Spacerowaliśmy wolnym krokiem w deszczowy, kwietniowy weekend ulicą Stanisława Moniuszki w Sopocie. Ze wszystkich stron otaczały nas zielone, zroszone kroplami wiosennej mżawki drzewa, przez które nieśmiało przebijało się sopockie słońce…
Chwilówki to króciutkie opowiadania z podróży, ale pełne treści!
Ulica delikatnie wznosiła się ku górze, niosąc naszą dwójkę ku Operze Leśnej – było tak romantycznie, że poddałem się tej atmosferze miłości i gdy tak szliśmy z Eweliną to pomyślałem sobie, że to niesamowite, że na świat przyszła tak cudowna istota, którą kochałem od wielu, wielu lat i bez której nie wyobrażałem sobie życia – mowa oczywiście o Krzysztofie Klenczonie, którego mural przy nadmorskiej promenadzie odwiedziliśmy poprzedniego dnia.
Myślałem o tym, że nie przejdziemy do historii, kiedy przyjdzie czas na pożegnanie z gitarą, ale również, że szczytem mody jest dziewczyna ma, moja wiosenna miłość, bo przecież nikt na świecie nie wie, że gdy kiedyś znów zawołam cię to taka jak ty, raz na tysiąc nocy wróci na jeziora, a nasza randka z deszczem sprawi, że wiatr o mocy 10 w skali Beauforta potarga ci kwiaty we włosach, a to będzie znak, że czas zejść z obłoków na ziemię, bo jesień idzie przez park. Tak też zamyślony, trzymając Ewelinę za rękę, wiedziałem, że mogę stawić czoła najgorszym strachom, jakie tylko spotkamy na swojej drodze.
– Matko i córko! – podskoczyłem nagle na wysokość metra i wskazałem oskarżycielsko palcem na niewyraźną plamę na środku mokrego asfaltu.
– Co jest? – zdziwiła się Ewelina, wyrwana z miłosnego nastroju.
– Zobacz na to! – moja ukochana zbliżyła się do miejsca, na które wskazywałem i pogładziła się po podbródku, analizując flaki niewielkich rozmiarów zwierzęcia, rozpłaszczone na środku ulicy. Po chwili przeniosła wzrok na mnie i w jej oczach widziałem, że zastanawia się, w którym szpitalu psychiatrycznym mnie umieścić.
– Ja zupełnie zapomniałem o tym, co dzieje się w czasie deszczu!
– Dzieci się nudzą? To przecież ogólnie znana rzecz! – wzruszyła ramionami Ewelina.
– Nie, pomyśl! Chodzi mi o coś naprawdę przerażającego! – otworzyłem szeroko oczy, świdrując wzrokiem rozpłaszczonego płaza.
– Cóż, jeśli masz sad, to deszcz może go potargać. Asfalt ulic może stać się śliski jak brzuch ryby, a zwłaszcza na Brackiej w Krakowie. Mogę również namalować cię kroplą deszczu, jednakże długo sama w to nie uwierzę – wyliczała Ewelina. Ja już jednak byłem w innym, pełnym paniki świecie.
– Nie, nie, nie! Chodzi o żaby! Żaby, krwiożercze, obślizgłe, ludożercze płazy, wychodzące w czasie deszczu na żer! – zakrzyknąłem, podskoczyłem i puściłem się pędem w górę ulicy Moniuszki, pokonując ostatnich 500 metrów w jakichś dziesięć sekund, zatrzymując się dopiero przy wejściu do Opery Leśnej, gdzie dopiero widok Czerwonych Gitar, grających na sopockiej scenie w 1968 roku mnie uspokoił.
Zostaw komentarz