo każdy pretekst, żeby wyjść z mieszkania jest dobry. Nie porównuję zatem jednych wypraw do drugich, bo i po co porównywać. Porównywanie nie ma sensu. Nie oczekuję od pobytu nad jeziorem Garda tego samego, co od przemierzania pierwszego chrześcijańskiego kraju starym samochodem. Tak, nie wiesz? Armenia to pierwszy chrześcijański kraj, też mnie to zdziwiło. To znaczy nie zdziwiło mnie to, bo mam bardzo duży zasób wiedzy ogólnej. To koszmar, bo to się do niczego człowiekowi nie przydaje – dziewczyny na to nie poderwiesz, a potem, jak idziesz na imprezę i uczestniczysz w jakiejś grze, która sprawdza wiedzę ogólną, to wygrywasz z każdym i nikt cię nie lubi. O, wiedziałeś, że najstarsze polskie miasto to Kalisz, nie Gniezno? Brawo, siądź sobie tam, w kącie, a my wszyscy będziemy się dalej przyjemnie bawić w kuchni.
Wiem, odchodzę trochę od tematu, ale dawno nie miałem okazji porozmawiać z nikim nieznajomym. Wróćmy do Armenii. Zaczęło się jeszcze sporo przed datą wyjazdu. Jak już wspominałem, podróżnik ze mnie w sumie żaden. Toteż musiałem wejść w posiadanie wielu, wielu rzeczy, które na wyjazd tego typu są niezbędne. O, nawet nie zdajesz sobie sprawy! Najpierw oczywiście plecak, pięćdziesiąt litrów. Po co mi na co dzień taki plecak? Ja to normalnie do walizki, albo nawet do takiego mojego malutkiego plecaczka, jak do szkoły, wsadzam go potem w samolocie pod siedzenie przede mną. Nawet nie wiesz, ile jestem w stanie do takiego plecaczka zmieścić. Biorę do niego wszystko, co mi potrzeba na tygodniowy wyjazd. Ale ta armeńska wyprawa to nie tylko nie tygodniowy wyjazd, ale również nie typowa wyprawa do hotelu. Spędziłem zatem parę dni na kupowaniu asortymentu. Plecak, tak, to pierwsza rzecz. Taki, co ma pełno kieszeni i miejsca na rzeczy przeróżne. Potem liofy, makaron po bolońsku, ryż z kurczakiem curry – to najlepszy posiłek, jaki można sobie wyobrazić, oczywiście w sprzyjających okolicznościach. Do tego ciuchy. Okazuje się, że lniana koszula czy karmelowe loafersy to nie są rzeczy, które sprawdzą się pośród armeńskich wzgórz. Tak, mówię armeńskich, a co? To poprawna forma. „Ormiański” wykracza poza granice Armenii, a my jednak z Luką poza granice Armenii nie wykraczaliśmy. Jeśli będę mówić o kraju – to wtedy armeński. Jeśli o całym narodzie, diasporze, kulturze – wówczas ormiański. Na pewno się pomylę nie raz i nie dwa.
Latałem od sklepu do sklepu, od centrum handlowego do centrum handlowego, a i tak zapomniałem paru niezbędnych rzeczy. Kupiłem sobie kijek do chodzenia, kurtkę przeciwdeszczową, okulary przeciwsłoneczne. I jeszcze buty trekkingowe, nieprzemakalne, musiałem je potem oczywiście rozchodzić. Każdego dnia na tydzień przed wyjazdem, tuż przed północą wychodziłem ze swojego mieszkanka i łaziłem po mieście przez co najmniej godzinę, żeby upewnić się, czy nigdzie nie obcierają. Nigdzie nie obcierały. Kupiłem jeszcze matę samopompującą, ale nie rozumiem tej nazwy – bo i tak trzeba ją napompować. Śpiwór, taki dosyć cienki i – jak się okazało – może trochę za cienki. Dwie pary spodni do chodzenia, z zasuwanymi kieszonkami, koszulki, bluzy, dresy, latarkę, skarpety za kostkę, długo by wymieniać – w każdym razie zapomniałem wziąć ze sobą jakichkolwiek klapek i normalnej kurtki. Oprócz tego to spakowałem się całkiem nieźle. Plecak ważył niewiele ponad dziesięć kilo, nawet z namiotem od Luki, bo ja swojego oczywiście nie mam. Ten mniejszy plecaczek wypełniłem gaciami i skarpetkami – zapasem na co najmniej miesiąc. Taki ze mnie spryciarz, że wsadziłem je wszystkie do obu butów trekkingowych. Sam widzisz, jaką mam wielką stopę. Nie, niestety, to, co mówią o facetach z wielką stopą to w moim przypadku nie jest prawda. I potem te buty trekkingowe ułożyłem zmyślnie w plecaczku, a na to położyłem polar, kosmetyczkę i przezroczystą torebkę z płynami. Portfel i paszport miałem cały czas przy sobie, na wypadek, gdyby ktoś nas okradł. Zdarzyło mi się już, że ktoś mnie okradł – a to wyciągnęli mi gotówkę w Madrycie, a to zabrali cały plecak w pociągu z Wiednia do Salzburga. I wtedy zawsze cieszyłem się, że miałem dokumenty w zupełnie innym miejscu, bo załatwić coś bez dowodu czy paszportu to powodzenia.
Kupiłem jeszcze dwie istotne rzeczy: pierwsza to tubka balsamu SPF 50, bo ja mam alabastrową skórę. Troszkę słońca i już odchodzi płatami, swędzi, czerwieni się, piecze. To jest mój koszmar, bo ja kocham ciepło. Czterdzieści stopni na plusie i dopiero zaczynam czuć, że żyję. Muszę jednak niestety na siebie uważać, wziąłem nawet taką chustę, którą kupiłem u bramy starożytnej Petry w Jordanii. Do tego jeszcze wrócimy. A druga istotna rzecz to strecz. Tak, faktycznie, zrymowało się. Szacunek za spostrzegawczość. Po co mi strecz? Żeby owinąć plecak. Walizki zwykle nie owijam, czasem spinam ją pasem. Ale plecak ma tyle suwaków, kieszonek, wystających w nieregularny sposób elementów, że pomyślałem – warto to zrobić, aby nie wkurzać ekipy od bagażu na lotnisku, bo wtedy może mój plecak zaginie, poleci do Dubaju, a może ubędzie z niego parę koszulek, kto to może wiedzieć. Ja w ogóle mam duże doświadczenie w streczowaniu, przeprowadzałem się dziesiątki razy, ostatnio cały dobytek z Warszawy do Barcelony i z powrotem. Problem jednak jest taki, że w tych poprzednich przypadkach kupiłem naprawę dobre rolki sterczu – przede wszystkim szerokie. Teraz już nie chciało mi się jeździć po mieście i przy najbliższej okazji nabyłem dwie malutkie roleczki, niewiele większe od dłoni. Spróbuj czymś takim owinąć zapakowany po brzegi pięćdziesięciolitrowy plecak. Jak Luka zobaczył, jak to robię, to wkurzył się i ostreczował mój bagaż za mnie – w sumie na dobre wyszło. Miałem dobrze zabezpieczony plecak i nie musiałem tego robić sam.

Armenia jest dość daleko, no właśnie. Owszem, są bezpośrednie loty z Warszawy do Erywania, ale ja i Luka to nie śpimy na kasie. Kombinowaliśmy zatem, co zrobić, aby nie wydać milionów monet na sam dojazd do Armenii. Wiedzieliśmy, że tak czy inaczej dwa dni należy liczyć na dojazd w tę i z powrotem. Pewnie znasz takich ludzi, co to wylecą sobie o trzeciej trzydzieści z Modlina do Rzymu, żeby potem mieć cały dzień na zwiedzanie, a uda im się tego pierwszego dnia zwiedzić tylko trasę dojazdu z lotniska do hotelowego łóżka. Nie z nami te numery. Jeden dzień – to dojazd.
Kupiłem sobie bilet na pociąg z Warszawy do Krakowa, żeby dojechać do Luki tak na szesnastą – w sam raz, by jeszcze wyjść na miasto i ogarnąć do końca pakowanie. Moich trzydzieści budzików jednak nie zdołało wyrwać mnie z objęć Morfeusza na czas. Taka to już moja przypadłość – najpierw bezsenna noc, a potem czternaście godzin twardego snu. Na szczęście zdołałem jeszcze ogarnąć sobie miejsce w pierwszej klasie w Pendolino i pojawić się w Krakowie zaledwie dziesięć minut później niż planowałem. Ja bardzo lubię się przemieszczać i w ogóle cały rytuał podróżowania to dla mnie coś pięknego. Nawet te chwile, na które większość ludzi narzeka. Coś ci przychodzi do głowy? Dokładnie, czekanie. Wyobraź sobie, że czekanie dwie godziny na pociąg na dworcu, czy kilkugodzinna podróż autobusem to dla mnie czysta przyjemność. Piję sobie kawę, czytam książkę, rozmyślam o ostatnich nieudanych trzydziestu siedmiu latach mojego życia – nie wzdycham, nie płaczę, że „olaboga, ile to jeszcze godzin do przyjazdu naszego pociągu”. Szybko dotarłem do krakowskiego dworca głównego, skąd odebrał mnie Luka. Potem jeszcze zadał mi kilka szybkich pytań, czy mam to i tamto, a ja nie miałem ani tego, ani tamtego, udaliśmy się zatem do kilku sklepów w Galerii Krakowskiej, aby uzupełnić braki, a potem już pojechaliśmy do jego mieszkania.
Dzień 1: z Polski, przez Słowację, na Węgry
Następnego dnia rozpoczęła się nasza podróż. Wiesz co, weź sobie może jeszcze jedną kawę, głupio tak siedzieć w kawiarni bez kawy. To tak jak przyjść na orgię i zająć się zmywaniem naczyń. O, jasne, dzięki. Tak, średnie americano.
Nasz autobus odjeżdżał o dziewiątej z groszami. Tak, autobus. Chcieliśmy zaoszczędzić, zatem pierwszy etap wyprawy polegał na pokonaniu trasy z Krakowa do Budapesztu właśnie autobusem. Obawiałem się trochę tego, bo ja ostatni raz autobusem za granicę pojechałem, gdy jeszcze Polska nie należała do Unii Europejskiej. I to nie do Budapesztu, a pod Dortmund, czyli trochę krócej – a tu proszę, nie było tak źle. Wygodne siedzenie, za oknem piękne widoki, zwłaszcza, gdy pokonywaliśmy granicę Polski ze Słowacją. Nie chciało mi się jakoś bardzo spać, patrzyłem przez okno. Uwielbiam patrzeć przez okno, zwłaszcza, gdy przemieszczam się względem świata za szybą.

Podczas tych kilku godzin w autobusie postanowiłem zadbać o warstwę kulturalną naszej wyprawy – muzykę. To przecież oczywiste, że w Armenii musieliśmy cieszyć uszy muzyką, stworzoną przez Ormian. A jak myślisz, jak nazywają się najsłynniejsi Ormianie, którzy osiągnęli sukces w muzyce? Charles Aznavour? Aram Chaczaturian? A głowa cię nie boli? Nic z tych rzeczy. Serj Tankian, Daron Malakian, Shavo Odadjian i John Dolmayan. System of a Down. To ich miałem na myśli. Uwierz mi, nie ma bardziej dopasowanej ścieżki dźwiękowej do armeńskich wertepów.
Reszta trasy upłynęła nam w błogiej nudzie. Wysiedliśmy w Budapeszcie na dworcu autobusowym Népliget, wyciągnęliśmy nasze plecaki z luku bagażowego (mój jeszcze nieostreczowany), po czym udaliśmy się do hali głównej, aby obmyślić dalszy plan. Mieliśmy mnóstwo czasu przed lotem do Erywania, wystarczająco, by zjeść burgera w stolicy Węgier. Postanowiliśmy zatem zdeponować nasze rzeczy w szafeczkach do przechowywania bagażu. Zostały tylko dwie wolne – w jednej już znajdowały się czyjeś walizki. Próbowałem rozwikłać tę zagadkę przez kilka chwil – kluczyk od szafki znajdował się na swoim miejscu, a jednak bagaże zostały w niej umieszczone. Gdzie sens, gdzie logika? Luka wyrwał mnie z zadumy, zauważając, że nie mamy drobnych, aby zapłacić za naszą szafkę. Zauważył słusznie. Powiedziałem, żeby poczekał – i ja to załatwię. Ruszyłem przed siebie, wytężając wzrok i wreszcie go znalazłem – bankomat. Piękny, świecący i – co najważniejsze – wypełniony gotówką. Wziąłem parę forintów i wróciłem z triumfem. Luka jednak zauważył, że banknoty, owszem, zmieszczą się w szparkę, przeznaczoną na monety, lecz nie wypełnią funkcji swoich metalowych towarzyszy. Zauważył słusznie. Moja motywacja jednak wyczerpała się. Dałem mu świeżutkie forinty. Poszedł szybko do pani od pilnowania klozetów, która rozmieniła mu banknoty na drobne i w ten właśnie sposób pokonaliśmy wspólnie swoją pierwszą wyjazdową przeszkodę, a budapesztański burger smakował bardzo dobrze.

Wieczorem zabraliśmy swoje plecaki z szafeczek – ten drugi bagaż wciąż tam był – po czym pojechaliśmy na lotnisko. Nasz lot odlatywał zaraz po jedenastej wieczorem. Nie wiem, czy spotkało cię kiedyś coś takiego, ale dostaliśmy informację, że odleci trzydzieści minut przed czasem. Przed czasem, rozumiesz to? Właśnie, czasami odlatywał po czasie, a czasami wcale, ale żeby przed czasem? Sam przecierałem oczy ze zdumienia. Pojechaliśmy na lotnisko odpowiednio wcześniej, żeby ostreczować mój plecak (a gdy mówię „ostreczować” to mam na myśli, że Luka mi go ostreczował) oraz zdać nasze bagaże. Odjechały w siną dal, a nam pozostało już tylko przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, kupić perfumy Armani Stronger with You Intensly, przejść kontrolę paszportową i czekać pod swoją bramką. Na szczęście postawili tam pianino – lekko rozstrojone, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi lekko rozstrojone pianino.
I w końcu wzbiliśmy się w powietrze. Nasz ostatni etap dojazdu. Piętnasta godzina podróży. Oczywiście, że śmierdziałem, nie ma na to rady. Na szczęście pasażerem po mojej prawicy był Luka, a na osobę po mojej lewicy nie zwracałem za bardzo uwagi. Zająłem się oglądaniem „La la land” oraz piciem kawy. Zawsze kupuję kawę na pokładzie. Właśnie Luka też to wyśmiał. Ja w ogóle od kawy jestem uzależniony i to nie jest nic dobrego. Niedawno wybrałem się na czyszczenie zębów. Stomatolożka załamywała ręce nad osadem. Najgorsze, że była młoda i ładna. Co innego, gdyby starsza czy brzydka zaglądała mi do gęby, mówiąc „masakra”. Dlaczego to coś innego? Nie wiem, taka już ludzka natura. Obejrzałem zatem to „La la land”, wypiłem kawę, a potem wylądowaliśmy na armeńskiej ziemi.

Dzień 2: klasztor Chor Wirap, świątynia w Garnin, nocleg nad zbiornikiem Azat
Wylądowaliśmy o siódmej czasu lokalnego, czyli dwie godziny później niż w Polsce. I zaczęło się. Kontrola.
Już zupełnie zapomniałem o fakcie istnienia kontroli granicznej, bo ja rzadko latam poza Schengen. I, jak to zwykle bywa, nie doceniam tego, co mam. W tym przypadku – braku kontroli na granicach. Matko i córko, co to się działo. Gdy autobus przywiózł nas do erywańskiego terminalu, to spędziliśmy z godzinę trzydzieści w kolejce do kontroli. Ktoś wbijał się przed nas, komuś spadły żelki na ziemię i nie podniósł, ktoś sapał, ktoś śmierdział, ktoś się pocił, generalnie – piekło. Poruszaliśmy się przed siebie niczym gejsza, stópka za stópką. W końcu nadeszła ta chwila – armeński strażnik graniczny wziął do ręki mój paszport i patrzył, to na mnie, to na zdjęcie w paszporcie. I znowu na mnie, i znowu na zdjęcie. Potem obrócił paszport do góry nogami, pokręcił nim, przekartkował od lewej do prawej, od prawej do lewej, poprzyglądał się innym pieczątkom, a potem znów spojrzał na mnie, na zdjęcie, na mnie, na zdjęcie – słowem, zajęło to zbyt dużo czasu. Wreszcie pozwolił mi przejść przez bramkę.
Luka już na mnie czekał, bo z jakiegoś powodu nie wydał się strażnikom tak podejrzany, nie wiem, moja twarz ściąga na siebie różne problemy, więc już mnie to nie dziwiło. Co, że nie wygląda jakoś szczególnie dziwnie? Może i nie wygląda, ale to bardziej chodzi o vibe, rozumiesz? Są takie twarze, które przyciągają kłopoty. Jak widzisz w pociągu jakiegoś pijanego dresa to wiesz, że on podejdzie właśnie do ciebie. Taka to twarz. Z taką mi przyszło żyć, nic na to nie poradzę.
Poszliśmy wreszcie po odbiór bagażu. Już dawno leżał na taśmie, bo przecież kontrola trwała tyle czasu. Nietrudno też było go znaleźć, taką wielką paczkę, owiniętą streczem, jak gdyby ktoś kupił dwieście pięćdziesiąt kilo parówek w mięsnym. Zdjąłem swój plecak z taśmy, rozwinąłem strecz i udaliśmy się do hali przylotów, naszego domu na najbliższych kilka godzin. Właśnie nie, nie udaliśmy się od razu na wyprawę, bo wynajęliśmy samochód – o tym chyba jeszcze nie wspominałem? Tak, wynajęliśmy samochód. Moim zdaniem to najlepsza opcja na poznawanie nowych krajów. Kocham rower, ale ile dam radę zrobić na nim jednego dnia? Mój rekord to sto kilometrów. I potem jeszcze miałbym zwiedzać, korzystać, poznawać? Nie żartuj. Piechotą, bez samochodu? To wyobraź sobie, że miałem jeden plecak, wypełniony po brzegi, drugi plecaczek, wypełniony po brzegi, a przyleciałem do kraju, gdzie trzydzieści stopni Celsjusza na plusie to mróz. Nie, samochód to nasza jedyna opcja, zwłaszcza, że chcieliśmy zwiedzić całą Armenię. Tylko wypożyczalnia nie mogła dostarczyć nam auta zaraz po naszym lądowaniu. Trudno się im dziwić, mało kto o czwartej rano jest na nogach. Ja w sumie jestem, każdego dnia. Mam problemy ze snem. Leżę w łóżku i oglądam głupie filmiki, dopóki nie nadejdzie świt. Słusznie, nie jestem wtedy na nogach, lecz na plecach. Nie ja jednak miałem dostarczyć nam samochód. I tak udało się nam ustawić nieco wcześniej niż planowaliśmy, ale wciąż nie na blady świt. Zatem hala przylotów stała się naszym domem na kilka godzin.
Położyliśmy się w jedynej na tym poziomie kawiarni, wzięliśmy coś do picia i jedzenia, a potem złapałem za kosmetyczkę i ruszyłem do łazienki. Załatwiłem się, umyłem zęby i głowę. Jak? Normalnie, pod kranem. Miałem ze sobą swój szampon, ręcznik, więc to żaden problem. Stałem potem, lekko zgarbiony, pod suszarką do rąk i suszyłem włosy – okej, to mogło wyglądać dziwnie, ale co z tego? Całe życie zastanawiam się, co o mnie myślą inni, mogłem przynajmniej przestać w tym momencie, aby wysuszyć włosy.
W końcu dostaliśmy wiadomość, że gość z wypożyczalni jest już blisko i mamy wypatrywać srebrnego Renault Duster. Tak, dobrze słyszysz. Stanęliśmy zatem na chodniku przed głównymi drzwiami terminala, a następnie wyglądaliśmy srebrnego Renault Duster. Pojawił się. Kierowca pomógł nam załadować plecaki do bagażnika, po czym wyjechaliśmy poza teren lotniska na darmowy parking, aby dokonać oględzin auta.
Cóż, wehikuł do nowych nie należał i swoje przeszedł. Zderzak lekko odstawał od karoserii, tu wgniecenie, tam rysa, tu rysa, obok rysa, a niżej jeszcze jedna rysa. Najważniejsze jednak, że jeździł i przetrwał z nami najgorsze wertepy. Tak, zapaliło nam się po paru dniach check engine, ale potem zgasło, znowu zapaliło i zgasło, kto by się tym przejmował? Dopóki spod maski nie wydzielają się kłęby czarnego dymu, to auto nadaje się do jazdy dalej.
Za kierownicą usiadł Luka. Chyba mi jeszcze nie ufał, ale to się w trakcie zmieni. Ja zresztą cieszę się, że usiadł za kierownicą jako pierwszy, bo owszem, słyszałem legendy o azjatyckim stylu prowadzenia samochodu, ale to, co nas spotkało w pierwszych godzinach jazdy po Erywaniu przechodzi ludzkie pojęcie. A musieliśmy wjechać w głąb miasta, żeby nabyć kartusze, wiesz, gaz, propan-butan, naszą mobilną kuchnię, żebyśmy mogli rano wypić kawę i zjeść kolację wieczorem. Kierunkowskaz? A na co to komu? Pierwszeństwo? A co to oznacza? Pas ruchu? Te śmieszne, białe linie na asfalcie? Pieszy? W sensie człowiek bez karoserii? Jego problem. Zresztą piesi też nie opanowali funkcji rozglądania się, a ich instynkt samozachowawczy skończył się wraz z przyjęciem chrześcijaństwa. Jeśli natomiast chcesz zmienić pas – to powodzenia. Albo wbijasz się komuś przed maskę, albo jedziesz przed siebie, póki ci się Armenia nie skończy. Trąbienie? Właśnie to mnie zdziwiło. Przez cały wyjazd zatrąbiono na nas może dwa razy. Mimo że w tym kraju jeżdżą jak kompletni wariaci, bez poszanowania dla ludzkiej egzystencji, to jednak jakoś to funkcjonuje. Jedziesz sobie, dajmy na to, ekspresówką. Na poboczu stoi wielka ciężarówka. Musisz przewidzieć, że ona w każdej chwili może włączyć się do ruchu, a w tym samym czasie wyprzedzać cię będzie jakaś łada, którą z kolei wyprzedza inna łada. Panuje tutaj zasada nieufania nikomu oraz wiecznego wyprzedzania. Nie ma czegoś takiego, jak bezpieczny odstęp – odstęp będzie bezpieczny, jeśli nikogo przed tobą nie ma. Toteż wszyscy wyprzedzają wszystkich wszędzie. Górska serpentyna i zakręt pod kątem stu osiemdziesięciu stopni? To przecież doskonałe miejsce, aby kogoś wyprzedzić! Wyboista droga, pełna kamieni, wiodąca niemalże pionowo w górę? Potrzymaj mi Ararat! I kiedy tego pierwszego dnia razem z Luką bluzgaliśmy, wyrażając w ten sposób nasze niedowierzanie, to już po dwóch dniach sami wyprzedzaliśmy bez kierunkowskazu, jechaliśmy sobie dla wygody poboczem i włączaliśmy się do ruchu tak, jak nam było wygodnie. Dlatego System of a Down jako ścieżka dźwiękowa do jazdy po Armenii to wybór idealny. Drogi i kierowcy w tym kraju są dokładnie takie, jak ich piosenki – nieprzewidywalne, czasem pełne ostrości, czasem łagodne, pełne zakrętów, serpentyn, nieoznaczonych zmian, chaosu, a jednak to wszystko tworzy jakiś sens, jakiś organizm, w którym wszyscy dobrze się odnajdują. Musisz tam pojechać, żeby to zrozumieć, bo jak mam oddać to uczucie, gdy jedziesz siedmioletnim Dusterem, z przechyłem na lewo, przez drogę o szerokości dwóch metrów, pełną ostrych kamieni i dziur, po czym ze zdziwieniem oglądasz w lusterku, jak wyprzedza cię sześćdziesięcioletnia łada? Właśnie, nie dam rady tego oddać w żaden sposób.

O Erywaniu teraz mam mało do powiedzenia – wróciliśmy tam jeszcze na koniec wyprawy, jak będzie ci się chciało mnie słuchać przez tyle czasu to wtedy się dowiesz. Tego pierwszego dnia patrzyliśmy zza szyb samochodu na Ararat, najwyższy szczyt Armenii. Problem jest jednak taki, że on nie leży w Armenii, tylko w Turcji. Długo jednak leżał w Armenii, czy też w ziemiach, uznawanych za należące do Armenii. Wielkie to jest bydle, zatem widać go zewsząd. A jak go nie widać, to zobaczysz go na banknotach, w nazwach alkoholi, banków, sklepów, supermarketów, wszędzie. Wyobrażasz to sobie? To tak, jakbyśmy u nas wielbili Gerlach jako najwyższy szczyt Polski. Gerlach na dwóch dychach obok Chrobrego. Narodowy Bank Polski Gerlach. Słynna polska wódka Gerlach. Gerlach tu, tam i siam. Niesamowite. Jak znasz historię Armenii, a widzę, że nie znasz, to zrozumiesz, że zmieniała ona granice częściej niż Polska. I nigdy nie miała szczęścia do sąsiadów. Pierwszy kraj chrześcijański świata. A obok Osmanowie, Persowie, a z czasem Turcja, Iran, Azerbejdżan. Nawet ze swoim jedynym chrześcijańskim sąsiadem, Gruzją, nie potrafisz dojść do porozumienia. Ciągłe spory o terytorium, Lori, Górski Karabach, wojna za wojną, ludobójstwo, emigracja, diaspora rozsiana po całym świecie. Wiesz, to jak gdyby zamieszkać na osiedlu kibiców Wisły Kraków, samemu będąc fanem Legii Warszawy. I potem musisz tym kibicom oddać przedpokój, część salonu i kawałek sypialni, bo niestety, jesteś od nich słabszy. I weź tu bądź producentem map Armenii. Poszedłbyś z torbami.
Patrzyłem sobie zatem na Ararat, gdy tymczasem Luka walczył o życie na armeńskich drogach, wioząc nas do pierwszego punktu wycieczki, klasztoru Chor Wirap. Słuchaj, muszę cię ostrzec. Armenia składa się w 90% z klasztorów, z 5% z ład i w pozostałych 5% z pięknych widoków. Klasztorów ci u nich dostatek. Jak przy opisywaniu sześćset piątego klasztoru będziesz mieć dość to daj znać, dobra? Postaram się jakoś opisywać je w fascynujący sposób, chociaż nie będzie to łatwe, bo nawet architektura tych budynków jest dość jednolita. To, co je wyróżnia, to położenie oraz historia. Chor Wirap znajdował się bardzo blisko granicy z Turcją, nieopodal Araratu. Tak blisko, a tak daleko. Jako że to pierwszy klasztor Armenii, który zobaczyłem, to oczywiście zrobił na mnie wielkie wrażenie.

Wieża, zakończona strzelistym dachem, symetryczna konstrukcja, pięknie ozdobione drzwi wejściowe, skromny wystrój wewnątrz i do tego przeróżne napisy na ścianach. Jedne planowane przez twórców klasztoru, inne to typowe „tu byłem”, przy czym może nie aż tak typowe, przynajmniej dla mnie, bo po pierwsze „tu byłem” z 1918 roku to nie „tu byłem” z 2014 roku, napisane sprejem na ścianie dworca. Jedno i drugie to wandalizm, ale wandalizm sprzed setki lat to już atrakcja turystyczna.



Do tego te drzwi – tak pięknie zdobione, że gdybym był wiernym ormiańskiego Kościoła to nie dostałbym się nigdy do wnętrza żadnej świątyni, stałbym i patrzył sobie na wejście z zachwytem. Wtedy też zacząłem się zresztą zastanawiać, czy ludzie w dawnych czasach naprawdę byli tak nikczemnego wzrostu? Ja, przy moim metrze dziewięćdziesięciu, musiałem zginać się w pas przed wejściem do świątyni, a potem podczas przemierzania jej zakamarków. I wiesz co? Tak, ludzie kiedyś byli sporo niżsi. Wyobrażasz sobie, że średnia wzrostu dla mężczyzn to jakieś 165-168 centymetrów, a dzisiejszy wzrost do dopiero domena XIX, a nawet XX wieku? Nie mogę tego zrozumieć. Historia naszego świata to historia kurdupli. To trochę zmienia perspektywę i coś, co dla mnie może wydawać się małe, dla moich przodków było monumentalne.

W klasztorze Chor Wirap, który niezwykle przypadł mi do gustu, oprócz licznych napisów na ścianach, dostrzegłem też gniazda jerzyków i same jerzyki zresztą. To te wspaniałe patki, co żrą dziesiątki tysięcy komarów, kocham je. W Armenii jest ich pełno i lubują się w gniazdowaniu po klasztorach, przede wszystkim w kopule nad ołtarzem. Tak, oznacza to często, że przed tym świętym miejscem jest nasrane jak się masz, ale nikomu to na szczęście nie przeszkadza i jerzyki żyją sobie w Armenii szczęśliwe jak nigdzie.

Mieliśmy też wielką ochotę sfotografować Chor Wirap na tle Araratu, jak to widzieliśmy przed wyjazdem w internecie, ale nie daliśmy rady. Może to sprzęt, a może trzeba było pojechać w jakieś szczególne miejsce, bo udało nam się albo sfotografować klasztor, albo górę, nigdy jedno i drugie jednocześnie. Wdrapaliśmy się nawet na takie wzniesienie, gdzie łopotała armeńska flaga, ale nic z tego. W ogóle, to ciekawe, że w Armenii jest tak mało flag. Chodzi mi o to, że zwykle w krajach, które walczą przez tysiąclecia o swoją niepodległość, które mają bardzo indywidualny język i pismo, to flagi są nieodzownym atrybutem wyrażania tej walki i podkreślania tego, że „hej, to my, istniejemy i jesteś u nas”. Mieszkałem prawie rok w Katalonii, to wiem, co mówię. Wyobraź sobie: każdy balkon we fladze katalońskiej, na każdym murze namalowana flaga katalońska, mało tego, flagi katalońskie na asfalcie, na koszulkach, w kawiarniach, na placach, kościołach, dosłownie wszędzie. A tutaj? Nie licząc urzędów państwowych w Erywaniu, to nie wiem, czy naliczyłbym z pięć flag Armenii, zwykle umiejscowionych w malowniczych punktach, jak właśnie wzniesienie nad klasztorem. Aha, była jeszcze jedna, w kolejce przy kontroli paszportowej. Koleś, który wbił się w kolejkę przed nas ją przewrócił, ale na szczęście podniósł i obyło się bez skandalu.

Co do skandali to ja prawie jeden wywołałem. Mówiłem już chyba, że mam alabastrową skórę, kocham słońce, lecz nie możemy być razem. Wystarczy pięć minut i skóra odchodzi mi płatami. Smarowałem się zatem w miejscach, które wystawiałem na działanie promieni słonecznych, czyli przede wszystkim na ramionach, twarzy i szyi, ale co zrobić z samą głową? Powiesz – czapka, kapelusz, owszem, gdybym miał normalną głowę. A zdajesz sobie sprawę, że maksymalny standardowy rozmiar czapki czy kapelusza to 60 centymetrów? Obwód mojej głowy, natomiast, to 62 centymetry! W dzieciństwie mama prosiła, żebym przyniósł w czapce dwa kilo kartofli. Masakra. Poza tym w samej czapce z daszkiem wyglądam jak pajac, a w kapeluszu jak pajac w kapeluszu. Uznałem zatem, że najlepszym pomysłem będzie zabrać chustę z Jordanii, o której już wspominałem. Wielką i piękną, z frędzlami i czarno-białym wzorem. Według handlarza w Petrze, taki wzór pochodzi z Iraku. W Jordanii miałem tę chustę na głowie każdego dnia. W Armenii z początku też. Jednak kojarzy się ona Armeńczykom z islamem, a islam – z Turkami i Azerami. Widziałem, że patrzą na mnie, przyciągam wzrok mieszkańców, a w jednej wsi podjechała do nas nawet policja i zapytała nas o coś, ewidentnie patrząc na moją chustę, lecz gdy odpowiedziałem po angielsku, to machnęli tylko ręką i pojechali w siną dal. W jednym klasztorze jakiś Włoch zapytał nawet kapłana, czy Armeńczycy nie lubią Islamu? Na co on: „Nic z tych rzeczy, nie mamy nic przeciwko Islamowi i muzułmanom! Nienawidzimy po prostu Turków i Azerów”. Chustę zatem po pewnym czasie zamieniłem na taki materiałowy komin, który pożyczyłem od Luki.
Po próbie opuszczenia Erywania, wizycie w supermarkecie, gdzie nakupiłem zupek instant oraz nawąchałem się kawy, oraz zwiedzaniu klasztoru, przyszedł czas na wyjazd spod stolicy na armeńską prowincję. Tęskniłem osobiście za przepiękną naturą i moja tęsknota szybko została ugaszona. Zatrzymaliśmy się bowiem nad zbiornikiem Azat, będącym częścią rzeki Azat. Nie uwierzysz, jeśli nie zobaczysz zdjęć – w Europie to wiesz, tego typu piękne, nazwijmy to, jeziora, otoczone wzgórzami, zwykle otoczone są też hotelami, kawiarniami i restauracjami. Tutaj jednak – dzicz na dziczy. Spójrz na ten kolor wody, na te kształty skał, coś wspaniałego. Nic dziwnego, że tego dnia postanowiliśmy właśnie tam rozbić nasze namioty. Ale o tym za chwilę.


Dzień się jeszcze nie skończył i mieliśmy kolejne świątynie do odwiedzenia. Droga wiodła przez piękne górzyste tereny. Co jakiś czas na poboczu, a nawet na środku drogi, leżały martwe psy. Musisz wiedzieć, że dzikie psy w Armenii to prawdziwa plaga. To nie tak jak u nas, że dzikie zwierzęta się odławia, sterylizuje, tam psów jest jak psów – zwłaszcza tych dzikich. Chodzą, biedne, brudne, głodne, po wzgórzach, szlakach, drogach, licząc, że może im coś skapnie – i często niestety kończą pod kołami armeńskich samochodów, a Armeńczycy nie należą do tych, co zdejmują nogę z gazu. Trudny widok dla wrażliwych.
Dotarliśmy zatem do świątyni w Garni. Jest ona na pewno wyjątkowa na tle wszystkich klasztorów w Armenii, bo jej kształt zainspirowały świątynie rzymskie, które przecież zainspirowały świątynie greckie.

Ja mam słabość do wszystkiego, co antyczne, a już do Starożytnego Rzymu w ogóle. Nie mówiłem jeszcze o tym? Jak widzę kolumnadę, świątynię na planie prostokąta, to mam chęć wielbić Zeusa Gromowładnego. Dlatego też obiekt w Garni bardzo przypadł mi do gustu, poza tym w jego tle rozciągają się góry, które tylko dodają mu uroku. Tak ogólnie to w środku nie znajdziesz niczego szczególnego, ale warto – dla samych widoków.

Z góry dostrzegliśmy zresztą przedziwną skalną formację, z pewnością wulkaniczną. Czemu z pewnością? A widziałem już takie coś, może w mniejszej skali. Kiedyś, jak poznawałem Sycylię. Nic tak nie rzeźbi, jak lawa, nawet Michał Anioł, uwierz mi. Toteż, gdy razem z Luką dostrzegliśmy niesamowite formacje skalne w wąwozie, postanowiliśmy tam pojechać. Kamienne Organy – taką nazwę nosi ten cud natury i słusznie.


Skały są długie, pionowe i ustawione jedna obok drugiej niczym hatifnaty. I jeszcze ten mały potok – można się zachwycić albo zsikać, jeśli ma się pełny pęcherz. Nie mieliśmy za bardzo czasu, żeby przemierzyć cały kanion, ale wrażeń i tak wystarczyło, zapewniam cię.

Jakoś po osiemnastej postanowiliśmy wrócić nad zbiornik Azat, żeby doprecyzować nasze miejsce na nocleg. Zastanawialiśmy się z góry, w jaki sposób tych kilka samochodów dostało się na sam dół – i po paru nieudanych próbach dotarliśmy w zasadzie nad samą wodę, tuż obok samotnego drzewa i kawałka zieleni oraz bocianów, spacerujących tuż przy brzegu. Psów tu co nie miara, starałem się im dać, co mam do jedzenia, ale z drugiej strony bałem się, że zaraz rzuci się na nas sfora, bo niektóre nie miały przyjaznej aparycji. Jeden z nich położył się pod naszym samochodem, żeby ochronić się przed słońcem (nic dziwnego, bo nawet o 18 słońce piekło niemiłosiernie, aczkolwiek mi to bardzo pasowało, więc dla mnie piekło miłosiernie). Odpaliliśmy gaz, zjedliśmy kolację i tej pierwszej nocy nie mogłem sobie poradzić z rozbiciem namiotu, na szczęście Luka mi pomógł.



Ściemniło się, ale księżyc w pełni w pełni rekompensował nam brak słońca. Patrzyłem jeszcze na to, jak odbite przez niego promienie słońca odbijają się na powierzchni jeziora, wsłuchałem się w dźwięk cykad, pomyślałem o życiu i zawinąłem w śpiwór, aby zasnąć. Przeczytałem jeszcze kilka stron książki. Tytuł? Nie pamiętam, coś o fasoli.
Tak skończył się pierwszy dzień na armeńskiej ziemi.

Dzień 3: klasztor Geghard, wspinaczka na Ażdahak, nocleg nad jeziorem Sewan
Nie nudzę się? Kawy już nie masz? To weź jeszcze jedną, albo lepiej herbatę czy wodę, po nich nie zostaje osad na zębach. Chcesz o coś zapytać, jeśli chodzi o ten pierwszy dzień? Tak, rozbiliśmy się całkiem na dziko, w Armenii można wszędzie i jest bardzo bezpiecznie, jeśli nie boisz się żab. Ja się boję. Ale rechotały dość daleko, poza tym bociany zeżarły przynajmniej część tych krwiożerczych płazów. Owszem, uważam, że w Armenii w ogóle jest dość bezpiecznie. Najgorzej to z tymi kierowcami, czasem krowy wyjdą ci na ulicę. Ludzie są mili i pomocni, nie czułem się tam zagrożony nawet przez sekundę. Wiadomo, nagabują, żeby kupić u nich pamiątki, ale trudno ich nie zrozumieć, w końcu z tego żyją. Dobra, to jak idziesz, to weź mi jeszcze jedną kawę i ciastko owsiane. Maślane, fakt, przepraszam. Weź dwa, nie pożałujesz.

Wstałem z zachwytem. Mówię wstałem, bo obudziłem się standardowo, z uczuciem, że mi się nie chce. Jednak wystarczyło odsunąć wejście do namiotu, aby ujrzeć zbiornik Azat w całej okazałości, w pięknym słońcu. Luka to w ogóle wstał na jego wschód, ale mnie obudzić nie jest łatwo, o czym zresztą przekonał się przez cały wyjazd. Powiedział: „nie nastawiaj budzika, ja cię będę wołał” – no i wołał. Raz, dwa, zwykle wstawałem za trzecim razem. Muszę przyznać, że i tak poszło mu całkiem nieźle. W domu nastawiam trzynaście budzików i żaden nie działa.
Wyszedłem zatem z namiotu, dosyć wyspany, ale z lekkim bólem pleców – po dwóch dniach zrozumiałem, że matę samopompującą trzeba pompować, więc z początku można powiedzieć, że spałem na twardej ziemi. Wyprostowałem się, przeciągnąłem, otoczyły mnie dzikie psy. Zrobiliśmy sobie śniadanie, popatrzyliśmy jeszcze raz na zbiornik Azat, po czym spakowaliśmy nasz dobytek. Myślałem, że mnie cholera weźmie przez ten mój namiot. Za nic w świecie nie dawał się normalnie pakować. Tropik się rozplątywał, a całość nie chciała wejść w – moim zdaniem – za mały pokrowiec. Kto to robi te pokrowce na namioty czy śpiwory, powiedz mi? Zwykle są tak małe, że bez profesjonalnej maszyny nie masz szans ich po ludzku upchnąć. Dopiero ostatniego dnia postanowiłem zamienić namiot kolejnością z tropikiem i jakoś mi się udało. Do tego gubiłem śledzie, albo je wyginałem – takie aluminiowe, małe, niewiele ważyły, ale też w nieco twardszą ziemię nie dawały się wbić. Umyłem zęby, poszedłem jeszcze nad zbiornik, żeby ogarnąć też inne części ciała, ale przyznaję, że przez miękkość gruntu nie udało mi się umyć wszystkiego.
Godzinkę później dojechaliśmy do naszego drugiego (dopiero drugiego?) klasztoru o nazwie Geghard. Pamiętaj tylko, że jak mówię „klasztor” to mam na myśli nie tylko jeden budynek, ale cały zespół zabudowań. Tak to zwykle się wtedy budowało. Klasztor, kościół, pomieszczenia gospodarcze, mieszkalne i tak dalej. Tutaj jeszcze wiele elementów zespołu klasztornego wykuto w skale – całkiem misterna robota. Wrażenie zrobiły na mnie płaskorzeźby i oczywiście ormiańskie pismo. Szanuję wszystkie alfabety, które nie są alfabetem łacińskim czy cyrylicą. Tak, łaciński i cyrylicę też szanuję, ale tych dwóch używa się w trzech czwartych krajów tego świata. A taki alfabet gruziński czy ormiański? I spójrz, ile lat zdołał przetrwać. Tak samo jak naród ormiański. Jak patrzę na te litery, to widzę to przetrwanie.



Do alfabetu to też jeszcze wrócimy, jeśli będzie ci się chciało ze mną siedzieć. Kawy mamy pod dostatkiem, to czemu nie – zresztą co dziesiąta jest gratis. Teraz jednak porozmawiajmy o porażce.
Klasztory klasztorami, ale to, co zachwyca w Armenii to natura. To kraj pełen gór – a jeśli są góry to trzeba na nie wejść. Czemu? Bo one tam są. I czekają.
Przed wyjazdem oceniałem swoją formę całkiem dobrze, wiesz, siłownia cztery razy w tygodniu, po treningu wolne cardio na wzniesieniu, chodzę do sklepu i wracam z dwiema pełnymi torbami, rowerem robię dziennie kilkadziesiąt kilometrów, to co się mogło stać? Przecież pięć lat wcześniej poszedłem na Śnieżkę z Karpacza, a potem wróciłem przez kościół Wang, to ponad dwadzieścia kilometrów! Sądzę, że takie portfolio wystarczy na armeńskie góry. Ty nie sądzisz? Nie sądzisz słusznie.

Zaczęło się to tak, że sprawdziliśmy naszego Renault Dustera w terenie. Nasze mapy pokazywały, że można podjechać bardzo, bardzo blisko szczytu, żeby mieć niewiele metrów do pokonania, a potem robić sobie fantastyczne zdjęcia na górze. Brzmi przepięknie. Problem jednak jest taki, że ta kreska na mapie, co pokazuje drogę, nie oddaje rzeczywistości – czasem w ogóle na mapie jest kreska, a na wzniesieniu nie ma żadnej drogi. Nie ma nawet żadnych śladów, że jakakolwiek droga tam była: tylko kwiaty we wszystkich kolorach rosną sobie wszędzie, żółte, fioletowe, czerwone, a w nich mnóstwo pszczół. Nic dziwnego, że miejscowi stawiają ule, gdzie się da, przerabiają nawet na te ule stare autobusy. W każdym razie mnóstwo czasu zajęło nam podjechanie pod wzniesienie – drogi są kręte, strome, dziurawe, pełne kamieni i oczywiście bez asfaltu. Raz nawet zatrzymaliśmy się, żeby ocenić zagrożenie płynące od przeszkody, postawionej tutaj ludzką ręką: dużej rury, która w połowie wystawała z ziemi.
– Co myślisz? – spytał Luka. – Nie zawiśniemy?
– Nie zawiśniemy – odpowiedziałem z przekonaniem.
Faktycznie, nie zawisnęliśmy, aczkolwiek, kiedy przednia para kół pokonała przeszkodę, to usłyszeliśmy głośne „BUM”. Przejechaliśmy całą przeszkodę i zatrzymaliśmy się.
– No i nie zawisnęliśmy – zauważyłem z triumfem. Na szczęście nic nam nie odpadło od samochodu, a nawet jeśli cokolwiek odpadło to i tak nie było niezbędne do kontynuowania jazdy na szczyt. Przy czym kontynuować jazdy już nijak nie dało rady. Drogi zrobiły się wąskie, pełne pęknięć, ostrych kamieni, bez terenowego auta lub starej łady nie ma szans podjechać wyżej. Zatrzymaliśmy się zatem obok stacji transformatorowej i rozpoczęliśmy przygotowania. Musisz wiedzieć, że oprócz przepięknych krajobrazów i klasztorów, w Armenii wszędzie zauważysz jeszcze dwie rzeczy: pełno wystających ponad ziemię rur od gazu, dumnie oznaczonych licznikami Gazprom Armenia, ciągnących się kilometrami przez miasta, wsie i bezdroża, a będzie ich tylko więcej, bo widzieliśmy z Luką mnóstwo robót, gdzie Armeńczycy instalowali kolejne żelastwo; druga rzecz natomiast to linie wysokiego napięcia. Ciągną się przez dziesiątki kilometrów po najpiękniejszych krajobrazach państwa, psując nieco kadr zdjęcia i wrażenia wizualne, przy czym nigdy, przenigdy nie widać żadnej elektrowni – zastanawialiśmy się w ogóle, dokąd one biegną, może do Rosji? Odpowiedź nigdy nie nadeszła, a linie wysokiego napięcia zostały z nami do końca wycieczki. Przy okazji uratowały mi moje nic niewarte życie. Już opowiadam.
Zaparkowaliśmy i wyciągnęliśmy plecaki. Ażdahak. Co? Nie, nie zakrztusiłem się ciasteczkiem. To nazwa szczytu, który tego dnia mieliśmy zdobyć i co więcej, nocować na nim. Czy zjemy z nim wspólne śniadanie to kwestia dyskusyjna. Zapakowaliśmy zatem w plecaki najważniejsze rzeczy: namioty, śpiwory, maty, gaz, jedzenie, ciepłe bluzy i oczywiście dużo, dużo wody, bo na szczycie jest wulkan, to jakby wybuchł to można by go ugasić. Wiem, że wygasły, ale z tymi wulkanami to nigdy nic nie wiadomo, spytaj tylko mojego znajomego z Pompejów.

Spakowany, spojrzałem w stronę szczytu, ale szczytu nie było widać. Wiesz, co to znaczy? Że jest daleko i wysoko. Najgorzej. Co to jednak dla mnie, przecież opowiadałem ci, że zdobyłem Śnieżkę, bez butli, bez aklimatyzacji, bez raków, tak, jak siedzę tutaj przed tobą. Założyłem jeszcze na głowę swoją chustę z Jordanii, pomyślałem, że tutaj ludzi raczej nie spotkamy, a słońce na pewno. Wyglądałem całkiem dobrze, zawsze wyglądam całkiem dobrze w miejscach, gdzie nie ma ludzi. Zrobiliśmy jeszcze krótki filmik z początku wyprawy, żeby potem nagrać taki sam już na szczycie. I zaczęło się. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, robiło się coraz bardziej stromo, piłem ze swojego bidonu jak opętany, dyszałem, serce podeszło mi pod gardło, zlał mnie zimny i jednocześnie ciepły pot, myślałem, że dostanę zawału.

– Mała przerwa! – zawołałem do Luki, który prześcignął mnie o jakichś pięć kilometrów. Zatrzymał się i spojrzał na mnie z politowaniem.
– Przeszliśmy jakieś dwadzieścia kroków – zauważył, patrząc na samochód.
– Tak? A wydawało się, jakbym zdobył co najmniej K2 zimą – odparłem i zacząłem żłopać wodę jak opętany. Nic to, dam radę, przecież zdobyłem Śnieżkę, podchodząc z samego Karpacza. Ruszyliśmy dalej, przystawałem jedynie co jakichś dwadzieścia kroków, aby odpocząć, a często również, by podziwiać otaczającą mnie naturę. Wyjątkowo żywą: co jakiś czas wzbijały się wokół nas drapieżne ptaszyska o charakterystycznych skrzydłach – nie do uchwycenia na zdjęciach, bo tak szybko odlatywały. Szedł sobie człowiek i one nagle załopotały skrzydłami i wzbijały się w powietrze, patrząc na nas z pogardą. Wzlatywały ze sto metrów ku górze, potem sto w dół, potem dwieście w górę, nurkowały i wznosiły się ze zdobyczą w dziobie czy w szponach. Przepiękny widok. Nie byliśmy również w stanie z początku zidentyfikować tych ptaków drapieżnych, dopiero pod koniec wycieczki doszliśmy do wniosku, że to kurhanniki.

Tata zawsze mówił, że na słońcu to najważniejsze się nawadniać. Wziąłem to sobie do mojego szybko bijącego serca i już na początku wycieczki wypiłem całą wodę ze swojego litrowego bidonika. Na szczęście przy szlaku znajdowały się co najmniej dwa bijące źródełka, więc z uzupełnieniem wody nie było najmniejszego problemu. Całe szczęście, bo pewnie bez wody umarłbym przy naszym Dusterze, a to wstyd umrzeć wcześniej niż twój Duster. Chwilę później poprosiłem Lukę o przerwę. Powiedział, że jak jest stromo to nie ma sensu, ale zaraz będzie płaskie. Faktycznie, zaraz było płaskie, może nie superpłaskie, ale wystarczająco płaskie, by lec na płaskim. Ległem zatem, zdejmując swój plecak i używając go jako poduszki. Szybko zjadłem swoje przekąski z banana i daktyla, wypiłem połowę wody i miałem nadzieję, że to jest ten cały Ażdahak – mało spektakularny, ale jednak osiągnąłem go, możemy wracać na kebab w lawaszu. Tak, to nie był Ażdahak. Bardzo mi przykro, ale przekąski zjadłem smaczne. Na domiar złego zaczął wiać chłodny wiatr. Zimno, w Armenii? Nie na to się umawiałem. Musiałem wyciągnąć polar z plecaka i powiem ci, że wcale nie zrobiło mi się przez to lżej. Dyszałem bardziej niż na początku, a we własnym pocie mogłem utonąć, bo nie umiem pływać. Zawołałem Lukę.
– To mój maks – zdołałem wydusić z siebie tylko te trzy wyrazy, bo przy większej liczbie pewnie dostałbym zawału. – Koniec. Kropka. Zawracam. Idź beze mnie, dasz sobie radę.
– Ale wiesz, że mieliśmy nocować na szczycie? Musiałbyś spędzić całą noc i dzień w samochodzie.
– Samochód a szczęście nie jest superstromy i jakoś się do niego dostanę.
– A znajdziesz go?
– Tak, będę szedł w dół i patrzył na druty wysokiego napięcia.

Wymieniliśmy się rzeczami: on dał mi kluczyki do auta, a ja dałem mu powody do patrzenia na mnie z politowaniem. Pożegnaliśmy się bez czułości i ruszyłem w dół. Nikt mi nie powiedział, że w dół jest gorzej. Odezwały się jakieś mięśnie w tyłku – nie miałem pojęcia, że w tyłku są jakieś mięśnie! Normalnie, w połowie pośladka, takie poziome. Masakra, powiem ci – przystawałem częściej niż w drodze na szczyt. Może też dlatego, że tym razem szedłem przodem do widoków. Gdzie nie spojrzeć, tam szczyty, skały, kamulce i pięknie pochmurne niebo. Przy okazji oczywiście kurhanniki – miałem nadzieję, że nie polowały na mnie. Szedłem sobie wzdłuż linii wysokiego napięcia, a kiedy dotarłem do pierwszego źródełka to wiedziałem, że nie zginę. Po godzinie dotarłem do auta, wycieńczony i głodny. Zrzuciłem z siebie plecak, zmieniłem koszulkę i przygotowałem sobie posiłek wart tysiąca gwiazdek Michelin: kukurydzę z lawaszem. Coś wspaniałego, wyobraź sobie, jak bardzo oblizałem się już na brzmienie pękającego wieczka puszki. Lawasz to chyba w ogóle był przedwczorajszy, ale smakował jakby świeżo wyjęty z pieca przez pokrytą zmarszczkami żylastą dłoń Armeńczyka. Zeżarłem to wszystko i poszedłem spać – miałem przecież czas do jutra.
Ledwo przymknąłem oczy i nagle ktoś zapukał w drzwi auta. Kto? Azerowie? Turkowie? Zbuntowani tubylcy? Obudziłem się gotów do walki, ale zobaczyłem jedynie twarz Luki. Tyle spałem? Cały dzień, całą noc? Zdążył wrócić ze szczytu?
– Otwieraj – wydyszał.
– Co się stało, czemu wróciłeś?
– Jebane psy – odparł wierszem.
I opowiedział mi historię. Rozstaliśmy się, ja szedłem w dół, on w stronę szczytu. Minął po drodze jakieś przedziwne domostwo, gdzie oboje gospodarze ukryli swoje twarze pod czarnymi kominiarkami. Wtedy je zobaczył: owce. Pełno owiec. Beczały, jak to owce. To jednak nie jest najstraszniejsze. Owce równa się psy pasterskie. A psy pasterskie to prawdziwe skurwysyny: mają tylko jedno zadanie – bronić owiec, za wszelką cenę. Przegryźć tętnicę przy szyi jakiegoś obcego mężczyzny? Da się zrobić. Gdy tylko zobaczyły Lukę, jeszcze z kilkaset metrów od pastwiska, natychmiast ruszyły w jego stronę, z krwiożerczym „hau!” wydobywającym się z ich obślinionych pysków. Luka zastanowił się – może jak pójdzie bokiem, ominie pastwisko, to psy dadzą spokój, bo zrozumieją, że żadne z niego zagrożenie. On naprawdę nie miał ochoty zjeść ani ostrzyc tych owiec. Zszedł zatem ze szlaku. Na marne się to zdało. Psy nadal „hau!” i to wielokrotnie. Machał kijem, krzyczał, tupał, a one „hau!”. Szlak już dawno pozostał tylko wspomnieniem, wszedł w jakieś krzuny, a te psy za nim „hau!” i „hau!”, jakby nic mądrego nie miały do powiedzenia. Nie pozostało mu nic innego niż dołączyć do klubu przegrywów i wrócić do auta.
Gdy tak sobie wracał, minął kolejne gospodarstwo, z którego ktoś zaczął go wołać. Tym razem kobieta nie miała na twarzy kominiarki, a zatem nie mogła być morderczynią, bo kominiarki na twarzy to znak rozpoznawczy morderców – uważaj na ulicy, jak zobaczysz kogoś w kominiarce, niechybnie morderca. Kobieta zaprosiła Lukę do siebie i zaoferowała mu kawę i jedzenie, a przy okazji zapytała, czy nie chce kupić miodu. Chłopak jest miły, zwłaszcza, kiedy ktoś zaprasza go do siebie w gościnę, zatem powiedział, że chętnie kupi niewielki słoiczek. Wtedy kobieta wlała mu do gigantycznego, litrowego słoja, tyle miodu, ile tylko zdołałby unieść. Gestykulując, Luka poprosił jednak o mniejszy słój – z początku pewnie kobieta pomyślała, iż nie ma kompleksów na punkcie swojego przyrodzenia, lecz po chwili zrozumiała i dostał mniejszy słoik. Słoik ten postanowiłem od niego odkupić i tak ta wyprawa skończyła się dla mnie całkiem pozytywnie. Około siedemnastej trzydzieści postanowiliśmy pokonać drogę w dół zbocza, równie krętą, wyboistą, niebezpieczną, co piękną. Braku zdobycia Adżdahak Luka nie mógł sobie wybaczyć do końca wyjazdu. Nocami, spomiędzy jego chrapania, wydobywało się ciche: …chrrraaaadżdahak…

Postanowiliśmy spędzić tę noc nad jeziorem Sewan, wielkim substytutem morza dla Armenii. Jechaliśmy i jechaliśmy, szukając właściwego miejsca na nocleg i wreszcie, kiedy minęliśmy jakiś niedokończony hotel, skręciliśmy w polną drogę, dojeżdżając w zasadzie do samej linii brzegowej: zdążyliśmy w sam raz na zachód słońca. Coś pięknego, cykady, szum Sewanu i zachodzące za górami słońce. Tak naprawdę to zachodziło zaraz za tym niedokończonym hotelem, ale byłem na tyle zmęczony, że szybko przerobiłem go sobie na kolejną, oryginalnych kształtów górę. Rozbiliśmy swoje namioty tuż przy wodzie i wtedy to zrozumieliśmy: woda! Można umyć co nieco. Tak też się stało. Namiot rozbity, woda zagotowana, kolacja zrobiona, kawa zaparzona i to tuż po zachodzie słońca. Gdy zrobiło się ciemno to podziwialiśmy w milczeniu taflę jeziora, po czym poszliśmy spać. Tak też dobiegł końca drugi dzień na armeńskiej ziemi.

Dzień 4: wygasły wulkan Armaghan, wodospad Jermuk, nocleg w Goris
Smaczne ciastko? Wiem, to moje ulubione. Myślisz, że poleciłbym ci coś, czego sam bym wcześniej nie spróbował? Wolne żarty. Jedz, jedz. Opowiem ci dzień trzeci. Robi się ciekawie.
Wstaliśmy rano, to znaczy Luka na wschód słońca, piękny, widziałem na jego zdjęciach, a ja jakoś po ósmej, jak słońce świeciło już jak wariat. Woda jeziora Sewan nie wystarczyła, byśmy zmyli z siebie wstyd wyprawy na Adżdahak. Mnie pokonał mój organizm, a Lukę organizm czworonogów, nie wiem sam, co gorsze. Mówisz, że mój organizm?
Postanowiliśmy zatem zdobyć coś w tej Armenii, nie tylko skurcz w kolanie czy wątpliwą opaleniznę. Blisko jeziora Sewan znajdował się inny wygasły wulkan, Armaghan, nieco mniejszy niż Adżdahak, ale jednak – i dało się tam wjechać samochodem. Przewodniki pisały, że „tylko auta terenowe”, ale czyż nasz Duster nie stał się przez te ostatnie dni autem terenowym? Dotarliśmy na tyle wysoko, żeby do szczytu został nam kilometr i pięćset metrów. Uznałem, że pokonam to niewyobrażalne podejście, jeśli zostawimy większość rzeczy w aucie, a na górę weźmiemy tylko to, co niezbędne do przetrwania: przekąski, wodę, kawę i oczywiście butlę z gazem.

Ruszyliśmy. Wiesz, ja kocham góry, kocham szlaki, naturę, widoki, potoki, zwierzęta, ale jedno mnie w górach drażni – to, że są strome. Niestety, stromość to jedna z podstawowych cech gór i trzeba się z tym pogodzić. Patrzyłem sobie w dół, w stronę naszego samochodu, co przypominał resoraka i byłem z siebie dumny, przeszedłem już dziesięć minut w stronę szczytu, a zatrzymałem się na odpoczynek tylko osiemdziesiąt trzy razy. Przed setnym zatrzymaniem zobaczyłem już niewielki kościółek na szczycie – to dodało mi sił. Powiem ci, że to piękny widok, jak stara tapeta Windowsa, do której ktoś dodał kościółek. I nawet nie zniszczono krajobrazu drutami wysokiego napięcia czy stoiskami z pamiątkami, może mało kto tutaj wchodzi.

Na górze na pierwszy rzut oka znajdował się tylko ten kościółek i stojący obok niego chaczkar. Nie, nie zakrztusiłem się kawą, ale dziękuję za troskę. Co to takiego chaczkar pytasz? Pozwól, że odpowiem, tylko sprawdzę sobie na Wikipedii. To takie kamienne stele, a na nich mnóstwo rzeźbionych symboli, krzyże i inne ornamenta. Często służą za nagrobki, ale upamiętniają też inne wydarzenia, ważne dla ormiańskiej kultury. Spotykaliśmy ich oczywiście pełno, przemierzając Armenię i nie potrafiłem nigdy zapamiętać ich nazwy, zatem dla mnie to tak chaczkary, jak chaczapuri, Ho Chi Minh czy Honoraty. Ważne, że wiadomo, o co chodzi, prawda?

Weszliśmy zatem na szczyt, zwiedziliśmy wnętrze kościółka, pełne zdjęć, świętych obrazków, krzyży, ikon i wypalonych świec, po czym dostrzegliśmy, że we wnętrzu krateru ktoś postawił wielki, betonowy bunkier, ale nie taki, co ma cię bronić na wypadek inwazji Azerów. Po prostu betonowy bunkier ze stolikami i grillem, żebyś sobie ugrillował rybkę, podziwiając piękne jeziorko. Ciężko nam było zrobić zdjęcie, żeby nie uchwycić tej betonowej raszpli, a uwierz, zdjęć narobiliśmy setki, a potem uwaliliśmy się we wnętrzu krateru, blisko jeziorka, żeby zrobić sobie kawę. I wiesz, co wtedy zrozumiałem? Że ja nigdy nie byłem we wnętrzu wulkanu. Owszem, widziałem parę wulkanów w swoim życiu. Raz nawet jechaliśmy z przyjaciółmi w stronę Etny, gdy zobaczyliśmy, że wydobywa się z niej chmura dymu i ktoś słusznie zauważył, że skoro wulkan jest aktywny to może doszło do erupcji? Nie ma się czego bać, jedziemy! Potem ktoś słusznie zauważył, że jesteśmy jedynym autem, jadącym w stronę wulkanu – wszyscy pędzą przeciwnym pasem w stronę wioski. Nie ma się czego bać, jedziemy! I potem zaczęły na naszego Fiata 500L spadać małe kamyczki, a później więcej i więcej. Wtedy już było się czego bać i jechaliśmy, ale w przeciwną stronę, ku wiosce, a pani z wioski powiedziała nam, tak, Etna często wybucha, nie ma się czego bać.

I tak sobie patrzyłem na ten wygasły krater, pokryty wodą, wypełniony żabami. A taki był aktywny, tak wiele miał erupcji, lawa lała się hektolitrami i kształtowała okoliczny krajobraz, a teraz co? Dupa, proszę pana, jeziorko i żaby, a dwóch Polaków siedzi sobie na skraju i pije kawę. Szybko to wszystko przemija, powiem ci. Nawet poczułem, że patrząc na ten wygasły krater robię coś nielegalnego, patrzę na czyjąś śmierć i wrzucam jej zdjęcia do internetu. Moje obawy podchwycił tylko dźwięk silnika jakiegoś większego auta. Zerknęliśmy ku górze, a tam, w kierunku kościoła, zmierzała wojskowa ciężarówka. Pamiętasz, jak mówiłem o tych wszystkich konfliktach Armenii? Tam przecież dopiero co zakończyła się wojna z Azerami o Górski Karabach, przegrana, jak to zwykle z armeńskimi wojnami bywa. W Erywaniu poszliśmy nawet do Muzeum Historii Armenii i trafiliśmy na pokój z kompletnie gołymi ścianami. To musiała być Sala Wojskowych Zwycięstw Armenii. I właśnie z tej wojskowej ciężarówki na szczycie wulkanu wysiadło paru żołnierzy. Zapomniałem wspomnieć, że jak szliśmy na szczyt, to mieliśmy obok siebie dość płytki wykop i zastanawialiśmy się nad jego przeznaczeniem. Wszystko się wyjaśniło, gdy ci żołnierze wysiedli z ciężarówki i ruszyli w stronę koparki, którą ktoś zaparkował na kraterze. Po prostu wrzucali do wykopu druty, które ciągnęli pewnie od jakiejś swojej jednostki na szczyt, a tam stała jakaś instalacja, której przeznaczenia mogłem się tylko domyślać. Wrzucali ten drut do wykopu i przysypywali ziemią, taka to skomplikowana operacja wojskowa.


Zerknęliśmy w drodze powrotnej w stronę naszego samochodu i tam też stała ciężarówka wojskowa – na szczęście po powrocie zastaliśmy Dustera w nienaruszonym stanie, jeśli nie liczyć zarysowań karoserii po tych paru dniach pokonywania dróg, przeznaczonych wyłącznie na auta terenowe.
Zasiadłem wówczas za kierownicą i uznaliśmy, że nie wrócimy tą samą drogą, bo trochę stromo i szkoda samochodu, więc wbiliśmy się w jakiś parów, gdzie drogi nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy tego regionu. Cóż, przyznać jednak trzeba, że te zbocza były naprawdę pięknie kolorowo ozdobione kwiatami w kilku kolorach tęczy, więc nie dość, że jechaliśmy jakieś dziesięć na godzinę, żeby nie uszkodzić podwozia, to jeszcze zatrzymywaliśmy samochód co pięć metrów, aby zrobić zdjęcie. Około czternastej ruszyliśmy w dalszą drogę.

Drogi w Armenii dzielą się na dwa typy: strach jechać i dobrze jechać. Tych pierwszych jest znacznie więcej. Wszędzie musisz spodziewać się dziury, jakichś tajemniczych robót, wyrw, garbów, ostrych zakrętów i tych innych zagrożeń, o których już ci wspominałem: wyprzedzających na trzeciego wariatów i innych piratów drogowych. Nie wiem jednak, czy wspominałem o parkowaniu w Armenii? Nie? To świetnie się składa. Mieszkałem dłuższy czas na Wilanowie i powiem ci, takiego kryzysu miejsc parkingowych jak w Miasteczku Wilanów to ze świecą szukać. Dlatego też, kiedy mieszkańcom kończą się miejsca parkingowe, to wysilają swoją kreatywność i zatrzymują się na chodnikach, przy śmietnikach, blokują inne auta, owijają się wokół drzew, a co gorsza, zajmują też pasy ruchu. Jest taka duża ulica na Wilanowie, Wiertnicza i tam masz trzy pasy w jedną i trzy pasy w drugą stronę. Jedziesz sobie, jak kodeks drogowy przykazał, jak najbliżej prawej krawędzi, noc, więc ciemno, bo jak noc, to musi być ciemno. Nagle, wyrastają przed tobą zaparkowane na prawym pasie auta, ale nie z lekkim poczuciem wstydu, część stoi na chodniku, a część na ulicy – gdzie tam. Tutaj na pełnym bezczelu wielkie, wilanowskie SUV-y w leasingu stoją sobie po prostu na pasie, przeznaczonym do ruchu. I tak sobie stoją, a ja je mijam i załamuję ręce.
W Armenii natomiast nie ma kryzysu miejsc parkingowych, bo wszystko jest miejscem parkingowym i nikt nie załamuje rąk. Jak chcesz gdzieś się zatrzymać to się po prostu zatrzymujesz. Czy to główna arteria miasta, czy to droga szybkiego ruchu, czy osiedlowa uliczka, czy wąska górska trasa, potrzebujesz zaparkować? Widocznie masz ważny powód, to parkuj, to nie twój problem, że nie ma miejsc parkingowych.

Jechaliśmy taką lepszą drogą, dość poskręcaną, bo górską i mijaliśmy takich zaparkowanych aut dziesiątki. Oczy dookoła głowy, na jazdę po Armenii nie ma innego sposobu. I zobaczyliśmy piękny widok – niby nic nadzwyczajnego, ale postanowiliśmy się zatrzymać i wykonać parę zdjęć. Poniżej nas ktoś wybudował coś. Nie do końca wiedziałem co to, ale wyglądało na warte zwiedzenia. Jeśli nie dla tego czegoś, to dla samego widoku. Zjechaliśmy zatem na bok po raz drugi, zaparkowaliśmy obok gigantycznych samochodów szwajcarskich turystów i już z daleka zawołała nas para armeńskich handlarzy, pytając, skąd jesteśmy. Ja jestem dobrze wychowany, odpowiedziałem zatem, że z polski. I natychmiast usłyszałem po polsku, że „morwa”, że „pyszne”, a ponieważ nie jestem asertywny, to kupiłem taką długą kiełbasę, która okazała się armeńskim przysmakiem. Czy zresztą jest ktoś, a kogo ten chwyt marketingowy nie działa? Rodzice opowiadali mi, że jak byli w Izraelu, to jeden gość sprzedawał wodę i jak zawołał „taniej niż w Biedronce” to cała pielgrzymka rzuciła się wykupić jego asortyment.

Ciekawszy od handlarzy okazał się ten pawilon, co stał tutaj pewnie od setek lat – wyglądało to na karawanseraj, czyli zajazd dla karawan, przyznasz, że rozumie się samo przez się, jaką funkcję pełnił taki budynek. Weszliśmy oczywiście do środka. Ten karawanseraj pochodził z XIV wieku i ponoć nie ma w całej Armenii lepiej zachowanego – oczywiście oprócz budynku nic się w środku nie zachowało, ale można sobie było wszystko łatwo wyobrazić: tu poidła dla koni czy innych zwierząt parzysto bądź nieparzystokopytnych, tutaj recepcja, tutaj łóżeczka, tam kurtyzany, idealny przystanek na długiej trasie. W środku wspaniały chłód, przepiękny kontrast dla czterdziestu stopni w cieniu, jakie tego mieliśmy dnia i pewnie również z siedemset lat temu. Architekt przewidział również otwór w suficie, przez który wpadało słońce.


Zawiesiłem kiełbasę z morwy a rączce przy tylnych drzwiach i wisiała tak przez kolejne dni, aż w końcu jej nie zjadłem, lecz przynajmniej wsparłem lokalną ekonomię.
Pośród zapomnianych armeńskich wiosek znajduje się jedna taka, z której można oglądać kozy i niedźwiedzie. Przemierzasz najpierw jak najgorsze wertepy i docierasz do domku, w którym mieszka starsza pani, co za pięć złotych daje ci lornetkę i pozwala wejść na taras widokowy. Co ciekawe, całkiem dobrze zorganizowany, z dachem, ławeczką, umywalką, stołem – warunki idealne do poszukiwania kóz i niedźwiedzi na przeciwległej górskiej ścianie.

Jest jednak pewien problem z górskimi kozicami – przemyślały swój wygląd tak dobrze, że jeśli się nie poruszają to wtapiają się w otoczenie idealnie. I szukaj potem takiej na gigantycznym zboczu z nadzieją, że jakąś wypatrzysz.
– Zobacz, koza! – krzyczałem, po czym okazywało się, że to nie koza, tylko jakiś ciekawie wyglądający krzak. I już bałem się, że więcej kóz zobaczę przy kolejnym dmuchaniu nosa niż obecnie na tarasie, gdy nagle je dostrzegliśmy. Duża i mała, siedziały sobie na stromym zboczu, jak gdyby nigdy nic i chillowały. Poruszyły się pewnie z litości, żebyśmy nie żałowali tych pięciu złotych wydanych na lornetki. Przyznasz jednak, że to głupio tak, pójść na taras widokowy, którego główną atrakcją jest obserwacja kóz i nie zobaczyć żadnej kozy. Nam się na szczęście udało zobaczyć dwie i nie było nam już głupio.

Dzień jeszcze młody i postanowiliśmy przejechać dwie godziny w stronę miejscowości Jermuk – mieli tam podobno piękny most i wodospad, więc wystarczająco powodów, abyśmy tam zawitali. Dopadł nas po drodze spory głód, więc uznaliśmy, że zaparkujemy sobie auto, zjemy coś na mieście, a dopiero potem odwiedzimy rzeczony wodospad, bo skoro był tam wcześniej, to będzie i teraz, taka już natura wodospadów.
Tu trzeba wspomnieć, że tego trzeciego dnia ja ciągle łaziłem w mojej jordańskiej chuście. Powiem ci, że dawno tyle pięknych dziewczyn na mnie nie spoglądało. Co ciekawe, spoglądały na mnie też te średnie i brzydkie dziewczyny, ale również ich faceci, przystojni, średni i brzydcy. Wszyscy na mnie spoglądali. Nawet dzikie psy się za mną oglądały. Dojechaliśmy do miasta i okrążyliśmy jedno rondo sześć razy, bo ciężko było zrozumieć, w którą stronę do wodospadu. Stojący na krawężniku policjanci patrzyli na nas ze zdziwieniem. I wyobraź sobie, idziemy sobie przez takie Jermuk, chcemy przejść przez ulicę i zbliża się do przejścia policja na sygnale. To nic dziwnego – w Armenii policja zawsze ma włączoną sygnalizację. To głupie, przyznasz – jedziesz sobie przez miasto, słuchasz System of a Down, a za sobą widzisz policję na sygnale, ale bez sygnału. I skąd masz wiedzieć, czy zjechać na bok, żeby ich przepuścić? A może chcą cię skontrolować? A tu nic z tych rzeczy, po prostu sobie jadą, rozświetleni jak grudniowa choinka – i dopiero, jak włączą sygnał dźwiękowy albo powiedzą coś przez szczekaczkę, to wtedy masz zjechać na bok. I gdy staliśmy przed przejściem dla pieszych (bo pieszy tu nie ma pierwszeństwa, a może ma, ale kogo to obchodzi) to policjanci zatrzymali się i zawołali do nas coś w swoim języku. Dla mnie było to: „przechodźcie najprzystojniejsi mężczyźni, jakich widzieliśmy”, ale mogłem się mylić. Przeszliśmy i zaszliśmy do jednej restauracji, ale nie wyglądała zachęcająco: pizza, hot-dogi, burgery, generalnie wszystko to, co żrę o trzeciej w nocy w Warszawie, aż mi się uszy trzęsą, a czym oczywiście gardzę w Armenii. Dawać mi lawasz! Gdzie mój kebab?! Rób dolmę, kobieto! Wyszliśmy zatem z tego przybytku i znowu trafiliśmy na tych samych policjantów. Chyba jeździli po mieście w kółko. Zatrzymali się koło nas. Jeden z nich uchylił szybę i o coś zapytał, ale ja po ormiańsku to tylko troszeczkę, więc odpowiedziałem po angielsku, że nie mówię po ormiańsku, na co policjant machnął tylko ręką. Zaraz zdjąłem tę chustę, bo nie chciałem żadnych zatargów z prawem i już nie założyłem jej do końca tej wycieczki. Udar to jedno, jakoś to przeżyję, ale mieć zatarg z prawem na obcej ziemi? Nie do pomyślenia.

W końcu nie znaleźliśmy żadnego lokalu, który przypadłby nam do gustu i pojechaliśmy w stronę wodospadu. Powiem ci, nie widziałem może zbyt wielu wodospadów, ale coś tam o nich wiem – przy wodospadzie w Jermuk Wodogrzmoty Mickiewicza to Niagara. Owszem, woda pięknie wyrzeźbiła skałę i walory estetyczne są, ale wodospad to nie tylko spad wody, to również jej grzmot, a tutaj grzmotu żadnego nie uświadczyłem. Do tego wszędzie rosyjskie turystki robiły sobie selfiaczki, tubylcy sprzedawali baloniki i inne atrakcje, a z pobliskiej knajpy leciał odpowiednik armeńskiego disco-polo. Nie spędziliśmy zatem przy wodomiernocie jermuczańskiej za dużo czasu – grzmocić to nam zaczęło w żołądkach z głodu.

Na szczęście zaraz przy wyjeździe z parkingu udało nam się znaleźć naprawdę uroczą restaurację. Właścicielka stała w drzwiach i spoglądała na nas z nadzieją, gdy parkowaliśmy auto: wejdą, nie wejdą? A my walczyliśmy o życie, bo przy wielu trasach w Armenii jest wykopany taki duży rów melioracyjny i jak wpadniesz tam autem to powodzenia z wyjazdem. W końcu udało nam się zaparkować i gospodyni zaprowadziła nas dwa poziomy niżej, na tarasik przy rzece Arpa, co grzmiała mocniej niż jej wodospadzi przyjaciel nieopodal. Restauracja miała szczęście, że nie pozbawiono jej uroku – tu rzeczka, zamiast obrusów dywany, urocze pokrowce na chusteczki, piękne kubeczki na kawę, dzbany z wodą w ramach dekoracji ściennej – bo urok to jej główny atut. Dostaliśmy dolmy, które smakowały całkiem przyzwoicie, ale zamówiłem również mięsko z grilla, a tutaj to już naprawdę strach o zęby przy każdym kęsie, suche jak Katalonia. I jak tu się cieszyć? Ani wodospad nie zrobił na nas wrażenia, ani posiłek. Czasem bywa i tak.

Całość uratowały krowy. Lubisz krowy? Bo ja kocham, jak widzę mućkę to od razu się cieszę. To takie spokojne zwierzęta, a jeszcze dają mleko, a ja uwielbiam mleko, nie potrafiłbym bez mleka żyć. I wyobraź sobie, jedziemy taką armeńską trasą, trochę dziur, ale nic szczególnego, a tu nagle całe stado krów zmierza leniwie w naszą stronę. Nie ominiesz ani z jednej, ani z drugiej, oczywiście lokalsi od razu zaczęli omijać to z jednej, to z drugiej, lecz ich wysiłek na nic się zdał. Musiały te krówki po prostu przejść wokół nas. Nawet towarzyszyła im para byków. Po czym poznałem, że to byki? Po fiutach.

I gdy krówki zniknęły z naszego życia, to pojawił się w nim check engine. Wiesz, jak to jest z check engine – najpierw strach, potem zaprzeczenie, a na końcu akceptacja. Dopadł nas zatem strach. Zatrzymaliśmy się przy bramie, która chyba symbolizowała Jedwabny Szlak i wąchaliśmy. Żadnego smrodu, oprócz tego spod naszych pach. To dobra wiadomość. Póki auto jedzie to chyba nie ma co robić z tego afery. Czy jest na tym świecie ktoś, kto jak widzi check engine to od razu jedzie do serwisu? Śmiem wątpić, albo jedzie do serwisu, żeby mu wyłączyli tę cholerną kontrolkę. Ruszyliśmy zatem przed siebie i potem, kiedy check engine co jakiś czas gasł to aż było nam za nim tęskno.
Niebo chyliło się ku zachodowi, to wiesz, co to oznacza – oczywiście, pora poszukać noclegu. Po dwóch nocach na całkiem dziko zapragnęliśmy nieco cywilizacji. Luka ma prostą metodę: wpisuje w mapach „camp”, wybiera filtr „w pobliżu” i ma nadzieję, że fakt, iż ostatnie komentarze pod danym kempingiem pochodzą sprzed dwóch lat to znaczy, że ludziom po prostu mowę odebrało, jak zobaczyli te wspaniałe pola namiotowe. Tak też zrobiliśmy i tego dnia. Po długiej trasie, pełnej krów, rowów, dziur i widoków, dotarliśmy do miejscowości Goris.
Co, zrobić przerwę? Ale tak dobrze mi się mówi. Kawa wystygła? To weź kolejną, poczekam. Weź od razu dla mnie, a co mi tam. Chyba nawet już dziesiąta. Merci beaucoup. Tak, mówię po francusku. Też myślałem, że w Armenii francuski to mi się do niczego nie przyda, może tylko do mówienia „merci”, bo potocznie tak się mówi dziękuję, ale oprócz tego to ormiański i rosyjski. Owszem, znam trochę ten język, ale po pierwsze nie chcę w nim za dużo mówić, bo to język wroga, a po drugie to nie chcę w nim za dużo mówić, bo powiem coś sprośnego i albo będą mnie chcieli zabić, albo – co gorsza – zgodzą się na moją propozycję. Jednak okazało się, że to właśnie znajomość francuskiego przydała mi się na armeńskiej ziemi. Bo wiesz, mieliśmy zaznaczony na mapie kamping, wjechaliśmy do Goris, robi się już późno, a my mijamy miejsce, gdzie rzekomo ma być jakieś pole namiotowe i nic takiego nie ma – ulica, jak ulica, domy, bloki, mury płoty, gdzie tu niby ma być jakiś kamping? Zostawiliśmy auto na lekko niedokończonej ulicy i uznaliśmy, że dokonamy rekonesansu pieszego. Pragnąłem, aby ten kamping okazał się trochę jak Pokój Życzeń z Harry’ego Pottera – akurat wtedy był mi niezwykle potrzebny i co się okazało? Pojawił się jak gdyby znikąd! To znaczy Luka zajrzał przez taką dziurę w bramie i zobaczył jakieś namioty. Zapukaliśmy parę razy i otworzył nam mężczyzna. Zagadaliśmy do niego w swoim języku, on w swoim, po czym zaprosił nas do środka i zapytał: „A może mówicie po francusku?”. Trzy razy sprawdzałem, czy nie mam żadnych promili w wydmuchiwanym powietrzu, ale nie. Odpowiedziałem, że tak i wtedy gospodarz się rozkręcił. Tu łazienka, tutaj prysznic, tutaj stoły, na górze jest kuchnia, rozbić się możecie tutaj, a tak w ogóle to jutro startujemy na booking.com i mam do was prośbę, ale to rozbijcie się na spokojnie, chodzi o zdjęcia, ale to naprawdę na spokojnie, tutaj mamy domek w drzewie, to dla bogatszych turystów, tutaj są nasze namioty, też na wynajem, macie swoje, to dobrze, mówię tak po francusku, bo mój brat bliźniak już trzydzieści lat mieszka we Francji i ja też tam spędziłem pół roku, dam wam znać, zjedzcie sobie, nie ma problemu. Pogadaliśmy sobie zatem za wszystkie czasy, rozbiliśmy się i kiedy nieopodal gospodarze rozpalili ognisko to nas zawołali. Owszem, przez moment myślałem, że chcą nas poćwiartować i zjeść, ale szybko poczęstowali nas herbatką i powiedzieli, żebyśmy sobie po prostu gadali. Wokół nas skakał gość z profesjonalnie wyglądającym aparatem i strzelał fotkę za fotką, a to z boku, a to z tyłu, a to z lewej, a to z prawej. Potem dolali nam herbatkę i nam podziękowali. Szukasz dobrego noclegu w Goris? To sprawdź taki kamping, co ma domek na drzewie, jesteśmy na co najmniej dwóch zdjęciach.

Tego dnia towarzyszył nam też kot. Kotów w Armenii też jest sporo, ale mniej jest tych dzikich, a więcej oswojonych. Nie wiem, nie pytaj mnie. Może wolą koty od psów? Dzikich psów to jest tam na potęgę, a kotów? Jedynie w Goris widziałem ze cztery, wylegiwały się na wieku od śmietnika. Oprócz tego praktycznie zero.
Gdy brałem tej nocy prysznic to podczas wygrzebywania z zakamarków ciała skarbów wybrzeża znad Jeziora Sewan zrozumiałem, że ja, mimo że kocham naturę, jestem jednak człowiekiem miasta i cywilizacji. Lubię ciepły prysznic, lubię umyte włosy, lubię dobrze pachnieć i ubrać się w uprasowaną koszulę, lubię jeść, siedząc na krześle, niestety. Nie mów nikomu, proszę cię, bo będzie obciach. Mówiłem już zresztą, że nie nadaję się na górskie wędrówki, więc pozostanę przy życiu w stolicy Polski w klimatyzowanym mieszkaniu i tylko raz na jakiś czas opuszczę swą strefę komfortu, wyjeżdżając do Armenii lub innego kraju. Świeży, pachnący, udałem się na kolację. Tak też minął nam już chyba czwarty dzień na armeńskiej ziemi. Kto by to liczył. Ty? Czyli który?
Dzień 5: kolejka linowa na Tatew, średniowieczne jaskinie w Goris, most Satan Kamurj
Po śniadaniu w sadzie pełnym morw i w towarzystwie wyjątkowo głodnego kota, co gryzł cię w rękę zamiast w kawałek salami, postanowiliśmy, że zostaniemy na miejscu jeszcze jedną noc. Nie wiem, może to ten prysznic i czysty tyłek sprawiły, że zapragnęliśmy nieco cywilizacji. Zostawiliśmy zatem swoje rzeczy u francuskiego Armeńczyka i z lekkim samochodem pojechaliśmy w kierunku kolejnego celu wyprawy. Towarzyszył nam pasikonik. Biedny, musiał chłopaczyna wskoczyć do auta gdzieś tak nad jeziorem Sewan, a teraz wyskoczył z niego w miejscowości Tatew, dwieście kilometrów dalej. Podejrzewam, że świerszcze nie ogarniają naszej technologii, więc według tego pasikonika wskoczył on sobie nieopodal swojej polany nad jeziorem do jakiegoś pomieszczenia i parę godzin wyskoczył z niego, ku swojemu zdziwieniu odkrywając, że znalazł się setki kilometrów od domu. Ile takich owadzich rodzin jeszcze rozbiliśmy podczas tej wycieczki to nikt nie zliczy.

Pożegnawszy pasikonika ze wszystkimi honorami, zatrzymaliśmy nasze auto zaraz przy najdłuższej kolejce linowej na świecie. Uwierzysz w to? Najdłuższa kolejka linkowa – tutaj, w Armenii! Ja też w to nie uwierzyłem, więc musiałem to sprawdzić. I, ku memu zdziwieniu, Tatew to nie jest najdłuższa kolejka linowa na świecie, ale już w Europie, jak najbardziej.
Tak, przejechałem się tą kolejką linową, a czemu? Że mam lęk wysokości? To aż tak widać? Tak, niestety, mam gigantyczny lęk wysokości. Gigantyczny, naprawdę. Jakiś czas temu byliśmy z Eweliną w Rupit, piękna, cudownie zachowana średniowieczna wioska w katalońskich górach. Wyobraź sobie, że nad rzeką rozciągnięto tam krótki most wiszący. Krótki i naprawdę nisko, zdawałoby się – żaden problem! Co to dla mnie! Może i od 1995 roku nie wszedłem na żadną latarnię morską, ale latarnia morska to jedno, a mały most wiszący to drugie. Dotrwałem może do jednej trzeciej i uznałem, że tym krócej będę na moście, im szybciej się z niego zawinę. Zacząłem zatem biec przed siebie, w stronę drugiego brzegu, a most, niestety, postanowił zachowywać się zgodnie z prawami fizyki i rozbujał się we wszystkie strony. Słyszałem tylko przekleństwa Katalończyków, którzy ledwo mogli się utrzymać na nogach, ale biegłem i biegłem, nie zatrzymując się, a na drugim brzegu podjąłem decyzję, że ostatni raz przechodzę przez wiszący most. Potem wróciłem do samochodu na około.

Kolejka linowa jednak jakoś nie wzbudza we mnie lęku, nie wiem, dlaczego. Może jak jest stara, ale ta, nowiutka, wymuskana, wagoniki jak spod igły. Wsiadłem do środka z radością. Ruszyliśmy. Odezwał się zaraz głos w trzech językach: ormiańskim, rosyjskim i angielskim, który mówił – tutaj jest to, a tutaj tamto. Najbardziej spodobało nam się tamto – opuszczony zespół klasztorny, kilkaset metrów pod naszymi stopami. Robił wrażenie.

Najpierw jednak Tatew. Cóż mogę powiedzieć o klasztorach w Armenii, czego do tej pory nie powiedziano? Naprawdę dojebany budyneczek. Tego na pewno jeszcze nie powiedziano. Do tego ciekawe muzeum, a w nim piękne drzwi. Kurde, naprawdę, tak patrzyłem na tę drzwi i mówię ci, uznany byłbym za wielkoluda, za jakieś monstrum w tamtych czasach. W samym klasztorze dość standardowo, skromnie, piękna gra świateł i sporo wiernych, którzy przyjmowali błogosławieństwo od kapłana. Ja? Nie, nie przyjąłem. Z religią mi jakoś nie po drodze, od kiedy odkryłem, że bóg zabronił jeść krewetek oraz homoseksualizmu, jednak po jakimś czasie zapomniał o tym pierwszym zakazie. Jednak budynki sakralne robią na mnie wrażenie, zwłaszcza takie, co przetrwały setki, jeśli nie tysiące lat. Co by nie mówić, wiara jakoś jednoczyła ludzi, dlatego też Armenia zdecydowała się tak wcześnie na przyjęcie chrześcijaństwa.

Ale dość o wierze. Co tu jeszcze ciekawego można zobaczyć w tym całym Tatew? Stare ustrojstwo, które ostrzegało ludność przed trzęsieniami ziemi. Luka tłumaczył mi, jak to działa, ale już zapomniałem, więc opowiem ci po swojemu – tu masz na dole kręgi i jak one się obracały, to znaczy, że ziemia się trzęsie. Coś takiego.


Dodatkowym atutem klasztorów w Armenii są niewątpliwie widoki. Nie chodziło tylko o to, żeby wybudować świątynię, ale też o to, by rozkoszować się krajobrazem i aby mnichom było jak najtrudniej zejść do pobliskiej wioski, bo przecież złożyli śluby czystości, nie będą więc bałamucić okolicznych wieśniaczek, jeśli miałaby czekać ich całodzienna powrotna wyprawa do swojej celi.
Oprócz tego, w klasztorach często działały placówki edukacyjne, tutaj to w ogóle cały uniwersytet! Ciekawe, jak wyglądała wtedy sesja. Pewnie tak samo, nikt nic nie wiedział, a potem, po zdanym egzaminie, szli na pobliskie pole się nawalić. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Wróciliśmy tą samą drogą, nie mieliśmy wyboru, bo zostawiliśmy auto po drugiej stronie przełęczy. I znowu widzieliśmy te opuszczone zabudowania, nie było zatem wyjścia, skoro tam były, to i my tam musieliśmy być. Wysiedliśmy z kolejki i udaliśmy się pod pobliski most. To nie jest byle jaki most, nazywa się Satan Kamurj, czyli Most Diabła. To dziwne zawsze dla mnie było. Bóg taki wszechmogący, włada całym światem, a nigdy nie słyszałem o Przełęczy Boga, albo o Moście Boga, nie, zawsze to szatan zabierał najlepsze krajobrazowe kąski. Może tak mu się spodobała traska z nieba do piekła, że został turystą. Nie wiem. Ten most to w ogóle jest most naturalny, dołem płynie rzeka. Ciekawa rzecz. I to właśnie początek naszego szlaku do opuszczonego monastyru.

Luka ma takie mapy, na których jest zaznaczona nawet kupa, którą jakiś turysta zostawił w 1987. I dzięki tej mapie weszliśmy w krzaki, a potem na szlak. Przekroczyliśmy pierwszą przeszkodę, czyli rwącą rzekę. Ja na czworaka. Ważne, że mi się udało. Bo kolejną rzekę przekroczyłem bez problemu, a Luka, doświadczony podróżnik, wleciał butem aż po kolano. Doświadczenie zatem to nie wszystko, liczy się też czysta fizyka, ja dokonywałem przed każdym krokiem skomplikowanych obliczeń, tangens tu, cotangens tam, przyśpieszenie ziemi razy moja masa, wiesz, standardowe rzeczy.

Sam szlak należał do krótkich, lecz urokliwych – wreszcie oddalaliśmy się od głównej ulicy, od cywilizacji, ruskich turystów, tandetnych wisiorków i baloników. Wreszcie byliśmy sami! Już z daleka widziałem wieże zabudowań klasztornych i nie mogłem się doczekać eksploracji miejsca, do którego tak trudno się dostać. Wyszliśmy z zarośli i dokładnie w tym momencie minęła nas wielka terenówka, która zatrzymała się pod bramą, a z niej wysiadła banda ruskich turystów. Cóż, to tyle z samotności. Ruscy, jak to ruscy, zaczęli drzeć japę po swojemu, nie wiem, co mówili, ale pewnie coś o tym, że druga wojna światowa zaczęła się w 1941 roku.

Trudno się mówi, weszliśmy na teren i powitał nas mnich, dla którego zespół klasztorny jest samotnią, jeśli nie liczyć co i rusz wpadających tutaj turystów. Akurat chłopaczyna suszył swoje gacie i pił herbatkę, ale nie miał nic przeciwko temu, abyśmy zwiedzili teren klasztoru.

Oczywiście, że było warto, a jak myślisz? Znasz coś opuszczonego, co nie jest warte odwiedzin? Te puste nawy świątynne, stare mury, zniszczone rynny, opuszczone pomieszczenia, zarośnięte kaplice, ma to swój niepowtarzalny klimat. Tak, psuli go ci ruscy turyści, ale niestety, nie można im zakazać wjazdu do Armenii. To znaczy można, ale Armenia nie chcę, bo im trzy czwarte gospodarki upadnie.


Wróciliśmy tym samym szlakiem i w pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś przedziwne zwierzę. Niedźwiedź? Koza? Jakiś egzotyczny ptak? Nic z tych rzeczy. Ktoś nad przełęczą zorganizował tyrolkę. Co parę minut słyszeliśmy krzyki i zgrzyt kołowrotka, pędzącego po linie. Można i tak, kim jestem, by zabraniać ludziom robić to, na co mają ochotę? Z dołu widzieliśmy nie tylko szalonych miłośników kolejki tyrolskiej, ale też wagoniki tej kolejki, którą już za moment mieliśmy wrócić do naszego auta.
Wiem, że już cię nudzi, jak mówię o tych widokach, ale o czym mam mówić, jak nie widokach? Wiesz, jaki na co dzień mam widok? Albo na innych klientów tej kawiarni, albo na patio osiedla, na którym mieszkam, a przy okazji widzę pobliską budowę i rozebranych do spodni pracowników branży budowlanej – uwierz mi, większość z nich nie posiada sześciopaka i pięknej opalenizny. Sześciopak to oni pewnie rano wypijają przed robotą, a po opaleniźnie stwierdzisz, jaką koszulkę nosili poprzedniego dnia. Dlatego te wszystkie przełęcze, potoki i szczyty wprawiają mnie w zachwyt.
Poza tym na takim wyjeździe jestem kimś. Ogarniam samochód, trudne podjazdy, wspinam się, wchodzę, zwiedzam, odkrywam, podziwiam, poznaję. Jem kolację, patrząc na jezioro Sewan, nocuję w namiocie na trzech tysiącach metrów, nie mam czasu myśleć o swoim życiu. Potem wracam do Warszawy i znów jestem nikim, znów jestem niewidzialny, znów ta sama rutyna, praca, siłownia, kawiarnia, spać lub nie spać. Nie robię niczego odpowiedzialnego, ciągle chodzę tymi samymi ulicami, jem to samo w tych samych miejscach.
A w Armenii? O, zobacz, to z tej półki skalnej przez setki lat broniono wjazdu do tej przełęczy. Chodź, zrobimy sobie tam zdjęcie! Kawka w kraterze wygasłego wulkanu? Ależ oczywiście! I nikogo nie obchodzi, że trzeci dzień mam na sobie tę samą koszulkę, w której wygląda, jakbym miał cycki, nikogo nie obchodzi, że moje włosy wyglądają jak słoma, nikogo nie obchodzę i mnie to cieszy. A kiedy w Warszawie nikogo nie obchodzę to jakoś mnie to smuci, nie umiem tego wyjaśnić. Może piję za dużo kawy? Która to już? Siódma? To nie jest źle. Przynajmniej moja dentystka ma co robić.
W ogóle to, co się rzuca w oczy w Armenii, to mnóstwo staroci: stare samochody, stare stacje benzynowe, stare budynki, stare wsie. Żywy skansen. Widać sentyment do Związku Radzieckiego. Na drogach ziły i kamazy – wiesz, co innego widzieć je w muzeum techniki, a co innego widzieć ziła, pękającego w szwach od siana, co innego widzieć, jak mija cię złożona z trzech różnych karoserii łada, co innego widzieć, jak kamaz bez problemu pokonuje wzniesienie, na które ty musisz poświęcić ze trzydzieści minut strategicznego spotkania, a potem i tak powoli toczysz się na jedynce. Piękna sprawa.


Wróćmy jednak do tych krajobrazów, bo tego dnia zobaczyliśmy też wyjątkowe również jak na Armenię. Nieopodal Goris, tego miasteczka, w którym nocowaliśmy, znajduje się cmentarz. Nie taki zabytkowy, pełen chaczkarów, tylko nowoczesny armeński cmentarz. Myślisz, że polskie cmentarze to obciach? To zapraszam na armeńskie nekropolie. Te przepiękne przykuce, te wielkie, ogrodzone i zadaszone blachą posesje z jednym grobem, te nagrobne malowidła – tego nawet u nas na powiatowym cmentarzu nie zobaczysz. Nie zobaczysz jednak także takich skał, jak tu. Wielkie, pionowe kamulce, wystające ponad zbocza, a w nich pełno jaskiń, ciemnych otworów, które owszem, pachną gównem, ale tylko, jeśli bliżej do nich podejdziesz, my więc bliżej do nich nie podchodziliśmy. Im wyżej wchodziliśmy, tym piękniej to wszystko wyglądało, nawet ten tandetny cmentarz i fragment Goris, które do przepięknych miasteczek nie należy.

Luka powiedział, że tam zrobimy takie kółko czerwonym szlakiem i zapewnił mnie, że będzie płasko. Wiesz, co dla jednego jest płaskie, dla drugiego może być maksymalnie wypukłe, stąd każda potwora znajdzie swojego amatora. Na domiar wszystkiego zachciało mi się przykucnąć. Nie było jednak gdzie albo cały czas byliśmy na widoku, albo goniła nas para szwajcarskich turystów. Skupiłem się zatem na podziwianiu tych przecudownych skał, mając nadzieję, że organizm również się na tym skupi. Oczywiście, że wziąłem wystarczającą liczbę gaci na zmianie, wiesz dobrze, że to nie o to chodzi!

Na domiar wszystkiego można powiedzieć, że te skały trochę wyglądały jak odchody jakiegoś kolosa. Walczyłem jednak dziennie i osiągnęliśmy krzyż na szczycie. Musisz wiedzieć, że jak na pierwszą chrześcijańską nację przystało, Ormianie stawiają krzyże, gdzie się da, nie ma szans znaleźć tutaj szczytu, na którym nie stoi albo krzyż, albo kaplica, albo cały zespół klasztorny. Trochę to psuje krajobraz, niestety, ale trudno, nie będę znosić ze szczytu gigantycznego, stalowego krzyża tylko dlatego, że psuje mi to doznania estetyczne. Chciałem tak raz zrobić na Giewoncie, to jak się na mnie rzucili, nie uwierzysz! Kolejny raz już tego nie zrobię.

Powrót, jak już ustaliliśmy, jest gorszy od wejścia na górę. Bolą takie mięśnie, o istnieniu których człowiek nie miał pojęcia. Szedłem, bolało mnie, potrzebowałem do toalety, a i tak rozkoszowałem się naturą. Wróciliśmy na cmentarz, minęliśmy ładę, na dachu której ktoś z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nawalił kupę siana, po czym poszedłem się załatwić.

Pamiętasz, jak mówiłem o tym moście w Rupit w Katalonii? Poprzysięgłem sobie wtedy, że już nigdy nie wejdę na żaden most wiszący nigdzie, choćby nad kałużą. A to właśnie most wiszący okazał się kolejną atrakcją.
Znajdowaliśmy się bardzo blisko granicy z Azerbejdżanem. Myślisz, że „źdźbło” ma zbyt dużo spółgłosek koło siebie? To powiem ci, że przyjechaliśmy do miejscowości Khndzoresk. Też nie wiem, jak to wymówić, więc wymawiaj po swojemu, a ja będę wymawiać po swojemu. I w tej właśnie miejscowości główną atrakcją jest wiszący most. Tylko nie taka popierdółka, jak w Rupit. To jest normalnie 160 metrów wiszącej śmierci ponad głębokim wąwozem. Podobno łączy dwie części Khndzoresk, tą nową, na której obecnie się znajdowaliśmy, ze starą, gdzie można znaleźć domy wykute w skale. Takie nowoczesne, mieszkano w nich jeszcze w latach 50. Według przewodników taki most może utrzymać do 700 osób, więc to oczywiste, że nie miałem zamiaru na niego wejść połową stopy nawet na połowę stopy. Luka wręcz przeciwnie. Podjęliśmy zatem znakomitą decyzję: on sobie przejdzie, a ja zostanę tutaj, gdzie jak spod ziemi wyrosła kawiarnia, a jak wiadomo – w kawiarni muszą mieć kawę, inaczej nazywaliby się Iarnią.

Patrzyłem tylko jak kolega idzie sobie w siną dal chyboczącym się mostem i pomyślałem, że przy ciepłej, czarnej kawie będę mieć mnóstwo czasu, aby ułożyć przemówienie na jego pogrzebie. „Luka, o jeden most za daleko”. Nie, to nie brzmi dobrze. Może lepiej: „Budował mosty, lecz ten go pogrzebał”? Też zbyt patetycznie? W końcu nie udało mi się nic wymyślić. Zeżarłem trochę czekolady, której na co dzień nie jem, ale jakoś bliskość Azerbejdżanu sprawiła, że kupiłem sobie trochę słodyczy. Luka wrócił, cały i zdrowy. Zapytał, czy nie mam ochoty na kawę, przy czym ja już jedną wypiłem, więc oczywiście, że miałem, nie będę w kawiarni siedział bez kawy jak pajac, widzisz zresztą, jak jest.

Wracaliśmy potem do Goris w towarzystwie zachodzącego słońca i trasa nam się trochę wydłużyła. Wszystko przez to, że z jakiegoś niesamowitego powodu piękne rzeczy wyglądają jeszcze piękniej podczas zachodu słońca. Ciężko to wyjaśnić, ale zatrzymaliśmy się przy zboczu i podziwialiśmy góry przez pół godziny, nim ruszyliśmy w drogę powrotną do Goris.

Skoro mieliśmy przed sobą ostatnią noc w tak zwanej cywilizacji to zgadnij, co zrobiliśmy? Tak, umyliśmy tyłki, ale co jeszcze? Poszliśmy oczywiście na miasto. Nie bardzo mieliśmy jednak na co iść. Po dwudziestej Goris praktycznie wymarło. Tylko w głównym parku prowadzały się rodziny z dziećmi, a większość mieszkańców schowała się w domach. Szukaliśmy przybytku z jedzeniem i po intensywnej eksploracji trafiliśmy w końcu na kebab. Taki nasz, europejski, na drucie, z mięsem, co się obraca wokół własnej osi. Pan z kebaba jednak nie mówił po naszemu, a my po ichniemu. Miał za sobą resztki dwóch rolek mięsa. Bardzo mi zależało na jagnięcinie i zacząłem beczeć, ale musiałem beczeć jak jakieś głupie zwierzę, bo pan z kebaba popatrzył na mnie jak na idiotę. Pokazałem mu zatem zdjęcie owcy, ale pokręcił głową. Pokazałem zdjęcie świni i klasnął w dłonie. Wzięliśmy dwa kebaby ze świniaka i tym posiłkiem zakończyliśmy dzień.
Dzień 6: kamienie Zorats Karer, przerwa w Noravank, most Agarakadzor
Dlaczego lubię kawę? Nie wiem, jak każdy nałóg – tak i kawa nie ma zbyt korzystnego wpływu na nasz organizm, zwłaszcza, jak pijesz jej hektolitry każdego dnia. Po czym poznasz kawosza? Śmierdzi mu z gęby, ma żółty osad na zębach, jak mija stację benzynową to musi sobie wziąć americano, jak go dziewczyna w środku nocy pyta: „a może wejdziesz na kawę?” to wchodzi i potem denerwuje się, gdy ona, zamiast mielić ziarna, dobiera mu się do rozporka. Jednak kawa to też, w przeciwieństwie do wódy czy papierosów, przepiękny zapach, wspaniały smak, to te chwile witania się z rzeczywistością o poranku, to te przerwy w pracy, gdy nie myślisz o cyferkach w Excelu, to te późne powroty z trasy, to dźwięk bulgoczącej wody w kawiarce, to syk pary w ekspresie. To też wszystkie rytuały i przeróżne rodzaje kaw, espresso, flat white, americano, cappuccino, macchiato, doble, cortado, toż to takie wspaniałe nazwy! Owszem, gdybyśmy mówili na nie: ekspresówka, płaska biała, po amerykańsku, po kapucyńsku, z kroplą mleka, podwójna ekspresówka czy krótka śniadaniówka – to pewnie nie rozkoszowaliśmy się tym napojem tak bardzo, jak obecnie. W ogóle też pewnie przez to kawa uchodzi w Polsce za towar premium. Spójrz na te ceny! Ile za americano? No właśnie, siedemnaście złotych! Przecież to skandal, marża na kawy to jakieś 99%, a w takiej Armenii? Mieliśmy oczywiście swoją kawę z marketu, świeżutko zmieloną i zapakowaną, ale też co jakiś czas kupowaliśmy kawę gdzie bądź, na stacji benzynowej, na stoisku z pamiątkami czy w drewnianej budce, która sprzedawała tylko kawę. Płaciłem za nie zwykle 200 czy 300 dram, czyli 2 do 3 złotych. A w Polsce? Płaciłem 20 złotych i robiłem mnóstwo dram. Taka to różnica. Co więcej, kawa w Armenii jest pyszna absolutnie wszędzie. Stare baby sprzedają kawę pod zabytkowym cmentarzem? Jakiś dzieciak handluje lodami i kawą na trasie na górski szczyt? Bierz, nie zawiedziesz się.
I oczywiście ten cały rytuał, wiesz, budziliśmy się rano, nieco wygnieceni w naszych namiotach na samopompujących się matach, wyciągaliśmy z torby butlę i kawiarkę, dodawaliśmy wody, sypaliśmy kawy i piliśmy. Zawsze myślę wtedy o tych straconych latach mojego życia, o tym, że nigdzie nie doszedłem, niczego nie dokonałem, jestem ogólnie nikim, a jednak kawa sprawia, że chce mi się przeżyć ten kolejny dzień. Taka jest różnica między nią a wódą czy papierosami.

To dziwne, że straumatyzowały mnie żaby i na dźwięk ich skrzeku przechodzą mnie ciarki, a jak widzę jaszczurkę to dostaję ekstazy? Dziwne? W sumie nie tak bardzo. Żaba to wiesz, nasmarkaj do kubka, zalej mlekiem, wywal na asfalt i rozdepcz. Proszę bardzo, oto żaba. A jaszczurka? To dumny potomek tyranozaura, historia milionów lat, zamknięta w tej gadziej skórze. To dumna postawa, szpony i ten gadzi wzrok. Coś przepięknego. Kocham jaszczurki i bardzo się ucieszyłem, gdy następnego dnia przepiękna, wielka jaszczurka wygrzewała się dumnie na kamieniu w Zorats Karer.

Tak, też myślałem, że spotkam w środku nawalonych wiedźminów, ale nic bardziej mylnego. Zorats Karer to starożytny krąg kamienny, a jak to z kamieniami zwykle bywa, nikt nie wie, po jaką cholerę ktoś targał ciężkie kamienie i ustawiał je w krąg. Jakby tobie kazano targać skądś ciężkie kamienie i ustawiać w krąg, to po co? Cele astronomiczne? Ołtarz ofiarny? Właśnie nie wiadomo i to jest chyba najbardziej tajemnicze w tych kamieniach.

Oprócz tego to kamienie, jakie są – każdy widzi. Są i już. Największą atrakcją, jaka nas tutaj spotkała, był przystojny, opalony, lecz siwy i taki z siedemdziesięcioletni Włoch spod Rzymu, który mówił: „ciao, naprawdę warto, tutto bene, bambini, sono italiano, italiano vero”. I poszliśmy, za jego namową, w głąb kręgu, ale im bardziej zagłębialiśmy się w krąg, tym więcej kręgu kamieni wokół nas krążyło.

Ruszyliśmy dalej, bo ileż można patrzyć na kamienie przez boga rzucone na szaniec? Zrobiliśmy sobie krótki przystanek nad zbiornikiem Spandaryan, gdzie dostrzegliśmy jakiś obelisk i płyty nagrobne, więc uznaliśmy, że będzie ciekawie. Wiesz, ja kocham cmentarze, w Warszawie to nie ma miesiąca, żebym nie wybrał się na jakiś. To wspaniałe miejsca, tyle na nich ludzkich historii, tyle sztuki, kultury, architektury. Chodzę i podziwiam nas, zmarłych, zamkniętych w kilku wyrazach: „architekt”, „magister farmacji”, „zginął tragicznie”, „matka i żona”, „weteran walk o Monte Cassino” i tak dalej. Wszyscy podsumowani paroma cyframi, kilkoma wyrazami, całe lata ich życia, rozterki, marzenia, problemy, nieszczęścia, przygody, przemyślenia, wszystko to po to, by jakiś zwykły chłopak z Mazowsza przechadzał się po ich ostatecznym miejscu spoczynku i cykał sobie fotki. Takie to życie jest przewrotne. Nad zbiornikiem Spandaryan natomiast pochowano ormiańskich weteranów walk w Armii Czerwonej w latach 1941-1945. Postawiono tam oczywiście wielki obelisk z sierpem i młotem. Całkiem ładne miejsce jak na ostatni spoczynek.


Następnie czekało nas sporo jazdy autem przez armeńskie drogi w kierunku klasztoru Noravank. Cała ta część wyprawy nie zapowiadała się jakoś ciekawie. Prowadziłem auto, Luka pił piwo, potem przerwa na kebab, pogłaskałem uroczego kotka, Luka pił piwo, potem weszliśmy do jaskini, polatały nam nad głowami jerzyki, Luka stwierdził, że kupiłby piwo, normalny dzień na armeńskim szlaku. Zresztą „Noravank”, co to za nazwa? Spodziewałem się jakiegoś japońskiego samuraja, który obetnie nam głowy. Jakież było moje zdziwienie, gdy wjechałem w przepiękny wąwóz i po kilkunastu minutach jazdy pośród gór zobaczyłem wieże zespołu klasztornego, wysoko, nad moją głową.

Piękna sprawa, jeszcze tylko kilka serpentyn, mijanek z autobusami i jesteśmy. To chyba najpiękniejsze, co zobaczyłem podczas tej wyprawy. Dwa odrestaurowane kościoły na skraju wąwozu, otoczone skałami, które miejscami przybierały czerwoną barwę. Pełno ornamentów, napisów w ormiańskim alfabecie, płaskorzeźb, zdobień, nie zabrakło znakomicie rzeźbionych drzwi dla kurdupli, krzyży, otworów w ścianach, wpuszczających tyle światła, ile było potrzeba.

I jeszcze zapach kadzidła w środku. Już nawet miałem śpiewać „Barkę”, ale zrezygnowałem, bo nie chciałem naruszać świątynnej ciszy. Postanowiliśmy spędzić tu parę godzin i przeczekać najgorsze słońce. Luka wziął piwo, ja coca-colę i gdy się posililiśmy to uznaliśmy, że warto będzie wleźć jeszcze wyżej, bo skoro wszystko z góry wygląda pięknie, to piękny zespół klasztorny będzie wyglądać podwójnie pięknie.

Tak też zrobiliśmy. Minęliśmy najpierw muzeum, gdzie piękna Armenka oferowała nam za 500 dram swoje usługi (chodziło o opowiadanie o eksponatach), po czym mięliśmy skromny murek i zaczęliśmy naszą skromną wspinaczkę. Gdy znaleźliśmy się już nieco wyżej muszę przyznać, że klasztor faktycznie wyglądał podwójnie pięknie.

Nie przeszkadzała mi nawet komora transformatora czy słup, postawione w wybitnie niekorzystnym miejscu. Siadłem sobie na półce skalne, cieplutkie, więc grzałem pośladki, robiłem zdjęcia i rozmyślałem. O czym rozmyślałem? O tym, co zawsze, jak zostać kimś. Nie doszedłem jednak do żadnych wniosków.

Poczekaliśmy jeszcze, aż słońce wyjdzie zza chmur i pięknie oświetli zabytek. Było warto. Potem zeszliśmy na dół, do jakiejś kaplicy, którą przez przypadek ominęliśmy, zrobiliśmy te same zdjęcia tego samego i pojechaliśmy dalej przez cudowny wąwóz.

Tego dnia znowu nocowaliśmy na dziko. Zatrzymaliśmy się nieopodal mostu Agarakadzor, wzniesionym nad rzeką Arpa. Wiesz, taki most, w takim stanie, i to z XIII wieku, to powinna być atrakcja turystyczna. Jak kiedyś zawitałem do Mostaru to przecież oni z tego mostu uczynili symbol swojej miejscowości. A tutaj? Zarośla, krzaki i kilku wędkarzy, raczących się wódeczką, nic więcej. Most piękny. Chciałem z niego skoczyć na główkę, ale ja nie umiem skakać ani pływać.

Zatrzymaliśmy się zaraz nad rzeką Arpa, tuż przy takim wielkim, płaskim bloku kamienia, z którego miejscowi zrobili sobie stolik. Całkiem przyjemne miejsce. Umyłem w rzece, co trzeba, nim zorientowałem się, że są w niej żaby. Rechotały całą noc. Jak nie rerekumkum, to chrobotchrobot i tak do rana. Teraz mi się w ogóle przypomniało, że na kampingu w Goris to punkt piąta rano budził nas kogut. Czy te zwierzęta mają w dupach zegarki? Równo piąta, a ten „kukuryku!!!” i kukuryczał tak, aż wszyscy nie wstali.

Tuż przed snem odwiedził nas wielki chrząszcz. Rohatyniec nosorożec. Zobacz, jakie bydle. I jeszcze ten róg. Łaził trochę po stole, chciał zjeść precelki, a jak mu się nie udało, to zeskoczył i zniknął gdzieś w trawie. Ja też postanowiłem zniknąć gdzieś w namiocie.

Dzień 7: cmentarz Noratus, droga pod Aragac, nocleg nad jeziorem Kari
Obudziłem się o siódmej. To znaczy obudził mnie Luka, budził mnie każdego dnia przeróżnymi okrzykami i zwykle budziłem się na ten trzeci. Jest lepszy niż mój budzik. Nastawiam sobie trzydzieści i żaden nie działa, nie wiem, dlaczego. Może przyzwyczajam się do melodii, ale zmieniam ją co jakiś czas przecież. Wstałem i zjedliśmy śniadanie na tym płaskim kamieniu, przy szumie rzeki Arpa i rechotaniu żab. Nie zamknęły swoich płazich gęb ani na minutę. A potem już standardowo, jazda drogą pośród gór, gdzie wyprzedzały nas auta starsze niż twoja prababcia. Nie żyje? To może babcia? Też nie żyje? To nie ważne, auta i tak są na pewno od nich starsze. Po drodze przystanęliśmy przy źródełku. Pełno masz tego, w całej Armenii. Jest taki znak kranu i to wcale nie oznacza, że zaraz natrafisz na zakład hydrauliczny. To znaczy, że zaraz przy drodze znajdziesz źródełko. Czasem pięknie ozdobione jakąś płaskorzeźbą, a czasem zwykłą rurę, wystającą z ziemi. Nie ma różnicy, woda to woda. Gdy tak już napełniliśmy baniaki i ruszyliśmy, to zmogła mnie drzemka, przysnąłem zatem. Całe szczęście, że akurat nie prowadziłem.

Obudziłem się, gdy zjechaliśmy z głównej drogi.
– Zobaczyłem coś ładnego, to zjechałem – poinformował mnie Luka. To motto tej wycieczki.
Gdzieś w polu stała kapliczka i parę nagrobków. Na kapliczce ktoś umieścił napis 1228, ale trudno mi w to uwierzyć. Może jakiś kamień faktycznie pochodził z XIII wieku, ale nie sam budynek. Intrygujące miejsce.


Mówiłem już, że lubię cmentarze? Ja w ogóle lubię tematy śmierci. Człowieka łatwo poznać po tym, co myśli o rozmowach o śmierci, co myśli o śmierci w ogóle. Dla mnie sprawa jest prosta. Nie żyłem do swoich urodzin i tak samo nie żyć będę po swojej śmierci, a w międzyczasie mogę zobaczyć kawałek świata.
Moja miłość do cmentarzy została wkrótce zaspokojona, gdy zatrzymaliśmy się w miejscowości Noratus. Najpierw poszliśmy do takich starych babuszek, napić się kawy. Oczywiście, że była pyszna i kosztowała 2 złote, nie to, co to americano w papierowym kubku za 17 złotych. Wiem, że już na to narzekałem, ale nie zaszkodzi ponarzekać jeszcze troszeczkę, prawda?
W Noratus mógłbym pewnie spędzić i dwie noce, rzecz w tym, że Luka aż tak nie lubi chodzić po trupach, jak ja, chociaż i on przyznał, że tutejsze chaczkary są bardziej chaczkarowe niż gdziekolwiek indziej. Każdy pięknie ozdobiony, a to krzyżem, a to figurką, a to zwierzęciem, a to innym wzorem, aż miło było przechadzać się pośród tych grobów i popijać czarną kawkę. Nie spodziewałem się, że to powiem, ale kawa smakuje dużo lepiej na cmentarzu niż w kawiarni, niestety rzadko mam okazję ją pić pośród grobów.

Przy wyjściu z cmentarza spojrzałem jeszcze na nasze auto. Stało nieco krzywo względem skraju ulicy. Co za wstyd przed ojcem! Ja tak zawsze myślę, jeśli chodzi o jazdę samochodem i parkowanie, że wstyd przed ojcem. Mój ojciec prowadzi jak marzenie. Raz parkował równolegle na Wilanowie, pomiędzy słupkami i jeszcze musiał wjechać na chodnik, to aż babka z dwiema torbami zakupów się zatrzymała i tak, jak stała, z tymi torbami na nadgarstkach, zaczęła klaskać.


Mówiłem ci już o Noravank, czyli najlepszym, co podczas tej wycieczki zobaczyłem – to teraz czas na najgorsze. Takie już są niestety koleje rzeczy, jak jest to, co najlepsze, to musi być to, co najgorsze. Do tej pory poznaliśmy Armenię jako kraj przepięknej natury, tajemniczych klasztorów, wąwozów, przepaści, chaczkarów, ziłów, kamazów, ład, dziur w asfalcie i przepysznej kawy. Teraz pora na inną twarz tego pierwszego chrześcijańskiego kraju: typowo turystyczną. Mam takiego jednego kolegę, nie, nie powiem ci, jak się nazywa, bo może to czyta. Chociaż wątpię, tego nikt nie czyta. Jak to czyta? Bo całą tę naszą rozmowę zapisuję. Nie mówiłem ci na samym początku? To teraz już wiesz. Trzeba nie było pytać, czy to miejsce wolne. W każdym razie ten kolega też trochę jeździ po świecie: Cypr, Dominikana, Bari, Meksyk i wiesz co? Wszystkie jego zdjęcia wyglądają dokładnie tak samo. Gdyby nie podpis, to nie domyśliłbyś się, że to Cypr, to Dominikana, a to Bari. Oczywiście, masz rację, każdy odpoczywa, jak chce, ale też każdy krytykuje, jak chce.
Wspominam o tym, bo właśnie tego typu klimaty, wczasów all-inclusive, smażonej ryby, tandetnych pamiątek i plastikowych turystów zobaczyłem w Armenii pierwszy i jedyny raz na półwyspie na jeziorze Sewan, kiedy odwiedziliśmy klasztor Sewanavank. Byliśmy już dość głodni, bo na grobach mieli sporo kawy, a niewiele jedzenia. Uznaliśmy, że z pewnością przy klasztorach znajdzie się coś do jedzenia. I nie myliliśmy się, ale nie spodziewaliśmy się, że nie mylimy się tak bardzo. Takie armeńskie Mielno. W sumie nigdy nie byłem w Mielnie, ale tak sobie je wyobrażam: stosy kolorowych pamiątek, restauracje, hotele i turyści ubrani jak na pokaz mody, hałaśliwe skutery wodne, łódki do wynajęcia, rodziny z dziećmi, wata cukrowa i jeszcze więcej stosów kolorowych pamiątek. Żołądki nie miały jednak dla nas żadnej litości – to tutaj macie zjeść. I to tam zjedliśmy.

Miałem nadzieję, że te przykre widoki i tę nadmorską atmosferę wynagrodzi mi przynajmniej widok kolejnych zespołów klasztornych. To właśnie wtedy zrozumiałem, że piękno klasztoru tkwi nie tylko w jego architekturze, nie tylko w jego zabytkowości, lecz również w jego położeniu. Noravank był piękny pewnie bardziej przez swoje położenie niż piękno same w sobie. Tymczasem nad tym spędem turystów mieliśmy dwa klasztory, gdzie znajdował się kolejny spęd turystów. Kto raz spotkał rosyjskich turystów na szlaku ten się w cyrku nie śmieje. Głośni, wszędzie robią zdjęcia, nawet tam, gdzie nie powinno się robić zdjęć, a ich stroje… cóż, każdy nosi to, co chce i oni ewidentnie noszą to, czego nikt nie chciał. Chodziliśmy tak wokół tych klasztorów, weszliśmy do środka, potem znów na zewnątrz, ale nic z tego. Nawet Sewan wyglądał tutaj jakoś inaczej niż wtedy, gdy rozbijaliśmy się nad nim na dziko. Czy to ten sam Sewan, czy może ktoś podmienił jezioro i całą jego okolicę, zalewając go hałaśliwymi ludźmi? I znowu, ubolewam, nie możemy zakazać ludziom spędzać czasu na swój sposób, więc szybko zwinęliśmy się do samochodu i opuściliśmy ten przybytek.

Przed nami dość długa droga w stronę szczytu Aragac, w pobliżu którego postanowiliśmy nocować. Ostatnie metry na drodze szybkiego ruchu i skręt w… dobra, nazwijmy to również drogą. Zatrzymaliśmy się obok pomnika ormiańskiego alfabetu i budynku, w którym sprzedawano lody oraz kawę, tyle że z automatu. Cały pobyt marzyłem o kawie z automatu. Bo widzicie, te automaty z jakiegoś powodu stoją wszędzie, przy trasach, w wioskach, pośród bloków, sklepów, obok warsztatów, na pustkowiach. Chciałem spróbować takiej kawy. I spróbowałem, wspierając się nieco tłumaczem online, żeby rozszyfrować ormiańskie napisy. Kupiliśmy też lody. Smakowały jak… w sumie to w ogóle nie smakowały. Nie miały smaku.

Ormiański alfabet jest tak wyjątkowy, że ma nawet swój pomnik. Tak, wiem, mówiłem o tym przed chwilą. Skup się. Litery są rozsiane na terenie, nie wiem, takiego przydrożnego małego parku. Znalazłem szybko literę „m” i postanowiłem się przy niej sfotografować. Wyglądało to bardzo ciekawie.


I w ten sposób, przy ormiańskim alfabecie, lodach bez smaku i kawą z automatu żegnaliśmy się na jakiś czas z cywilizacją. Tak przynajmniej mi się zdawało: mieliśmy nocować przy jeziorze na 3200 metrach nad poziomem morza, jakiej tam można spodziewać się cywilizacji? Jedynie takich zapalonych podróżników, jak my.

I tutaj nastąpiła kolejna wspaniała część wyprawy, przynajmniej dla mnie. Otóż, na armeńskich drogach, co już myślę dobrze rozumiesz z mojego wywodu, nie ma możliwości się nudzić. A tutaj mamy dziurawy, wąski asfalt, pośród przełęczy, który prowadzi serpentynami pod sam szczyt. Prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza gdy dodamy do tego jedyny deszcz, jaki spadł podczas tych kilku dni naszych armeńskich wojaży. Jechałem, zmieniałem biegi, sprzęgło, gaz, hamulec, piękna sprawa, polecam każdemu. I jeszcze te widoki, mówiłem ci już, że widoki w Armenii są naprawdę spektakularne? Suche skały zamieniły się w zielone szczyty po horyzont, wszędzie kamienie i owce, mnóstwo owiec, co chwilę mijaliśmy jakiegoś pasterza czy też autobusy, przerobione na ule. Miód możesz w tym kraju kupić wszędzie, zapewniam cię.

W końcu dotarliśmy na skraj cywilizacji. To znaczy skończyła się nam droga, przed nami wyrosły ciężarówki i budowlane żurawie, nie tak to miało wyglądać, pewnie już się domyślasz, że pomyliłem drogę. Przyznaję, byłem skupiony na tych dziurach i mijankach, że ominąłem jedyne skrzyżowanie na tej drodze. Zawróciliśmy zatem, skręciliśmy tam, gdzie trzeba i w końcu dotarliśmy na skraj cywilizacji. Jezioro Kari. Może nie do końca tak wyobrażałem sobie odległe od ludzi tereny, bo wiecie, tutaj mieliśmy hotel, restaurację, stację meteo i oczywiście multum turystów. Trudno. Ja zresztą przecież wiedziałem, że nie będę wchodzić na Aragac, bo to na zboczach tego szczytu, nieco ponad jeziorem Kari postanowiliśmy się rozbić.

Wiesz już, że mój maks to 1,5 kilometrowy szlak, głównie po płaskim, to ja się będę pchał na taką ośmiogodzinną wyprawę na Aragac? Nic z tych rzeczy. Rozbiliśmy namiot niedaleko innych namiotów, tak jak już wspominałem, ponad jeziorem i planowaliśmy dzień. Luka miał wyruszyć o szóstej rano w kierunku szczytu, a ja miałem spać, aż mi się znudzi. Znakomity plan. Mieliśmy jeszcze sporo czasu do zachodu, który przeznaczyliśmy na odpoczynek.

Dzień 8: na północ Armenii, nocleg w Haghpat
Że co? Współczujesz mi, że spędziłem cały dzień nic nie robiąc? To widać, że nie znamy się za dobrze. Przyjąłem taki dzień jak błogosławieństwo! Wreszcie wstałem sobie po dziesiątej, a wyszedłem z namiotu po jedenastej. Wszystkie te inne namioty, przy których się rozbiliśmy zniknęły. Czyżby wszyscy ci ludzie przyjechali tutaj wejść na Aragac? Dziwaki. Ja zszedłem sobie na luzie niżej, do hotelu, zjeść na śniadanie kebab, wypiłem kawę w normalnym krześle, a potem wyciągnąłem z namiotu matę i czytałem książkę w pełnym słońcu. Przecież to wspaniałe życie! Jak znudziło mi się leżeć, to usiadłem na kamieniu, a potem wróciłem do namiotu, bo już doskwierało mi to popołudniowe słońce. A potem wyszedłem na zewnątrz i postałem, potem znów posiedziałem i znów się położyłem. Wspaniałe chwile.

Luka napisał mi jakoś około 10:30, że dotarł na szczyt. Obliczyłem, że mam jeszcze cztery godziny nic nierobienia, więc dokładnie to robiłem. W końcu zobaczyłem na zboczu taki żółty punkt, który robił się coraz większy, aż wreszcie stał się Luką. Szybko wrócił, do tego głodny. Całe szczęście, że znałem w pobliżu dobrą restaurację.

Tego dnia nad jeziorem Kari zagęściło się jeszcze bardziej niż wczoraj. To chyba jakieś znane miejsce. Znajduje się dość blisko Erywania, widać z niego Ararat, czego chcieć więcej, jeśli mieszkasz sobie w Armenii i potrzebujesz wyrwać się gdzieś na niedzielne popołudnie? Widocznie wszyscy mieszkańcy Erywania postanowili tak właśnie spędzić ostatni dzień przed pracą. To dla nas znak, żeby się zbierać. I wiesz, co zobaczyliśmy w następnej kolejności? Dokładnie tak, klasztor.
Nie musieliśmy jechać daleko, bo tam, gdzie wczoraj dotarłem, myląc drogę, znajdowała się forteca, a przy fortecy klasztor Vahramashen. Generalnie całość lepiej prezentowała się z daleka, zwłaszcza świątynia, bo znajduje się na wysuniętej skale, otoczonej zewsząd górami.

W drodze powrotnej szukaliśmy miejsca, gdzie można zjeść coś dobrego. Natrafiliśmy na takie kilkadziesiąt metrów niżej. Potem postanowiliśmy znowu zażyć nieco cywilizacji i zatrzymać się gdzieś na polu namiotowym. Co więcej, po zwiedzeniu południowej części kraju, przyszedł czas na zmianę. Tak jest, jechaliśmy na północ. Przed nami jakieś trzy godziny drogi. Usiadłem za kierownicą. Czułem się już armeńskim kierowcą. Wyprzedzałem na trzeciego, włączałem się do ruchu bez kierunkowskazu, wymuszałem pierwszeństwo. Nic mnie już nie zaskoczy.

Trzy godziny później dotarliśmy do miejscowości Alawerdi, gdzie – według naszego przewodnika – nad miastem dominowała kopalnia miedzi. Podobno od stuleci wydobywało się tu miedź, a za czasów słusznie upadłego ZSRR jeszcze bardziej niż wcześniej i bardziej niż kiedykolwiek później. I faktycznie, ta kopalnia dominowała nad miastem. Co ciekawe, dawno temu znajdowała się tutaj też kolejka linowa, o czym przekonaliśmy się, kiedy nad nami zawisł jej stary wagonik. Bo w sumie co zrobić z wagonikami kolejki linowej? Niech sobie wiszą, póki mogą.

Miałem nadzieję, że zwiedzimy tę okolicę następnego dnia. Tymczasem zbliżała się już dwudziesta, więc pora na znalezienie noclegu. Luka znalazł pole namiotowe obok miejscowości Haghpat. Jechałem sobie najpierw wzdłuż rwącej rzeki Debed… tak, dokładnie, ileśmy ułożyli żartów ze słowem „debet” to nikt nie zliczy… a potem serpentynami ku górze, aż wreszcie zatrzymaliśmy się przed zamkniętą bramą.
Znajdowaliśmy się, jak już ci wspominałem, na północy, w regionie Lorri, blisko granicy z Gruzją. To zielone, zalesione tereny, dużo więcej infrastruktury, porządku, dróg bez dziur i – zdziwiliśmy się z Luką ogromnie – znajdowały się tu tory. Przez praktycznie cały pobyt w Armenii mijaliśmy jakieś przejazdy, ale nigdy nie widzieliśmy pociągu. Kiedy jednak jedliśmy obiad w mieście, to usłyszeliśmy pisk i niedaleko nas przejechał pociąg towarowy, wypełniony gruzem. A jak gruz to wiadomo – wiózł go do Gruzji.
Bramę otworzył nam młody tubylec, który zauważył, że „Polska i Czechy to nadzieja Europy”. Nie mogłem z tego zdania nic wywnioskować, bo Polska i Czechy to tak skrajnie różne kraje, że mógłby powiedzieć „kocham mięso i jestem wegetarianinem”. Oprowadził nas po terenie – tutaj nie tylko znajdowało się miejsce na rozbicie namiotu z widokiem na przełęcz, lecz również pomieszczenie z kuchnią, łazienką, prysznicem i – co ciekawe – pianinem. Nagrałem się za wszystkie czasy. Wiesz, co to dla mnie znaczy, nie móc grać tyle dni na pianinie? To jest jedno z tych nielicznych źródeł szczęścia, jakie mi jeszcze pozostały. Gram dla samego siebie, czasem oczywiście dla sąsiadów, ale często, o drugiej w nocy, zakładam słuchawki i sobie gram. Gram, nigdy nie wiem, dokąd zabiorą mnie moje palce. Czasem jakieś rozległe kompozycje, czasem krótkich kilka akordów, ale zawsze coś innego niż poprzednio. I z tym pianinem spędziłem mnóstwo czasu.

Oprócz tego towarzyszył nam armeński szary rosyjski kot niebieski. Przedziwne stworzenie. Twarz jak szatana i ciągle głody. Jak tylko nas widział to od razu „miau” i czekał, aż coś mu skapnie. A jadł wszystko. Do tego miał towarzysza. Również armeński szary rosyjski kot niebieski. Jadły lawasz, wędlinę, ser, a szczególnie upodobały sobie puszkę po szprotkach, chociaż następnego dnia wzgardziły litewskimi sardynkami.
W nocy, gdy siedzieliśmy przy kolacji, rozległ się taki dziwny pisk, coś jak monitor serca w szpitalu, wiesz, o co chodzi? Nie znasz „Chirurgów”? Dziwne. Takie „pik!”, „pik!”, „pik!” i zastanawiałem się co to. Okazało się, że to taka sówka, sóweczka. Tak się w ogóle nazywa. To znaczy nazywa się też jakoś inaczej, ale już zapomniałem jak. Pikała nam przez dwie noce, które spędziliśmy na tym kempingu. W nocy słyszałem też osła, rżał zwykle nocą. Luka twierdzi, że nic takiego nie miało miejsca i zastanawiałem się, czy może przywidziało mi się to rżenie? Bo jak na złość, kiedy nie chrapał, to ten osioł nie ryczał. Jak tylko zapadł w głęboki sen, to zaczynał się cały koncert. Pewnie robił mi to na złość.

Dzień 9: Haghpat, Achtala, Sanahin, muzeum braci Mikojan, kościół Odzun
Kawa? Może byśmy coś zmienili, bo ciągle tylko ta kawa i kawa. Ja wiem, że kawa jest wspaniała. Tylko nie wiem, czy dam rady z dwunastą. Może zamiast tego kawa z mlekiem? Podskoczysz do lady? Dzięki.
Klasztorów to nigdy za mało. W ogóle nazywam je klasztorami, ale to w większości stare kościoły, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie wiem, nie jestem ekspertem, a ty słuchasz mojego wywodu, więc też nie oczekujesz specjalistycznej wiedzy o Armenii. Chyba że oczekujesz? To powodzenia. Dobrze, co do klasztorów – na północy Armenii nasyciliśmy się nimi, że nam zaczęły bokiem wychodzić. Zjadłszy śniadanie w towarzystwie tych szatańskich kotów, pojechaliśmy do pierwszego z nich: zespołu klasztornego w Haghpat. Piękna sprawa. Owszem, przyznaję, na to, że mi się spodobał, wpływ miał również brak ruskich turystów i w ogóle mniejsza liczba ludzi w tej części Armenii. Poza tym te szare ściany świątyni świetnie pasowały do zielonej trawy, spośród której wyłaniały się płyty nagrobne. Jakoś w takich miejscach nikt nie ma problemu z tym, że skaczę sobie po płytach nagrobnych, a nie daj boże zrób to samo na cmentarzu w Otwocku, od razu podnosi się rejwach, że „to mój tragicznie zmarły synek!”.


Piękny jest ten kompleks w Haghpat, naprawdę polecam, czuć w nim czasy minione, a echo w dawnej bibliotece do dziś odbija mi się od uszu. Mało tego. Pamiętasz, jak między czwartą a piątą kawą wspominałem o skromnym wystroju tych starych ormiańskich kościołów? A może między szóstą a siódmą? Nieistotne. Generalnie w każdej świątyni ściany były gołe jak święty… no nie powiem, że turecki, bo granica z Turcją jest szczelnie zamknięta. Gołe. A tutaj wchodzimy do jednej ze świątyń i co? Freski jak w Kaplicy Sykstyńskiej! To znaczy ja nie do końca wiem, jakie są freski w tej kaplicy. Poszliśmy tam w niedzielę, a niedzielę Kaplica Sykstyńska jest zamknięta, a potem z Bazyliki Św. Piotra nas wyproszono, bo w południe papież Franciszek odmawia modlitwę i tyle z tego Watykanu widziałem. Tutaj jednak nie spodziewałem się spotkać papieża, zwłaszcza Franciszka, bo on już nie żyje. Nie spodziewałem się zresztą też fresków. Z tej dwójki szczerze mówiąc wolałem spotkać freski niż zmarłego papieża i tak też się stało. Piękne, naprawdę piękne. I, jak się okazało, to nie najlepiej zachowane freski w armeńskich świątyniach.

Odwiedziliśmy bowiem następnie klasztor Achtala. Najpierw, obowiązkowo, rundka po okolicznych straganach. Wiem, plastikowe pamiątki czy tandetne różańce to nie dla mnie, jednak przez cały wyjazd szukaliśmy z Luką szczególnego rodzaju męskiej biżuterii – to znaczy bransoletki z wulkanicznych kamieni. I znajdowaliśmy ich dużo, aczkolwiek w większości za małych. W Erywaniu to Luka w ogóle jedną taką bransoletkę zniszczył. Kamyczki poleciały pod stragan, a sprzedawca tylko machnął ręką. Akurat okazało się, że to u niego, ostatniego dnia wycieczki, znaleźliśmy obaj idealne bransoletki.

Po wizycie na straganach weszliśmy na teren kompleksu. Znowu pięknie, aczkolwiek nie podobały mi się te latarnie, równiutkie chodniki i przycięte żywopłoty. Wolałem zrujnowane klasztory, spośród których wyrastały chwasty, ale nie można mieć wszystkiego. Najważniejsze w Achtali są doskonałe freski, jeszcze lepsze od tych z Haghpat. Jeszcze lepsze, zapewniam cię! Wiem, tamte już były doskonałe, więc czy może być coś doskonalszego od doskonałości? Ja też myślałem, że nic, ale sam zobacz, w latach mojej młodości mieliśmy Angelinę Jolie, a teraz mamy Sydney Sweeney, więc wszystko się może zdarzyć.

I faktycznie, te freski powalają na ziemię. Sam stan ich zachowania przez tyle setek lat… to wszystko sprawiło, że spędziliśmy w środku mnóstwo czasu. Tutaj, nad drzwiami, apostołowie, tutaj jakiś święty na łuku, tutaj Jezus nad ołtarzem, tutaj jakiś gość na drabinie, ale głowę mu urwało, to znaczy ten fragment fresku nie przetrwał, i te piękne kolory. Cudo! Do tego wszystkiego w środku byliśmy w zasadzie tylko my dwaj. Potem się zaczęło, ale te pierwsze minuty w pustej świątyni w otoczeniu tak starych malowideł ściennych sprawiły, że… w sumie to nic nie sprawiły. Ale wspomnienie pozostanie ze mną do pierwszych chwil Alzheimera.
Z zewnątrz klasztor prezentował się ciekawie, lecz nie wyjątkowo, a turystów napływało coraz to więcej. To znak dla nas, że czas się zwijać. Wiem, ja też jestem turystą, więc powinienem narzekać też na swoją własną obecność, wiesz jednak, jak jest. Wkurzamy się na tych ludzi, którzy wpadli na ten sam pomysł, co my.

Udaliśmy się do kolejnego kompleksu klasztornego, który to już? Z klasztorami w Armenii to jak z kawą, kogo obchodzi która to, ważne, by były kolejne. Kompleks nosił nazwę Sanahin. Fakt, brzmi jak imię kochanka ruskiego cara, ale nic z tych rzeczy. Ciekawy to zespół świątynny, może nie wyróżniał się specjalnie od innych klasztorów, ale co z tego? Ja też nie wyróżniam się specjalnie od innych ludzi, to ma nikt nie przychodzić mnie odwiedzać?

Już nie będę cię zamęczać opowieścią o kolejnym standardowym armeńskim kościele, bo widzę, że mimo tylu miligramów kofeiny chce ci się spać. W każdej chwili możesz wyjść. Nie, mnie się dobrze z tobą rozmawia, ale nie chcę, żebyś podczas tej opowieści ziewał. Ziewać w kawiarni, to się nie godzi. To potwarz dla baristów i baristek, przygotowujących ci kawę. Powstrzymaj zatem ziewanie. Może zmieńmy temat? Na chwilę już dość klasztorów.
Okazało się, że w miejscowości Sanahin, tam, gdzie się obecnie znajdowaliśmy, znajdowało się również muzeum braci Mikojan. Tak, jeden z nich, razem z Guriewiczem stworzył słynnego MiG-a. Nie wiem, którego, któregoś na pewno. Nie znam się na MiG-ach. Stał w Otwocku, moim rodzinnym mieście, taki jeden MiG, wszyscy nazywali to miejsce „koło samolotu” czy „przy samolocie”. Całkiem dobrze zachowany, nawet można było wejść do kabiny i postrzelać do Amerykanów. Ale potem samolot zniknął i pozostał już tylko sentyment. I ja przez to miałem sentyment do MiG-ów.

Podjechaliśmy do muzeum i MiG w mig rzucił nam się w oczy. Wielki, jakby gotowy do startu, ale iluzję psuł taki brutalistyczny daszek, który ktoś nad nim rozciągnął. Obeszliśmy samolot ze wszystkich stron i postanowiliśmy podejść do muzeum. W środku drzemała jakaś pani, najwyraźniej kustosz przybytku. Obudziła się jednak i z uśmiechem otworzyła nam drzwi, zapraszając do środka. Skoro już tu jesteśmy to czemu nie – normalnie pewnie nie ma tutaj tylu gości. Dostaliśmy bilety i najpierw obejrzeliśmy różne wycinki z gazet, piszące o dwóch braciach Mikojan, bo był też drugi, działacz komunistyczny, tylko nie wiem, co zdziałał. Potem jakieś przedmioty z czasów ZSRR, ale nie wiem, czemu są w muzeum, bo większość do tej pory stoi w salonie mojej babci. Weszliśmy na górę i tam zrobiło się ciekawie. Historia MiG-a mignęła nam przed oczami, patrzyliśmy na różne skafandry i inne konstrukcje oraz wspólne zdjęcia Mikojana (tego lepszego brata, od samolotów) z różnymi wielkimi i niewielkimi tego świata, w tym ze Stalinem. Do tego ordery CCCP, popiersie Lenina na proporcu i przeróżne inne pamiątki po Związku Radzieckim.


Nie mogliśmy sobie darować nieodwiedzenia przynajmniej jednego budynku, z którego startowała kolejka. Pojechaliśmy zatem do Alawerdi, czyli dosłownie rzut kamieniem od muzeum, a tam minęliśmy jedyne w swoim rodzaju bloki z wielkiej płyty. Takie zrobiły na nas wrażenie, że nie wykonaliśmy im ani jednego zdjęcia. Zatrzymaliśmy się przy budynku kolejki – już dawno opuszczonym, a wciąż na swój sposób pięknym. Przeszliśmy przez liche ogrodzenie bez najmniejszego problemu i podziwialiśmy ten nie działający już cud techniki. Wydawało mi się, że jak wejdę tam do środka i pociągnę za dźwignię to kolejka ruszy jak gdyby nigdy nic. Tak się jednak nie stało. Popatrzyliśmy z góry na kopalnię miedzi i pojechaliśmy na obiad.


To znaczy najpierw mieliśmy pecha, bo skusiła nas ciekawie wyglądająca restauracja, zlokalizowana obok jaskini na wjeździe do miasteczka Alawerdi. Przywitała nas mała dziewczynka, mówiąca płynnie po angielsku – wydawało się nam, że to jedyna osoba w całej okolicy, która mówi w ogóle w jakimś innym języku niż ormiański czy rosyjski, bo latało po terenie restauracji i załatwiała wszystkie sprawy. Powiedziała, że przed posiłkiem możemy zwiedzić jaskinię. Zwiedziliśmy zatem jaskinię, ale ta akurat nie przedstawiała sobą nic ciekawego – otwór we ścianie, jakich pełno w starych blokach w Otwocku. Wyszliśmy z jaskini i dziewczynka dała nam znać, że nie możemy siąść w środku, przy tych kilkudziesięciu wolnych stołach, ale możemy pójść do strefy VIP, za dodatkowych 2000 dram. Strefa VIP to, wyobraź sobie, po prostu kilka stolików z widokiem na przełęcz i góry. Zajęliśmy z Luką zatem wolny stolik, który znajdował się na skraju tarasu, po czym czekaliśmy piętnaście minut na podanie menu. Gdy dostaliśmy menu to kelner (chłopaczek bez ani śladu wąsa) powiedział, że nie możemy siedzieć przy tym stoliku i musimy się przesiąść do tych dwóch wolnych, które akurat nie stały na skraju tarasu. To już przekroczyło wszelkie granice, nawet te zamknięte z Turcją i Azerbejdżanem, więc postanowiliśmy, mimo głodu, znaleźć jakieś nowe miejsce na posiłek.

I udało się nam, jeszcze jak, co to będzie za historia. Zjechaliśmy w dół, w stronę rzeki i miasteczka, zatrzymując się u wejścia do kopalni miedzi, która dominowała przez ten cały czas nad miasteczkiem. Jeszcze jak dominowała! Takiej dominacji to nie powstydziłby się twój sąsiad, kiedy kupił sobie nową plazmę. Tam oczywiście znalazło się miejsce na sierp, młot i bohaterów wielkiej wojny z lat 1941-1945, oraz na wielki ogród, w którym umiejscowiono restaurację wokół współczesnego kościoła, aczkolwiek zbudowanego na modłę tych mniej współczesnych. Zamówiłem trzy kawałki kebaba, bo głód mi doskwierał, do tego fryteczki, kawkę, a potem kelner postawił przede mną trzy kebaby, z czego każdy zawinięty w lawasz i już wiedziałem, że będą kłopoty. Dałem radę zjeść dwa, przy trzecim już czułem, że siedzę na tym pierwszym. Ale były tak pyszne, aż mi teraz ślinka cieknie. W tej kawiarni to dobrego jedzenia raczej nie ma, wiesz, ciasteczka, kanapki, jakieś bezy, serniki, a takich kebabów to w całej Warszawie nie ma. Miałem nadzieję, że wcisnę w siebie ten ostatni, lecz nadzieja okazała się płonna. Jednak czułem się usatysfakcjonowany. Nie jestem pewien, czy restauracyjna toaleta była równie usatysfakcjonowana, ale już nie mnie to oceniać. Na nas czekał kolejny zespół klasztorny.

Gdzieś w internecie przeczytałem, że w okolicy można odwiedzić kościół Odzun. Stary jak świat. Według internetu z piątego wieku. Według tablicy na kościele z szóstego. W przewodniku napisali, że z siódmego. Czyli kościół Odzun wybudowano między V a VII wiekiem – to wystarczająco dawno, abym chciał go odwiedzić. Wszystko, wybudowane przed 1989 rokiem jest warte odwiedzenia, zwłaszcza kościoły. Ten wyróżniał się przede wszystkim w ten sposób, że służył okolicznym mieszkańcom za park. Rodzice siedzieli w cieniu na ławeczkach i popijali wodę z pobliskiego źródełka, ich dzieci grały w siatkówkę lub piłkę nożną, albo siedziały na grobach i paliły swoje pierwsze papierosy. Bardzo przyjemny widok. Sam kościół też wyróżniał się różnymi łukami, których w poprzednich nie dostrzegłem, a do tego naprawdę szerokim terenem.


Opuściwszy teren zespołu klasztornego uznaliśmy, że czas zrobić zakupy na wieczór, bo zbliżała się osiemnasta. Mieliśmy do wyboru sklepik nieopodal naszego pola namiotowego, lecz wątpliwe, by posiadał jakikolwiek asortyment albo czy w ogóle był otwarty, oraz jakiś market – na oko naprawdę niewielki, jedne małe drzwi i rozpadający się napis „Market”. Wybraliśmy ten bliższy. Otwieramy drzwi, a tam, nie uwierzysz, półki ciągnęły się po horyzont i uginały od towaru. Pestki słonecznika, lokalny przysmak, mrożone chaczapuri i udka kurczaka, mnóstwo alkoholi, wszystkie rodzaje kaw, generalnie mokry sen Polaka w latach 80.

Napełniliśmy bagażnik Dustera tak, że aż się uginał, a w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na poboczu, weszliśmy w szczere pole, stanęliśmy nad przepaścią i podziwialiśmy krajobraz, zieloność szczytów, rzekę i serpentyny, którymi wkrótce dotrzemy do naszych namiotów. Do tego wszystkiego towarzyszyły nam dwa kurhanniki, piękne ptaszyska, ciągle robiły na nas wrażenie. Wróciliśmy na pole namiotowe, pograłem ze trzydzieści minut na pianinie, a potem, razem z kotami, zjedliśmy kolację. Słońce już dawno zaszło, pikała w tle sówka, śpiewały jakieś nocne ptaki, cykały cykady. Kolejny wspaniały dzień z dala od codziennych obowiązków, pracy i własnych myśli. Cudo.

Dzień 10: opuszczony Hnevank, stolica Armenii – Erywań
Ja już, powiem ci, nawet przestałem dawno liczyć dni i nie wiedziałem, czy mamy poniedziałek, wtorek, a może sobotę, a który to dzień tygodnia to naprawdę nie miałem pojęcia. Cudowne uczucie. Obudziłem się około dziewiątej. Wypiliśmy kawę, daliśmy kotom tę litewską puszkę szprotek, którymi – jak już wiesz – wzgardziły, ostatni raz nacieszyliśmy oczy widokiem, zwinęliśmy namioty, zapłaciliśmy za pobyt i ruszyliśmy w drogę.

Po tylu kościołach uznaliśmy, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie zobaczyć kolejny, to może w końcu nam się znudzą. Nic z tych rzeczy. Luka znalazł taki bardzo zrujnowany przybytek, do którego prowadziła równie zrujnowana trasa. Jechaliśmy wolniej niż chodzę piechotą, mówię ci, do tego prawie cały czas pod górę. Warto jednak było, bo oto naszym oczom ukazał się las. Wiem, zapytasz: „możesz mi powiedzieć po chuj mi las?”, ale to nie o las chodziło. Las powoli odsłaniał piękny, stary, ormiański kościół. Stał on sobie tak, pośród swoich zrujnowanych zabudowań tutaj, pośrodku pustki. Sam zresztą świecił pustkami. Zwie się Hnevank, jeśli kiedykolwiek będziesz w okolicy… wiem, że nie będziesz…, ale naprawdę warto. Znowu – nie ma tam nic szczególnego, a jest wszystko. To chyba jedyny raz, kiedy znaleźliśmy się w starym kościele całkiem sami. Już to sprawiło, że Hnevank jest wyjątkowy. Jeśli lubisz samotność pośród ruin, to polecam – bo kto nie lubi samotności pośród ruin?


Który to już dzień? Sam nie nadążam, bo liczba kaw nie równa się liczbie dni. Chyba już nasza armeńska wyprawa zbliżała się do końca. Zobaczyliśmy wszystko, co mieliśmy zobaczyć, a może i jeszcze więcej. Wiedziałem, że nic piękniejszego nie zobaczę, a już na pewno nie w stolicy Armenii Erywaniu. Tam też się udaliśmy na kolejną noc – blisko lotniska, blisko miejsca, gdzie mieliśmy oddać auto, a przy okazji, czemu nie, postanowiliśmy nieco poznać stolicę kraju, który gościł nas przez ostatnich kilka pięknych dni.

Zatrzymaliśmy się w hotelu, ale nie mówmy o tym. Jedyne, co chciałem ci powiedzieć, to że znowu zrozumiałem, że bardzo kocham miękkie łóżka, pachnącą pościel i możliwość umycia tyłka nie wyłącznie jeziorem, lecz również wodą pod ciśnieniem. Zostawiliśmy swoje rzeczy w pokoju i poszliśmy zwiedzać Erywań.
Tylko że w tym mieście nie bardzo jest co zwiedzać. Samo w sobie jest dość brzydkie, chaotyczne, zupełnie jak armeńskie drogi. Dużo tutaj śladów po Związku Radzieckim, do którego mieszkańcy miasta tęsknią. Pomnik Matki Armenii ma na sobie sierp i młot, które górują nad miastem. Dostaliśmy się tam po Kaskadzie, czyli po długich schodach. Miały prowadzić na sam szczyt do obelisku z liściem, ale pod sam koniec projekt upadł pewnie razem ze Związkiem Radzieckim.

Ostatnie metry pokonaliśmy po prowizorycznych drewnianych pomostach i metalowych schodach, a na górze ogarnął nas żal. Rozciągał się stamtąd jednak piękny widok na Ararat, na tle którego co i rusz przelatywał samolot. Zrobiło mi się szkoda tego kraju. Taki piękny, taki pełen historii, pełen przyjaznych ludzi, znakomitego jedzenia, a tutaj jak nie urok, to przemarsz wojsk. I jak tam ludziom ma być dobrze? Trudna sprawa.

Spod obelisku dostaliśmy się do Matki Armenii, gdzie znajduje się muzeum, ale o tej porze zamknięte. Obejrzeliśmy eksponaty, które wystawiono na zewnątrz, wyrzutnię rakiet Katiusza, czołg T-34, czy inne wozy opancerzone, po czym wróciliśmy przez smutne wesołe miasteczko na jedzenie. Trafiliśmy przez przypadek do gruzińskiej knajpy, toteż nie miałem wyjścia, zamówiłem mało ormiańskie chaczapuri, a kelner, z pochodzenia Libańczyk, opowiedział nam historię swojego życia, mimo że nie pytaliśmy.

Gdy zapadł zmrok znaleźliśmy się na Placu Republiki. Wyglądał dużo ciekawiej niż za dnia, całość podświetlono i nie przeszkadzał mi nawet emblemat Armeńskiej SRR z obowiązkowym sierpem i młotem, a do tego kłosami zboża i winogronem. Trudno, nie mój kraj, nie mój problem. Poszwędaliśmy się nieco jeszcze po mieście, zastanawiając się, czemu policja kieruje ruchem na skrzyżowaniu, gdzie działa sygnalizacja świetlna.

Dzień 11: Erywań i zakończenie podróży
Następnego dnia mieliśmy jeszcze na tyle czasu, by przejechać jedną stację armeńskim metrem. Miałem flasbhacki sprzed dwudziestu lat, jak po Warszawie jeździły te ruskie pociągi, głośne jak Katiusze w 1945, atakujące Berlin. Masakra. Sama stacja metra oczywiście typowo post-sowiecka, całkiem urokliwa. Potem już nudy. Wymeldowaliśmy się z hotelu, pojechaliśmy umyć samochód, odkurzyć go i gdy tak błyszczał nowością w słońcu Armenii to dostrzegliśmy mnóstwo rys, żegnając się tym samym z naszym depozytem.


Widzę, że się już zbierasz. Przepraszam, jeśli cię zanudziłem, trzeba było siąść gdzie indziej. Twój wybór. Pamiętaj, jeśli chcesz zrozumieć Armenię, to nigdy jej nie zrozumiesz. Po prostu, po pierwszym szoku, wczuj się w to wszystko, w to specyficzne prowadzenie pojazdów, we wszechobecną policję, w cudowne górskie krajobrazy, zabytkowe zespoły klasztorne, malownicze szlaki, wszechobecną prowizorkę, trytytki, rury z gazem, dziury w asfalcie. Nie jedziesz tam przecież dokonywać rewolucji. Ona już tam miała miejsce i nie wyszła nikomu na dobre. To do zobaczenia przy następnej kawie. Zawsze będzie następna kawa.
Zostaw komentarz