Koniec września 2024 roku. Mieszkańcy trzykondygnacyjnej kamienicy z lat pięćdziesiątych, zlokalizowanej przy najbardziej stromym odcinku barcelońskiej Carrer de Verdi, już dawno zrozumieli, że dzisiaj nie zasną spokojnie. Dochodziła druga w nocy, a skrzeczenie rozwijanej taśmy klejącej, rzężenie folii strecz oraz wydobywające się raz po raz słowa w obcej mowie (przede wszystkim „no ja pierdolę”) nie osłabły w swej intensywności. Rzec można, że im później, tym ich natężenie nasiliło się z jakiegoś niewiadomego powodu. Tylko w jednym mieszkaniu na pierwszym piętrze wciąż świeciło się światło. To właśnie tam pakowałem dziesiąty już karton, idealnie rozkładając w nim ciężar i wymiary dobytku, któryśmy z Eweliną zgromadzili przez wiele, wiele lat. Zostało niewiele czasu. Już za trzy dni u progu mieszkania w La Salut stanie Jezus i wezwie nas do siebie.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

14 października 2024

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
C

hodzi mi oczywiście o Katalończyka o imieniu Jesús, którego wynajęliśmy do pomocy w transporcie naszych rzeczy do ich miejsca przeznaczenia, zlokalizowanego niecały kwadrans drogi w dzielnicy Eixample. W pewnym momencie odłożyłem taśmę, strecz i nożyczki na bok. Mimo późnej pory zaparzyłem sobie kawy w kawiarce (nasz ukochany ekspres z zaprogramowanymi idealnymi kawami według receptur Eweliny spoczął już dawno w jednym z kartonów) i popijając czarną ambrozję spojrzałem na tych kilkanaście kartonów, idealnie owiniętych czarną folią, stojących pod oknem, za którym królowała już czarna noc, a ja – w czarnych dresach – miałem czarne myśli. Tak oto kończy się nasza przygoda w Barcelonie, gdzie przenieśliśmy się z Eweliną w ostatni dzień poprzedniego roku Anno Dominiko 2023. Od tego czasu nie napisałem w zasadzie żadnego opowiadania, a teraz, przez tych dziewięć miesięcy, zebrało mi się tyle materiału, że szykuje się najdłuższa historia na tym blogu od naszej pamiętnej wycieczki do Jordanii. Nie powiem, że uczucie nostalgii (którego nienawidzę, bo to już nie ta sama nostalgia, co kiedyś) ogarnęło mnie w tych ostatnich dniach w Barcelonie i nie puściło, póki nie czekałem na swoją wybrakowaną walizkę przy taśmie numer 4 na lotnisku Chopina w Warszawie. Usiądźcie zatem wygodnie, bo szykuje się opowiadanie w odcinkach, podczas którego opowiem wam nie tylko o Barcelonie czy Katalonii, lecz również o przeprowadzkach, początkach życia w Warszawie, pierwszej pracy i wielu, wielu innych sekretach. ¡Vamos!

Lipiec 2012: poprzez Mordor

Latem 2012 roku zacząłem swoją pierwszą stałą robotę. Dostałem umowę o pracę i zawrotne 3 tysiące złotych brutto co miesiąc. Pięć dni w tygodniu pojawiałem się przed ósmą w nieistniejącym już dzisiaj kompleksie budynków naprzeciwko Galerii Mokotów w Warszawie.

maciej owinięty folią wraz ze swoim biurkiem i komputerem

Ponad dekadę później, gdy piszę te słowa, to wszystko jest już melodią przeszłości. Naprawdę wszystko. Tak jak wspominałem, kompleksu budynków już dawno nie ma. Obecnie, o ósmej rano pięć dni w tygodniu przewracam się z lewego boku na prawy w cieplutkim łóżeczku – jeśli najdzie mnie ochota na odejście od rutyny, to przewracam się z prawego boku na lewy. Dojeżdżanie do pracy z Otwocka do Warszawy 90 minut trzema różnymi środkami transportu? Chyba kpicie. Trudno jednak zapomnieć pobudkę o szóstej rano, wsiadanie w pociąg na dworcu w Otwocku, dojazd do Śródmieścia, przesiadkę do metra, potem oczekiwanie na Wierzbnie na zawsze zapchany tramwaj, kłótnie ze współpasażerami, żeby zdjęli ten jebany plecak z pleców, bo dostaję nim po ryju, wysiadka na Rzymowskiego i spacerek do biura. Czasem w nocy budzę, krzycząc: „Zdejm ten plecak, pajacu!”.

Styczeń 2013: wylot z gniazda

Siedziałem sobie zaspany w biurze, pijąc Nescafé z automatu, który mieliśmy zainstalowany w pobliskim tzw. pomieszczeniu socjalnym o powierzchni metra kwadratowego, podszedł do mnie kolega z działu sprzedaży. Mniej zaspany, bowiem zawsze przepełniała go energia, przez okrągłych 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Kolega był znakomitym sprzedawcą, potrafił wcisnąć każdemu wszystko i wszędzie – nic zatem dziwnego, że przekonał mnie do swojego następującego pomysłu:

– Maćku! Słuchaj! Ale mam propozycję! – rzekł, kręcąc się przy automacie z kawą, kiwając głową i pstrykając palcami. – Nie do odrzucenia!

Siorbnąłem troszkę gówna z kofeiną z plastikowego kubeczka.

– No?

– Może wynajmiemy razem mieszkanie, co ty na to, co? Co powiesz i dlaczego od razu mówisz „tak”? No? Co powiesz? Jaka jest twoja odpowiedź? Co?

Zebrałem ropę, która zalegała na moich powiekach. Starczyłoby na pełny bak diesla.

– Błebłebłebłe – zdołałem jedynie wybełkotać o tej porze.

– Czyli zgadzasz się! Znakomicie! To umówię pierwsze oględziny mieszkania na dzisiaj, tak? Tak! Świetnie, do zobaczenia.

ultra przystojny mężczyzna (brad pitt może się schować) siedzi przy biurku

Dopiłem płynne gówno, wyrzuciłem kubeczek do śmietnika i – wciąż w stanie półświadomości – udałem się do toalety.

Zaraz po 16:00 (pracowałem wtedy w zbrodniczych i obecnie zakazanych Konwencją Genewską i Kartą Praw Człowieka godzinach od 8 do 16) kolega wbił do mojego pomieszczenia.

– To co? Idziemy? Idziemy! Dawaj, idziemy! – klepał mnie przy tym po plecach i już wiedziałem, kogo dopisać do swojej listy osób, które z pewnością zabiję.

– Dobra – zgodziłem się, wyłączyłem laptopa, założyłem kurtkę – to był grudzień, na dworze zimno, wiał mroźny wiatr i czekał nas kwadrans spaceru – po czym wstałem i podążyłem za niskich rozmiarów kolegą.

Szliśmy sobie powolutku w kierunku ulicy Malawskiego, gdzie znajdował się blok z wielkiej płyty, otoczony blokami z wielkiej płyty, otoczone blokami z wielkiej płyty. Jeśli kiedykolwiek w życiu chciałbym wydać wielką płytę – było to znakomite miejsce. Zadzwoniliśmy domofonem i weszliśmy na pierwsze piętro. Przywitał nas starszy właściciel mieszkania. Uścisk dłoni, dzień dobry, tralalalala, po czym przystąpiliśmy do oględzin lokum. A prezentowało się ono następująco: na czterdziestu metrach kwadratowych znalazły się dwa pokoje, łazienka, przedpokój oraz osobna kuchnia. Pokój po prawej stronie pełnił normalnie funkcję salonu – miał długą meblościankę, rozkładaną sofę i wyjście na balkon wielkości znaczka pocztowego. Co więcej, za rozkładaną sofą znajdowało się zasłonięte słomianą roletą wielkie okno, prowadzące do kuchni. Wszystkie meble miały kolor świeżutkiej kupy. Na podłodze – ciemnoczerwony dywan o błogim zapachu kilkumiesięcznego kurzu. Masakra, na pewno nie wezmę tego pokoju.

– To co, ten pokój będzie twój? – kolega wszedł do pomieszczenia, rozglądając się po nim wesoło.

– Ale dlaczego…

– Tamten pokój jest dużo mniejszy, ma lekko wybrakowane łóżko i nie ma balkonu, a zatem ja, biorąc go, de facto godzę się na gorsze pomieszczenie, mimo tego, że czynsz i opłaty będziemy dzielić równo na pół. Czyli ten pokój jest twój?

– Wiesz…

– Czyli jest twój, super. To bierzemy! – kolega zerknął na właściciela, który stał w przedpokoju i pachniał papierosami. – Jest jeszcze tylko kwestia wysokości czynszu. Chcemy zejść w dół o 100 złotych.

– Wie pan co…

– Czyli schodzimy o sto złotych! Super. Pan wyciąga umowę.

– No dobrze – zrezygnowany właściciel położył papiery na blacie. Wypełniliśmy umowę najmu swoimi danymi, złożyliśmy odpowiednie podpisy, wpłaciliśmy kaucję i już – mieszkanie było nasze. Dla zainteresowanych – wówczas 40 metrów kwadratowych w mieszkaniu o średnim standardzie, na Mokotowie, w super lokalizacji kosztowało 1550 złotych.

Gdy wracałem tego dnia do domu, grzejąc dupkę na rozgrzanym do czerwoności plastikowym siedzisku w elektrycznym zespole trakcyjnym, zwanym pociągiem, zastanawiałem się, co ja takiego zrobiłem? Chyba będę musiał się wyprowadzić. Całe szczęście, że mój kuzyn posiadał wtedy prawo jazdy i powiedział, że bez problemu pomoże przewieźć mi mój dobytek, ponieważ akurat dysponuje dużym, dostawczym autem. Znakomicie.

W domu powiedziałem, że się wyprowadzam. Przyjąłem bardzo ważną zasadę – po pierwsze, nie będę tą osobą, która wraca co weekend do mamusi, robić pranie i zabierać słoiki z jedzeniem (mimo tego, że nie umiałem ani robić prania, ani jedzenia, ani wytwarzać słoików). Po drugie – że do domu już nigdy nie wrócę. Rodzice przyjęli to całkiem okej.

Wszedłem do swojego pokoju razem z kuzynem, który podjechał pod nasz rodzinny dom w Otwocku wielkim, dostawczym samochodem.

– Dobra, wziąłem kumpla na wszelki wypadek, żeby przyspieszyć ładowanie – odezwał się mój kuzyn. Weszliśmy całą trójką do mojego pokoju. Ech, przewieźć cały dobytek, misternie zbierane przez lata przedmioty, pamiątki, urządzenia, ubrania, obuwie, meble…

– Krzesło obrotowe, kołdra, ten karton z ciuchami i mamy to – podsumowałem, patrząc na malutką karteczkę, na której skatalogowałem swój dotychczasowy dobytek.

– I to wszystko? – zapytał rozczarowany kuzyn.

– Masz rację, jakże mógłbym zapomnieć! Gdzie moja głowa! – stuknąłem się w czoło. – Jeszcze moja gitara basowa. I mamy to!

Załadowaliśmy asortymencik do samochodu i ruszyliśmy w kierunku warszawskiego Mokotowa. Czułem dziwną ekscytację i same pozytywne emocje. Wreszcie wyprowadzałem się z domu! Rozpocząłem 25 rok życia i to naprawdę dość późno, patrząc na moją rodzinę. Co więcej, dość późno zacząłem jakąkolwiek pracę. Wszyscy oczywiście powtarzali, że przecież nie umiesz prać, prasować, gotować, sprzątać i tak dalej. Ale – uwaga, zdradzam sekret – nikt z nas nie umie danej rzeczy, dopóki się jej nie nauczy. Czułem, że to będzie bułeczka z masełkiem. W końcu mam swój pokój! Będę mógł do niego sprowadzać tysiące dziewczyn! No, może nie tysiące, tylko setki dziewczyn. No, może nie setki dziewczyn, tylko tuzin. No, może nie tuzin, tylko dwie dziewczyny. No, może nie dwie dziewczyny, tylko będę sprowadzać jedną paczkę z Aliexpress miesięcznie. Ale to i tak duży postęp!

Razem z chłopakami szybko wnieśliśmy mój dobytek na pięterko, przybiliśmy sobie piątkę i kuzyn z kumplem zostawili mnie w pokoju samego. Zrobiło się już ciemno, bo to listopad. Kolegi z pracy nie było. Usiadłem sam, obok zwiniętej kołdry, na brązowej sofie i rozejrzałem się po swoim pomieszczeniu, uśmiechając się. Cisza. Kompletna cisza. Jestem sam. Kompletnie sam. W pokoju, który w żaden sposób do mnie nie należy. Muszę tu mieszkać i jeszcze za to płacić.

– MAMO!!! – zawołałem, oczy napełniły mi się łzami i postanowiłem się zdrzemnąć, bo we śnie wszystkie problemy znikają.

Grudzień 2023: kierunek – Barcelona

Minęło wiele lat od tej pierwszej nocy, spędzonej poza rodzinnym domem. Wiedziałem, że nie mogę patrzeć za siebie – przede wszystkim dlatego, że mam duże problemy z kręgosłupem, a wtedy nie uprawiałem żadnej aktywności fizycznej i taki ruch głową mógł mieć poważne konsekwencje.

Do domu już nigdy nie wróciłem.

Po sześciu miesiącach wspólnego wynajmu mój kolega-sprzedawca uznał, że chyba stać go już na samodzielne mieszkanie i jeśli chcę to oczywiście mogę poszukać jakiegoś lokatora. Ja jednak miałem dosyć tego mieszkania – meblościanka, kiczowaty dywan, malutki balkonik, okno w ścianie, prowadzące do kuchni – co to ma być, plan zdjęciowy „Czterdziestolatka”? Znalazłem wtedy inny pokój, a potem jeszcze kolejny i tak dalej, i tak dalej. Aż dotarliśmy do roku 2023, kiedy razem z Eweliną podjęliśmy decyzję o wyprowadzce do Barcelony. Mieliśmy już wtedy swoje własne mieszkanie i tak naprawdę traktuję to jako drugą prawdziwą przeprowadzkę w życiu. I znów musiałem spakować cały dobytek, stwierdziłem zatem, że średnich rozmiarów auto dostawcze wystarczy. Gdy jednak spakowaliśmy z Eweliną osiemnasty karton o wadze dwudziestu kilo, a dziesięć jeszcze czekało na złożenie, zrozumiałem, że przez tę dekadę rzeczy nazbierało się znacznie więcej niż myślałem.

Nie chcę zanudzać was oczywiście szczegółami z pakowania – większość rzeczy trafiła do kartonów – oczywiście, jak każdy normalny człowiek, rozłożyłem ciężar idealnie, układając dwie warstwy przedmiotów o większej wadze na dnie, przedmiotów o wadze średniej pośrodku, kładąc na to przedmioty najlżejsze, na kartonie umieściłem spis asortymentu, który znajduje się wewnątrz, dodałem wagę całości, napisałem również wielkimi literami „Ostrożnie! Szkło!” tam, gdzie było to potrzebne i skontaktowałem się z firmą przeprowadzkową. Należało znaleźć idealnego kontrahenta, albowiem oprócz całego naszego dobytku, instrumentów (których grono przez dekadę znacznie się rozrosło), naszą własność stanowiła też monstera – to jest roślina prosto z dżungli.

maciej robi sobie selfie z monsterą

To znaczy ta konkretna monstera nie pochodziła z dżungli, tylko od naszych sąsiadów z Wilanowa. Kupiliśmy ją z Eweliną w pandemię i przywieźliśmy na malutkim wózeczku do naszego mieszkania, taszcząc ją powolutku przez opustoszałe ulice.

Monstera stała się oczkiem w głowie Eweliny. Otrzymywała od niej regularne prysznice, czyszczenie odpowiednią szmatką, natłuszczanie, nawożenie, przesadzanie, przycinanie, robienie setek zdjęć, poszukiwanie miejsca, w którym będzie słonecznie, a jednak będzie sporo cienia – wymagało to od mojej żony sporo pracy i zarządzania projektem. Czasami siedziałem sobie w salonie i słyszałem czułe słówka „kocham cię, będę dbać o ciebie do samego końca” i szybko orientowałem się, że adresatem tych wyznań jest roślina, a nie ja.

Monstera rosła, pojawiały się kolejne liście, który to fakt zawsze celebrowaliśmy. Przeżyła też brutalny remont, trzymana pod folią. Teraz miała do przejechania 2300 kilometrów, zamknięta w samochodzie dostawczym przez dwie doby, bez dostępu do światła, otoczona całym naszym dobytkiem. Należało znaleźć wykonawcę przeprowadzki, który śmiertelnie poważnie potraktuje tego typu transport i roślina dojedzie na miejsce bez szwanku.

I udało się! Już od pierwszej rozmowy z właścicielem firmy, zrozumiałem, że trafiliśmy na odpowiednią ekipę. Gość dokładnie wiedział, co zrobić z monsterą, ponieważ to nie pierwszy transport tego typu rośliny poza granice naszego kraju w jego wykonaniu. W umówiony dzień auto dostawcze pojawiło się pod blokiem i razem z panem kierowcą oraz jego wózkiem zanieśliśmy pudła do wozu, korzystając z szerokiej, nowoczesnej windy. Oprócz tego załadowaliśmy szczelnie owinięte w koce, strecz i folię bąbelkową instrumenty, a na koniec dołożyliśmy rowery i bezcenną roślinę.

Plan był taki: ciężarówka ruszy pierwsza, my natomiast wylecimy z Warszawy dopiero 31 grudnia, z co najmniej ośmioma walizkami dodatkowego dobytku.

Zerknęliśmy na puste, posprzątane mieszkanie, w którym za moment mieli pojawić się nowi lokatorzy. Nie ma już odwrotu. Ostatnia kupka, ostatnie spuszczenie wody, mycie rąk. W drogę.

31 grudnia 2023, w ostatni dzień roku, do Barcelony przybył właściciel firmy z kolegą i swoim pieskiem. We trzech (bez pieska) rozładowaliśmy cały dobytek, co nie należało do prostych zadań. Po pierwsze, nasze nowe mieszkanie w stolicy Katalonii znajdowało się w dzielnicy o dość stromych ulicach, o wybitnie głębokim kącie nachylenia. Zatem czekało mnie kilkanaście kursów najpierw z auta, skąd brałem ciężki karton, szedłem kilkanaście kroków ku wejściu do mieszkania (przy naszym budynku nie da się zaparkować, bowiem Carrer de Verdi to wąska ulica, gdzie ledwo mieści się jedno auto) – pod strome wzniesienie. Następnie wchodziłem na nasze pierwsze, wysokie piętro. Raz, że nasza barcelońska kamienica nie posiadała windy, dwa, że schody w tym budynku były wąskie niczym ja w barach w gimnazjum. Telefon powiedział, że tego dnia wszedłem na 70 pięter. Monstera przeżyła (i nawet w czasie pobytu w Barcelonie wydała nowe liście na świat). Gdy razem z ekipą skończyliśmy rozładowywanie sprzętu to usiadłem na podłodze – ledwo łapałem oddech, nie mogłem oddychać, a ilość potu, jaką z siebie wycisnąłem, z pewnością zwalczyłaby panującą w Katalonii suszę. Ewelina podała mi szklankę wody na młodość. Udało się. Mieszkanie w Barcelonie wypełniło się kartonami i plastikowymi pudłami. Te kartony stały tak, po części nierozpakowane, jeszcze chyba ze trzy miesiące.

Sylwestra spędziliśmy we dwoje w znakomitej restauracji sushi Asagumo w Barcelonie. Ta restauracja zniszczyła mi wszystkie inne – to absolutna doskonałość przygotowywania tej japońskiej potrawy. Co więcej, usiedliśmy zaraz przy barze, więc podziwialiśmy, jak kucharze sprawie tworzyli kolejne rolki. Coś niesamowitego. Nażarliśmy się jak świnie. Było warto. Rok kończył się pozytywnie.

Wrzesień 2024: Sóc barceloní

Dziewięć miesięcy później.

Zdążyłem całkiem nieźle poznać Barcelonę, powyjeżdżać do sąsiednich miejscowości, zwiedzić górzyste i odludne tereny Katalonii, aby wyrobić sobie wstępną opinię na temat tego terytorium, jego stolicy, mieszkańców, kultury i tak dalej. Moje serce jest oczywiście na zawsze w cudownej Andaluzji, więc to przede wszystkim do niej porównywałem Barcelonę i Katalonię. Moje kolejne serce, natomiast, na stałe mieszka w Warszawie, a więc Barcelonę porównywałem również do stolicy Polski. Przedstawię wam moje wnioski i przemyślenia, jak zawsze wypełnione nie tylko znakomitym, wysublimowanym poczuciem humoru, piórem lekkim niczym hel, lecz i spostrzeżeniami na temat jednego z najchętniej odwiedzanych regionów i miast w Europie.

Z czego wynika popularność Barcelony?

Nie wiem. To znaczy wiem. Ale nadal nie wiem. Może wy wiecie? Bo ja trochę wiem, a trochę nie wiem. Fakty są takie: wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy w Barcelonie odbyły się Igrzyska Olimpijskie. Pamiętam je jak przez mgłę – miałem wtedy 4 lata. Usypano wtedy te słynne dziś plaże, zbudowano infrastrukturę i od tego czasu Barcelona rozkoszuje się niesłabnącą popularnością, która cieszy wszystkich, oprócz mieszkańców miasta.

panorama barcelony z jakiegoś wzgórza (ale zapomniałem nazwy)

W 2023 roku w raporcie od Euromonitor International Barcelona znalazła się na przedostatnim miejscu wśród dziesięciu najchętniej odwiedzanych miast na świecie, szóstym w Europie i na drugim wśród najbardziej turystycznych miast Hiszpanii (zaraz za Madrytem).

Takie są fakty. Ale dlaczego takie są fakty? Zerknijmy sobie na topkę wśród europejskich miast, żeby mieć jakiś punkt wyjścia dla tego kolejnego, fantastycznego opowiadania podróżnego.

A oto i top 10 najchętniej odwiedzanych miast w Europie w 2023 roku:

1. Paryż

2. Madryt

3. Amsterdam

4. Berlin

5. Rzym

6. Barcelona

7. Londyn

8. Monachium

9. Mediolan

10. Dublin

Rozumiecie to? Barcelona zaraz za Rzymem! Toż to skandal! Oktawian August przewraca się w swoim mauzoleum! Gdy tak spacerowałem sobie przez stolicę Katalonii każdego dnia, zapuszczając się w jej przeróżne dzielnice, to zrozumiałem, że w tym mieście nie ma spektakularnych zabytków, jakie znajdziemy w zasadzie w każdym mieście z tej listy. Największe zabytki Barcelony to tak naprawdę portfolio Gaudiego. Gdyby nie ten człowiek, to rozwiązałoby się wiele problemów miasta z masową turystyką. Lista jego dzieł to: dwie kamienice o nietypowych kształtach (jest też trzecia, ale mniej popularna i o mniej nietypowych kształtach), nieukończona bazylika (o której jeszcze opowiem, chociaż myśląc o niej teraz ledwo powstrzymuję wymioty) i park z piernika. Oprócz tego? Mamy całkiem ładny pałac, zbudowany na początku XX wieku, czyli Palau Nacional na wzgórzu Montjuïc. I oczywiście Dumę Katalonii, czyli FC Barcelonę wraz ze stadionem Camp Nou, obecnie będącym w remoncie. W jaki sposób można to w ogóle porównywać do Koloseum, wypełnionego dwoma tysiącami lat historii, kultury i cywilizacji? Albo do grobowca człowieka, który – mimo swojej porażki – zmienił całą Europę, a może i świat (mam na myśli mauzoleum Napoleona w Les Invalides, a nie grób Janusza Rewińskiego w Radości)? Jak porównać to do berlińskiej wyspy, pełnej muzeów z ogromnej wartości zabytkami? Jak porównać to do gigantycznych zbiorów, takich jak stela Hammurabiego w Luwrze, skradzionych ze wszystkich zakamarków świata? Szczerze mówiąc, to nawet gdyby na przykład z Paryża czy Berlina zabrać muzea, to wciąż są to miasta o przepięknych budynkach, spektakularnej zabudowie, wypełnione historią, która ma wpływ na nas wszystkich obecnie żyjących i nieobecnie zmarłych.

A taka Barcelona?

Do czasu zapalenia znicza olimpijskiego, jedyny raz, kiedy Barcelona była popularna to rok 1987, gdy Freddie Mercury nagrał piosenkę w duecie z Montserrat Caballé (hehe, śmiesznie się nazywa, wyobrażacie sobie polską diwę Giewont Mężczy?). Zabudowa Barcelony – pewnie byłaby ładna, gdyby w większości nie pokrywało jej graffiti (do tego jeszcze wrócimy) i pstrokate szyldy. Owszem, znajdziemy oczywiście w tym mieście, jak w każdym, ładne ulice, ale to trochę za mało. Las Ramblas – reprezentacyjna (w teorii) część miasta – wypełniona jest straganami z tandetą, ludźmi, handlującymi błyszczącymi zabawkami i kolejnymi ludźmi, sprzedającymi narkotyki – oraz kieszonkowcami, a wszelkie bary i restauracje przy tej arterii należy omijać szerokim łukiem triumfalnym. Barri Gòtic – chyba najbardziej turystyczne miejsce na starym mieście – śmierdzi moczem, marihuaną, a w wielu historycznie ważnych miejscach albo ulokowali się bezdomni (np. zachowane do tej pory mury Imperium Rzymskiego), albo żebracy (np. zachowane do tej pory mury Imperium Rzymskiego), albo żebrzący bezdomni i bezdomni żebracy. Zresztą w Barri Gòtic sprzedaje się również caganera – niezwykłą, kilkusetletnią świąteczną tradycję Katalonii, w której prezenty dzieciom przynosi caganer – tzn. sra prezentami, po tym, jak dzieci okładają go kijem. Przysięgam, nie ściemniam.

O co mi chodzi? O ten tramwaj, co nie chodzi? Fakt, w Barcelonie linia tramwajowa do czasu, gdy tworzę to opowiadanie, jest w remoncie – jednak mam na myśli co innego: Barcelona nie jest na tyle wyjątkowa, by znaleźć się w czołówce najchętniej odwiedzanych miast Europy i świata. Co więcej, nie jest też tak wielkim symbolem popkultury, jak Londyn, Paryż czy Rzym. Londyn to na ten przykład Big Ben czy Tower Bridge. Paryż to Wieża Eiffla, Luwr, katedra Notre-Damme czy Łuk Triumfalny. Rzym to Koloseum, Schody Hiszpańskie, Fontanna Di Trevi. A Barcelona? Barcelona nie ma zabytków-symboli na tym poziomie. Jedyna rzecz, jaka ociera się o tę kategorię w przypadku stolicy Katalonii to być może Sagrada Família, aczkolwiek nie pojawia się w kulturze i sztuce tak często, jak ikoniczne zabytki pozostałych miast.

Ewentualnie może to być charakterystyczna zabudowa miasta, to znaczy dzielnicy l’Eixample – kąty proste, kwadraty, ścięte wierzchołki. Porozmawiajmy sobie o tej zabudowie, bo jak przeglądam Tik-Toka każdej nocy, aby udawać, że wciąż jestem młody i nadążam za trendami, to podróżnicy z całego świata zachwycają się tym, jaka to Barcelona nie jest wspaniała przez te swoje prostopadłe ulice i kwadratowe budynki.

To oczywiście – jak zresztą z większością turystycznych miejsc – mit. Gros tej charakterystycznej zabudowy znajduje się w dzielnicy l’Eixample (tam, gdzie Sagrada Família – o której później. Kurde, już kolejny raz piszę, że o czymś będzie później, czy zdołam to zapamiętać? Zastanowię się później). To tylko część Barcelony i to nie taka wcale wielka. Pozostałe dzielnice takiej zabudowy w zasadzie nie posiadają. Co więcej, ta zabudowa dla mnie, jako mieszkańca Barcelony, który w większości porusza się na piechotę, to tak ogromny wrzód na dupie, że musiałem kupić sobie specjalną poduszkę do siadania. Wyobraźcie sobie mnie, zwykłego chłopaka z Mazowsza, który potrzebuje dojść z punktu A do punktu B, to znaczy około 30 minut spaceru przy racjonalnym tempie chodu 7 km/h ze standardowym w Barcelonie przechodzeniem na czerwonych światłach. Co jakieś dwie minuty, zamiast iść sobie prosto, wesoło pogwizdując, docieram do takiego ściętego boku, charakterystycznego dla tej zabudowy, skręcam w kierunku przejścia dla pieszych, przechodzę na drugą stronę, dochodzę do ściętego boku i wracam na prostą. I za dwie minuty to samo. I za dwie to samo. I znowu to samo i to samo. Ile można? Abyście lepiej zrozumieli, co mam na myśli, przygotowałem nawet specjalistyczny rysunek, wyjaśniający mój gigantycznych rozmiarów problem.

mapka dzielnicy eixample w barcelonie, ukazująca problemy z chodzeniem

Tego typu ścięte boki sprawiają, że skrzyżowania stają się dosyć niebezpieczne (ileż to razy prawie rozjechał mnie rower, hulajnoga czy skuter), a uzyskana przez ścięcie przestrzeń, mająca służyć mieszkańcom (co czasem oczywiście się zdarza), zwykle przeznaczona jest na dodatkowe parkingi dla aut lub motocykli albo śmietniki. Nie mówiąc już o tym, że człowiek może poruszać się tylko, że tak powiem, prostopadle – a zatem o drodze na przełaj w Eixample nie ma co mówić. Czasem tracę na takim spacerze do 4 czy 5 minut, które przecież mógłbym po dojściu do celu wykorzystać na przeglądanie Tik-Toka!

Kontynuujmy jednak nasz pobyt w tej dzielnicy Barcelony, obfitującej w 1 (słownie: jeden) zabytek wysokiej klasy, czyli Sagradę Famílię. Poczekajcie, bo spadłem z krzesła ze śmiechu, myśląc o tej quasi-bazylice. Tutaj pragnę nadmienić, że jestem honorowym członkiem Bojówki Antysagradafamilijnej pod wezwaniem Notre-Dame de Paris, zatem zdecydowanie moje nastawienie do tejże świątyni ocieka negatywnymi emocjami. Postaram się je jednak odpowiednio opisać w tym, nazwijmy to, poemacie dygresyjnym (może zmienię nazwę bloga na Poematy Dygresyjno-Podróżne?), przy czym poemat dygresyjny jest wartościowy literacko, rymowany i rządzi się odpowiednimi zasadami, a moje wypociny nie nadają się nawet do podtarcia tyłka (bowiem publikuję je online), gdy cokolwiek opisuję to się to nigdy nie rymuje, a z zasady mam zasady, ale akurat w sztuce lubię zasadniczo brak zasad.

Aby właściwie oddać moje emocje, towarzyszące Sagradzie, znowu przenieśmy się w czasie – tym razem do roku 2016, kiedy wspólnie z Eweliną odbyliśmy swoją pierwszą podróż do Hiszpanii.

Listopad 2016: Hiszpania po raz pierwszy

Każdy pamięta swój pierwszy raz, mimo że w sumie łatwo jest zapomnieć coś, co trwało 12 sekund, z czego 10 to płacz i powtarzanie „to na pewno stres, przepraszam”, próbując jednocześnie przekrzyczeć donośny, kobiecy śmiech. Pierwsza dziewczyna, pierwsza gitara, pierwsza pierwsza klasa, pierwszy elementarz, pierwsza wolna elekcja, pierwsza szybka erekcja, pierwszy rozbiór Polski, pierwsza koalicja antyfrancuska – przykładów można mnożyć, byle nie przez jeden, bo wtedy będzie ich tyle samo, ile wymieniłem wcześniej, ani tym bardziej przez zero, bo wtedy nie będzie już żadnych.

Inny pierwszy raz, który całkiem dobrze pamiętam, wydarzył się ponad 8 lat temu – wspomniana wyżej pierwsza podróż do Hiszpanii.

Poszedłem kiedyś do Muzeum Reczy, Które Nie Istnieją i przyglądałem się przeróżnym eksponatom: świętemu mikołajowi, słabej płycie Prince’a, głosowi ryby, naukowym dowodom na istnienie duszy, aż wreszcie moją uwagę przykuła pewna rzeźba. Podszedłem bliżej i przeczytałem jej nazwę: „Człowiek, który lubi listopad w Polsce”. Przypominała mi mnie. Pokiwałem głową – tak, jeśli coś nie istnieje, to człowiek, który lubi listopad w Polsce nie istnieje najbardziej.

– Nie cierpię listopada w Polsce! – wkurzyła się Ewelina.

Ciemna noc, brzydka, jak noc listopadowa, co w sumie się zgadzało. Wróciliśmy z weekendu w Londynie, który – jak się domyślacie – do tropikalnych kurortów nie należy. Nasze ciała przepełniała śpiewająca Ewa Bem, bowiem domagały się słońca w podarunku, chociaż troszeczkę. Za oknem nie tylko ciemno, ale również szaro. Ani liści na drzewach, ani śniegu na ulicach, tylko wieje, wieje wiatr. Otulony tęsknotą, starałem się ogrzać, zawinięty w koc i przyklejony do grzejnika. Nic z tego, wciąż zimno. Słyszałem tylko jak z mrozu stukają mi zęby, po czym zorientowałem się, że to tak naprawdę stukanie palców Eweliny o klawiaturę.

– Hmm.. to ssie… i to ssie… – mruczała pod nosem, przeglądając coś, co wyglądało mi na zdjęcia hoteli i apartamentów. – Słyszałeś o to ssie?

– Co ssie? Kto ssie? – zapytałem spod koca.

– To-ssie. Tossa. De Mar. Taka miejscowość w Hiszpanii.

– Nic o tym nie wiem. Z hiszpańskich rzeczy to znam tylko dziewczyny, grypę i inkwizycję.

– Tego się nie spodziewałam. W każdym razie – znalazłam receptę na ten mróz…

Osiem lat temu nie przeszkadzało nam, że nie władaliśmy językami świata – mieliśmy miłość, a jak trzeba było się dogadać za granicą, to brzmieliśmy jak cymbał i tyle. Wspominałem już jakiś czas temu na tym blogu o naszej pierwszej podróży do Hiszpanii. Odwiedziliśmy wtedy Katalonię, dzieląc wycieczkę na dwie części – zaczęliśmy od nadmorskiego kurortu Tossa de Mar, aby po kilku dniach przenieść się na trzy noce do Barcelony.

Kurde, lubię wracać myślami do czasów minionych i przypominać sobie, kim był Maciej z przeszłości. W listopadzie 2016 roku to po hiszpańsku umiałem najważniejsze zwroty, takie jak „por favor”, „gracias” i „¡no me toques las nalgas, hombre, esta bebida no fue una invitación a una relación más cercana!”. A dzisiaj? „Sí, proszę Pana, por supuesto, proszę Pana, 20% proszę Pana, 30% też może być i 50 proszę Pana się znajdzie, muchas gracias, całuję rączki, por supuesto proszę Pana. Czy napiją się Panowie tinto de verano? I tinto de verano musi być zimne i gęste, jak sok z brzoskwini”. Ile jednak mniej przygód przez tę lepszą znajomość języka człowiek przeżywa to tylko Maciej z alternatywnej rzeczywistości raczy wiedzieć.

W tamten listopadowy wieczór wysiedliśmy na stacji metra Verdaguer i ruszyliśmy na krótki spacer w stronę Avinguda Diagonal (w wolnym tłumaczeniu: „Ulica Pokątna”). Już po chwili staliśmy pod wielkimi drzwiami dziewiętnastowiecznej kamienicy, w której to mieliśmy nocleg. Ewelina znalazła naprawdę świetne zakwaterowanie – w wielkim mieszkaniu, podzielonym na pokoje, prowadzonym przez matkę z córką, które było nie tylko świetną bazą wypadową, ale miało również znakomitą, kanciastą werandkę, gdzie mogliśmy co poranek raczyć się śniadaniem.

Z minusów – wi-fi działało jedynie przy drzwiach naszego pokoju, czyli jakieś trzy metry od łóżka, a zatem, kiedy wieczorem chcieliśmy obejrzeć jakiś film, to siedziałem w progu i czekałem, aż wideo się zbuforuje, po czym wracałem pod kołdrę. Kwadrans później musiałem taki zabieg powtórzyć, ale to dobrze, zawsze to trochę ruchu.

Następnego poranka, czyli jakoś w pół do trzeciej po południu, ruszyliśmy na zwiedzanie stolicy Katalonii. Zaraz po wyjściu z naszego lokum, weszliśmy w Carrer de Provença, kierując się ku świątyni Sagrada Família. Ludzi to tutaj prawie nie było – więcej czasu zajęło nam pokonanie drogi do kasy niż kupno biletów. Takie są uroki zwiedzania świata poza sezonem. Oczywiście rozpoczęliśmy podziwianie świątyni z zewnątrz.

Jeśli chodzi o estetykę katedry La Sagrada Família to wydaje mi się, że sprawa ma się podobnie, co z Sarą Jessicą Parker: dla jednych jest to kwintesencja piękna, ideał proporcji, coś oryginalnego i świeżego; dla innych jest to zbiór niepasujących do siebie kształtów, przerost formy nad treścią i kompletnie niezrozumienie dla tego, co tak naprawdę podoba się ludziom.

Jeśli o mnie chodzi, to część mnie była zachwycona, część natomiast nie była pewna, co myśleć. Nie sposób jednak odmówić tej świątyni oryginalności: podróżując po Europie zawsze zwiedzam katedry i czasami jestem nieco znużony oglądaniem kolejnej gotyckiej czy barokowej budowli.

Wydaje mi się, że po tak długim czasie budowy Sagrady ludziom głupio jest przyznać, że „słuchajcie, no w sumie to nie wygląda to najlepiej, ale jak już zaczęliśmy to przecież się nie wycofamy?”. Już spieszę z wyjaśnieniem o co mi chodzi. Jeśli nauczyłem się czegoś w życiu o architekturze sakralnej, a nie nauczyłem się absolutnie niczego, to wydaje mi się, że im więcej – tym gorzej. Im bardziej nowocześnie, tym zabawniej. Że mniej znaczy więcej. A w przypadku Sagrady jednak przełamano te zasady. Nad wejściem do świątyni (to znaczy w sumie jest to wyjście, które widać z ulicy, a może jednak wejście? Ciężko mi stwierdzić) wisi Jezus z kawałkiem podkładu kolejowego zamiast głowy.

Fasada Sagrady przypomina nieco poparzoną skórę albo rozpuszczające się lody. Albo w ogóle, jak byłem mały i jeździłem do Karwieńskich Błot na wakacje z rodziną, to budowałem sobie z piasku zamek, a potem polewałem go morską wodą i ten piasek zamieniał się w takie gluty – to tak mi z zewnątrz wygląda Sagrada Família, są to gluty i jest to moja profesjonalna ocena. Na fasadzie w ogóle ktoś postawił taką rzeźbę, co wygląda jak owinięta siatką choinka, na której przycupnęło pełno białych gołębi czy jaskółek. Patrząc na to wszystko to bałem się, że mi zaraz wyskoczy xenomorph na plecy, albo facehugger przytuli się do mojej głowy, żeby zapłodnić mnie malutkim alienkiem.

Do dzieła Gaudiego podeszliśmy od strony Plaça de la Sagrada Família, malutkiego parku, nad którym górowały cztery charakterystyczne, przypominające kształtem pociski wieże katedry, z czego jedna owinięta była ciasno rusztowaniami niczym parówki stretchem, a całość otaczały stalowe żurawie. Na czubkach wież umieszczono przeróżne rzeźby, symbolizujące ewangelistów i inne rzeczy, rzeźby smażone na patelni w oliwie z pierwszego tłoczenia. Te kształty są naprawdę przezabawne, patrzysz sobie na bazylikę, jej majestat, a tu nagle masz kanciastego orła, jakby narysowanego przez trzylatka.


Pomiędzy dwiema wewnętrznymi wieżami, wysoko ponad głównym wejściem sterczała figura, przypominająca mi wycięte z kartonu podobizny celebrytów. Każdą z wież obłożono napisem „Sanctus”, na szczycie każdej z wież pojawiały się kolejne napisy, mnie to przypominało raczej niechciane graffiti – naprawdę miałem mieszane uczucia. I jeszcze te krzyże z białymi bąbelkami, biorące fikcyjną kąpiel, przypominające zęby rekina białe elementy na fasadzie głównej, duch święty z papieru wycięty. Im bliżej, tym robiło się coraz oryginalniej i bardziej kiczowato. Wmieszaliśmy się w tłum turystów i podeszliśmy pod Façana del Naixement, znaczy się Fasadę Bożego Narodzenia. Ta część budowli jest tak bogato zdobiona, że Barok może się schować: konstrukcja wręcz ociekała detalami. Jak gdyby ktoś zaczął budować w stylu gotyckim, w połowie się rozmyślił, przeszedł na barok, a potem jednak uznał, że może spróbuje czegoś zupełnie innego. Dopiero dzięki ulotce zrozumiałem, że Fasada Bożego Narodzenia przedstawia Boże Narodzenie (a to przypadek!). Jeśli spojrzymy od samego dołu, wszystko zaczynało się pojedynczą, stylizowaną na pień palmy kolumną, owiniętą szarfą z imionami dwunastu apostołów. Na szczycie kolumny wyrzeźbiono napis „Cesus” (chyba chodziło im o „Jesus”, ale wtedy jeszcze nie było autokorekty) i tamże, na chmurce, siedzi sobie dzieciaczek z rodzicami. Z lewej i z prawej strony gapią się na nich głowy zwierząt. Troszkę to makabryczne, jak gdyby autor chciał, by Johnny Fontane został gwiazdą filmową.

Korona palmy rozrasta się i rozrasta: oprócz Jezusa, Marii i Józefa, są tam też przeróżne inne postaci – gość z moździerzem, gotowy do ataku, dwóch grajków ze skrzypcami i lutnią, trzej królowie, z których jeden przyniósł urnę, drugi młot olimpijski, a trzeci szkatułkę na biżuterię; nie zabrakło też przypadkowych dzieci i aniołów, z których część grała na cieniutkich trąbach – takie instrumenty to mogłyby jedynie polizać mury Jerycha.

Podobały mi się jednak jedne drzwi, to były naprawdę fantastyczne drzwi, gdzie nagromadzenie detali działało in plus (piszę „in plus” zamiast „na plus”, by sprawiać wrażenie znawcy sztuki i inteligenta) – a do tego jeszcze ten ciekawy kolor.

To tyle mojej profesjonalnej ekspertyzy architektonicznej. Z zewnątrz Sagrada to trochę „Nowe szaty cesarza” – nikt nie chce przyznać, że jest kiczowata, bo nie chce wyjść na idiotę i jest to oczywiście ostateczne, absolutne zdanie osoby, która niejedną wieżę wzniosła w swoim życiu (przede wszystkim z klocków Lego).

Wejdźmy jeszcze do środka, w końcu mówi się, że wnętrze jest najważniejsze, ale najwyraźniej nie odwiedzili nigdy mojego jelita grubego.

Tutaj muszę powiedzieć, że jest znacznie lepiej – rozśmieszył mnie na początku widok Jezusa na spadochronie, wiszącego nad ołtarzem.

jezus na spadochronie lata w barcelonie

Jednak zaraz potem zwróciłem uwagę na przepiękne kolory, jakie rzucały promienie słoneczne na ściany świątyni, przebijając się przez gigantyczne witraże. Trafiliśmy chyba na idealną godzinę, bo podobno nie zawsze Sagrada Família serwuje zwiedzającym taki spektakl barw. Te kolory wyglądały doskonale w połączeniu z nietypową architekturą wnętrza.

Czy jednak jest to wszystko warte 30 euro i ogólnoświatowych zachwytów? No tak średnio bym powiedział. Czy Sagrada Família faktycznie jest warta tego, by Barcelonę rocznie odwiedzały miliony turystów? No raczej nie.

La Rambla: omijać szerokim łukiem triumfalnym

Wiele przewodników mówi również o La Rambla, czyli szerokiej arterii, oddzielającej Barri Gòtic od El Raval, słynnej z tego, że w 2017 roku Państwo Islamskie dokonało na niej zamachu, rozjeżdżając ludzi ciężarówką. Wizyta tutaj to podobno mus! Dobra, to wybierzmy się na La Bambę i sprawdźmy, o co ten cały szum.

I znowu poczułem zapach brudu, moczu i marihuany, a nie opuściłem jeszcze swojego mieszkania. Aby dostać się z naszej dzielnicy do turystycznego piekła, wystarczy przejechać trzy stacje metra i jesteśmy na miejscu.

Najbardziej turystyczna część La Rambo rozpoczyna się na Placu Katalońskim – jest to miejsce, w którym srają gołębie, a żebracy przekrzykują się w konkursie na najbardziej kreatywny komunikat, zachęcający ludzi do wrzucenia im paru centów do plastikowego kubeczka. To tutaj kieszonkowcy kradną portfele amerykańskim turystom, to tutaj narkomani leżą na haju na swoich wychudzonych psach, to tutaj możemy zwiedzić takie zabytki, jak Primark czy El Cortes Ingles. Muszę przyznać, że jest to miejsce w Barcelonie, którego nienawidzę najbardziej. Jako że stanowi ono główny węzeł komunikacyjny, to ludzi jest tu zawsze zatrzęsienie – czy w podziemiach, czy na ulicach, czy w autobusach, czy w sklepach, kawiarniach i restauracjach. A niezależnie od tego, czy jest się turystą, czy mieszkańcem tego miasta, niestety, co jakiś czas trzeba się tutaj pojawić.

La Rumba, czyli główna atrakcja tej okolicy, ciągnie się od Placu Katalońskiego aż po pomnik Kolumba. Jest to ciąg pieszy, usytuowany między dwoma pasami ruchu, na którym rozkładają się straganiarze, sprzedawcy pamiątek, dilerzy haszyszu, ci słynni kolesie, co cały dzień rzucają w powietrze takie migoczące zabawki, naganiacze okolicznych barów i restauracji oraz przedstawiciele amerykańskich sieci gastronomicznych, wspomniani już kieszonkowcy, złodzieje, wyłudzacze, naciągacze, obciągacze i cholera wie, kto jeszcze. Możemy tu zjeść takie lokalne przysmaki, jak rozgotowana paella, twarde krewetki w oleju z zeszłego sezonu, kebab z gołębia, frytki z obierek i wątpliwej jakości haszysz. Problemem w poruszaniu się po La Zumba są nie tylko tłumy turystów, lecz również sprzedawcy podróbek, rozkładający swoje towary – uwaga, uwaga – już na peronie stacji metra Catalunya. Mają jednak ogromny wybór produktów od najbardziej znanych marek: Ruis Pitton, Vertace, Prata czy Sart Laurenk. Całe podłoże arterii klei się od rozlanych drinków i słodkich napojów, wymieszanych z gołębim gównem. Nic przyjemnego, mówiąc szczerze. Można potraktować La Pumba jako krótki spacerek w kierunku Barri Gòtic i pewnego rodzaju masochistyczny eksperyment socjologiczny.

Barri Gòtic

Barri Gòtic to ma być dla nas doświadczenie nie z tej ziemi – tak przynajmniej twierdzą influencerzy. Można się tu zagubić pośród ciasnych uliczek i starodawnej architektury, przenieść w czasie, zapomnieć o szarej codzienności, jest pięknie i w ogóle. Ale czy to prawda? Nie do końca.

Osobiście lubię Barri Gòtic, mimo tego, że w zasadzie w każdym kącie natrafiamy tu na tłumy. Z reguły spacer przez tę superturystyczną dzielnicę dla zwiedzacza wygląda następująco: dojeżdżamy na stację metra Placa Catalunya, gdzie – jak już mówiłem – handel podróbkami trwa w najlepsze. Staramy się wyjść z metra… dobra, czas na dygresję, bo nie wytrzymam – już się trzęsę jak o tym piszę.

Każdy, kto kiedykolwiek znalazł się w Hiszpanii, a może i w jakimkolwiek kraju południowej Europy, bardzo szybko zrozumiał, że mieszkańcy tych państw to mimozy, bez jakiejkolwiek świadomości przestrzennej. Idzie sobie taki człowiek, jak ja, poprzez ulice hiszpańskiego miasta. Myślę sobie, jak każda normalna osoba, o przestrzeganiu ogólnie przyjętych zasad współżycia społecznego – trzymam się prawej strony, niezależnie od liczby moich towarzyszy mam dla siebie dokładnie 50% chodnika, nie zatrzymuję się bez powodu na traktach komunikacyjnych, żeby na ten przykład zerknąć w telefon, bo wiem, że za mną może znajdować się przechodzień. Co to jednak dzieje się w Hiszpanii… grupy ludzi, dyskutujące sobie wesoło przed przejściem dla pieszych, grupy ludzi, blokujące cały chodnik i – mimo tego, że po drodze potrąciło ich pięćdziesiąt osób – nie dopuszczające do świadomości, że mogą robić coś nie tak. Co więcej, w Hiszpanii nie ma czegoś takiego, jak zwrócenie komuś uwagi, bo – niestety – ci ludzie są bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastawieni do obcych, więc każda taka próba kończy się piętnastominutową konwersacją i przyjaźniami na całe życie.

Mimo tego, że w barcelońskiej kolejce podziemnej mamy tabliczki oraz komunikaty, mówiące o tym, by pozwolić ludziom najpierw wyjść z wagonu – nic z tego. Przy każdorazowym otwarciu drzwi metra rozpoczyna się walka między pasażerami wsiadającymi i wysiadającymi.

Dlatego też zazwyczaj chodziłem po mieście na piechotę – ostatnie trzy miesiące życia w Katalonii to już w ogóle poruszałem się jedynie o własnych nogach.

Na Barri Gòtic z naszego mieszkania przy Carrer de Verdi łatwo trafić – idziesz przed siebie, a potem lekko w prawo i jesteś, tylko nie przesadź, bo skończysz w Tarragonie. Przy odpowiednim manewrowaniu da się nawet ominąć Plac Katalonii i zajść od strony katedry.

Katedry zresztą całkiem miłej dla oka z zewnątrz i przyjemnej do zwiedzania wewnątrz (poza tym katedra posiada też piękne ogrody, wypełnione najbardziej wkurwionymi gęsiami na świecie, uważajcie na palce).

Przechodzimy przez znaną z social mediów wąską uliczkę, pod łukiem z piękną architektonicznie nadbudową (o odpowiednich ujęciach jednak zapomnijcie, bo do zdjęć ustawiają się tu kolejki) i możemy sobie skręcić w lewo, w prawo, iść prosto.

Faktycznie, po Barri Gòtic chodzi się całkiem przyjemnie. Ja lubiłem przechadzać się po dzielnicy bliżej godziny 20 czy 21, kiedy tłum już nieco opadł. Do moich ulubionych miejsc w tej części Barcelony należą pozostałości po rzymskiej osadzie Barcino, czyli resztki kolumnady świątyni Augusta, ukryte nieco pomiędzy budynkami w bardzo wąskiej przestrzeni. O odpowiedniej porze ludzi jest tu mniej i można sobie pomyśleć o Imperium Romanum we względnym spokoju.

Drugim miejscem, które absolutnie uwielbiam w Barri Gòtic, jest MUHBA, czyli Muzeum Historii Barcelony. O, panie, tego to ja się nie spodziewałem! Muzeum znajduje się w pięknym budynku na malowniczym Plaça del Rei (to znaczy tam w zasadzie wychodzimy z placówki) i naprawdę zaskakuje tym, co znajduje się w środku, jeśli jesteście fanami Starożytnego Rzymu, jak ja i każdy normalny człowiek.

Z początku zostaje przed nami postawiony dylemat – czy rozpoczynamy naszą wycieczkę od ekspozycji, zlokalizowanej na górnych piętrach, czy udajemy się do części podziemnej. Zdecydowałem się wejść schodami na górne piętra. Przechodziłem przez kolejne pomieszczenia, oglądając przeróżne zabytki i zapoznając się z licznymi faktami na temat Barcelony uprzedniej i obecnej. W sumie nic superoryginalnego. Wróciłem do punktu wyjścia i już miałem sobie iść, gdy pomyślałem, że co mi tam – mam jeszcze trochę czasu, to wejdę na poziom niżej.

W podziemiach MUHBA znajduje się prawdziwy skarb, czyli wielkie pozostałości po Barcino – ulice, łaźnie, warsztaty, sklepy, magazyny na wino, przechowalnie ryb – wszystko znakomicie opisane, pięknie przedstawione. Łaziłem po tej części muzeum chyba z godzinę i opuściłem ją ze łzami w oczach.

Ominąłem kilku bezdomnych i kieszonkowców, po czym z uczuciem satysfakcji zaszedłem do pobliskiej głośnej, wypełnionej turystami kawiarni na kawę, za którą zapłaciłem fortunę.

Tak kończy się pierwszy odcinek tej barcelońskiej dywagacji.

2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE