Każde życie ma jakąś cezurę, egzystencjalną dwusieczną, oddzielającą obojętnie jakie dwa okresy naszego życia. Są te bardziej poetyckie: młodość górna i durna oraz wiek męski, wiek klęski. Są te bardziej przyziemne: gdy nie miało się sensu życia i gdy odtworzyło się dowolną płytę Beatlesów. Jedną z tego typu granic pomiędzy ścieżkami życia była dla mnie nauka hiszpańskiego, bowiem brak znajomości tego języka kilka lat temu napytał nam dość sporo biedy.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

25 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Każdy pamięta swój pierwszy raz: byliśmy zagubieni, nie wiedzieliśmy, jak dojść, trwało to wszystko zdecydowanie za krótko, a na koniec i tak wspominamy tę dziewiczą wyprawę z sentymentem, bo pierwszy raz nigdy nie miał poprzednika i dlatego się wyróżnia, podczas gdy nigdy nie wiadomo, który będzie ostatni. Dokładnie tak samo można opisać nasz pierwszy raz w Hiszpanii.

Wpis zawiera mało zdjęć z samego docierania do Tossy – byłem chyba zbyt zestresowany BY ŁAPAĆ KADRY. Dlatego uzupełniam go innymi, późniejszymi fotografiami z tej samej wycieczki.

Nie jestem cymbałem

Zdecydowanie nie byłem cymbałem brzmiącym, bo miałem miłość, a nie władałem językami świata. To były czasy, gdy z hiszpańskim obcowałem na poziomie minimalnym: czasem obejrzałem z jedną lub drugą babcią jakąś latynoamerykańską telenowelę, więc mój zasób hiszpańskiego słownictwa ograniczał się głównie do „cambio dolor por libertad” oraz oczywiście znanego wszem i wobec „tralalalala la bamba”. Zdecydowanie za mało, by swobodnie podróżować po Półwyspie Iberyjskim. Jeśli jednak generalnie ograniczyłbym podróżowanie do tych krajów, których mową ojczystą jestem w stanie się posługiwać, to pewnie pisałbym już dziesiąte opowiadanie z wyprawy do Mielna. Tymczasem zachciało nam się Hiszpanii. Czy można zacząć w bardziej hiszpańskiej destynacji niż w krainie, która walczy o swoją niepodległość od Hiszpanów, ma swój własny język, hymn i flagę narodową? Tak oto postanowiliśmy polecieć do Katalonii.

Ewelina na klifie w Tossa De Mar

Cała podróż z pozoru zapowiadała się banalnie: Barcelona-Tossa De Mar-Barcelona. Pestka, czy raczej la pestka, jak to mówią Hiszpanie. Najpierw godzinka czy dwie w mieście, gdzie można zostać uwiedzionym przez Javiera Bardema, po czym bezpośrednia jazda autobusem do urokliwego miasteczka Tossa De Mar, położonego na słynnej Costa Brava.

W zasadzie od samego początku naszych wojaży mieliśmy zasadę, że nie podróżujemy za granicę w sezonie – na wyprawę do Katalonii zdecydowaliśmy się więc w listopadzie. To ma bardzo duże znaczenie dla reszty tego opowiadania…

Estació del Nord, Barcelona: pierwsze zawirowania

Zdążyliśmy przez sekundkę tylko zachwycić się widokiem Plaça d’Espanya, Torres Venecianes i Palau Nacional, bo spieszyło nam się na chyba jedyny tego dnia autobus bezpośrednio z Barcelony do Tossy. Wsiedliśmy do metra, dotarliśmy pod barceloński łuk triumfalny i spodziewaliśmy się triumfu, godnego tej majestatycznej konstrukcji, gdy w lekkiej konfuzji poszukiwaliśmy stanowiska naszego autobusu na dworcu Estació del Nord. Byliśmy wówczas nadal ledwie opierzonymi podróżnikami, którzy najpierw robili, a potem myśleli i planowali podróż z co najmniej kilkudniowym opóźnieniem.

łuk triumfalny w barcelonie

Skakaliśmy jak kangury pomiędzy jednym stanowiskiem a drugim, szukając tego właściwego, rozglądając się rozpaczliwie za jakąś dobrą duszą, którą można zapytać o jakiekolwiek wskazówki. Na szczęście w szpalerze takich samych pojazdów wreszcie dostrzegliśmy pomarańczowo-ledowy napis Tossa De Mar. Bingo! Lub, jak mówią Hiszpanie, ¡el bingo! Już byliśmy w autobusowym ogródku, już witaliśmy się z katalońską gąską, gdy nagle kierowca zaczął gestykulować w naszą stronę i mówić coś w obcej mi mowie.

– ¡Completo! – powtarzał, patrząc na nas w zagadkowy sposób i chyba oczekując wyjaśnień.

– Sí – odparłem, wypinając dumnie pierś i chwytając Ewelinę za rękę, bo byłem pewien, że pyta, czy jesteśmy parą, bo w końcu, jakby nie było, para stanowi komplet.

– ¡Completo! – powtarzał wciąż, patrząc na nas już w mniej zagadkowy sposób, a raczej jak na dwójkę idiotów. Wówczas zrozumiałem, że chciał nam przekazać, iż autobus ma pełne obłożenie. Spojrzałem do środka przez szyby.

– Panie! Przecież jest jeszcze sporo miejsc stojących! – zawołałem zdesperowany, patrząc to na autobus, to na godzinę, bo robiło się już dość późno. Niestety, kierowca nie znał polskiego, a że zbliżał się czas odjazdu, to usiadł za kierownicą, zamknął nam drzwi przed nosem i odjechał w siną dal, zostawiając za sobą tylko uciekające z nas uczucie nadziei, że jeszcze dziś będziemy wesoło baraszkować po ulicach miasteczka Tossa De Mar.

Rozejrzałem się i to była jedyna rzecz, którą byłem w stanie zrobić. Ewelina również rozejrzała się i to dużo lepiej ode mnie, ale nie przyniosło to żadnego skutku.

Tossa De Mar, widok na zatokę

Na ratunek przyszła nam stojąca nieopodal kobieta, która najwyraźniej była świadkiem całego zdarzenia i bardzo chciała nam pomóc. Jednak jej chęć niesienia pomocy była odwrotnie proporcjonalna do jej znajomości angielskiego, co nieco skomplikowało nam konwersację.

– ¿You go Tossa De Mar, sí? – zapytała, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Tak. Yes. Sí – odparłem, biegle posługując się aż trzema językami.

– Vale, no bus direct to Tossa De Mar – rozłożyła ręce. – Pero you can go different.

– Yes? – zapytałem, władając mową Albionu niczym londyńczyk. I tutaj pani praktycznie przerzuciła się na hiszpański, czasem wrzucając pojedyncze słówka po angielsku, ale brzmiało to mniej więcej tak (jest to moja luźna interpretacja):

– ¿Blanes? Blanes, Blanes. Blanes. Blanes, bus, Tossa de Mar. Blanes. Tossa. De Mar. Blanes De Mar. Tossa, bus. Blanes, bus, ¿vale?

Wymieniliśmy uprzejmości, głównie wylewnie gestykulując i poszliśmy na wskazane stanowisko. Faktycznie, po trzydziestu minutach nerwowego oczekiwania, przyjechał autobus z napisem „Blanes”, który zdecydowanie nie był completo. Kupiliśmy dwa bilety, zapakowaliśmy walizkę do luku bagażowego i usiedliśmy w środku autobusu, zerkając z niepokojem na coraz ciemniejsze niebo.

Droga z Barcelony do Blanes i Katalończyk z planety 327

Droga do Blanes z pewnością obfitowała w ciekawe wydarzenia. Otóż tuż przed nami usadowiły się dwie interesujące postacie: jedną z nich był typowy student, cichy chłopaczek, który nie chciał nikomu wadzić i po prostu dojechać spokojnie do domu, a drugą było jego kompletne przeciwieństwo – kataloński pijak, uzbrojony w karton aromatycznego taniego wina oraz tubalny głos, uwielbiający konwersować, zwłaszcza z tymi, którzy tego nienawidzą. Przez część drogi nawijał coś do studenta, co jakiś czas siorbiąc swój szlachetny trunek, po czym postanowił uciąć sobie drzemkę, wcześniej odkładając karton z winem na podłogę. Podczas tego z pewnością zasłużonego odpoczynku, kopnął rzeczony karton w taki sposób, że karmazynowa kałuża niebezpiecznie zbliżała się do naszych butów. Gdy my zajęci byliśmy walką z pąsową powodzią, student tymczasem toczył zacięty bój z chyboczącą się na lewo i prawo głową swojego współpasażera, która zbliżała się co jakiś czas do ramienia cichego chłopaka.

tossa de mar, plaża wieczorem

Autobus wreszcie zatrzymał się w miejscowości Blanes, praktycznie po środku niczego, gdzie przystanek wyznaczało tylko kilka żółtych rur i białe pasy, namalowane na szarym bruku. Nigdzie nie było widać rozkładu, internetu wówczas nie mieliśmy, byliśmy zdani tylko na słowo honoru kobiety z Barcelony, która zapewniała nas, że mamy, proszę pana, świetne połączenie. Dobrze, że zjadłem kolację na obiad, bo byłbym głodny. Co więcej – nie byliśmy tutaj sami, bowiem oprócz nas na tej jedynej okolicznej oznace jakiejkolwiek cywilizacji wysiadł pan pijak, a po przebudzeniu nabrał chęci rozmowy z jedynymi rozmówcami, jakich miał w zasięgu wzroku: z nami. Ewelina jednak szybko odciągnęła mnie na bok, bo z nudów już nabierałem chęci do rozmowy. Na szczęście nasz współtowarzysz usiadł na losowej części przystanku i zasnął, chrapiąc z hiszpańskim akcentem.

Staliśmy tak sobie w milczeniu nieopodal głównej drogi, spoglądając w czerń ciepłej nocy listopadowej, przy akompaniamencie pochrapywań katalońskiego ochlaptusa, bez mapy, bez orientacji, gdzie dokładnie jesteśmy i w którą stronę mamy się udać, bez pewności, że w ogóle przyjedzie po nas autobus, o którym rozmawialiśmy z kobietą z Barcelony, niby nie dawno, a jakby całe wieki temu. Już zastanawiałem się, w jakiej pozycji się układać, gdy będę umierał śmiercią głodową lub z wyziębienia, żeby ci, którzy mnie znajdą, mieli archeologiczną zagwozdkę, gdy zobaczyłem światło. Na szczęście nie na końcu tunelu – to zbliżał się do nas samochód o większym gabarycie.

– Trzymaj kciuki – rzuciłem cicho w stronę Eweliny, gdy niewielkich rozmiarów bus skręcał w naszą stronę, oślepiając nam blaskiem swych świateł mijania. Na aucie nie znalazłem żadnej wskazówki co do jego punktu przeznaczenia.

Bileciki do kontroli

Gdy tylko pojazd zatrzymał się na wskazanym przez białe linie miejscu, chrapiący do tej pory pijaczyna obudził się, jak gdyby dźwięk hamulców był dźwiękiem jego budzika, po czym bez słowa przeszedł przez otwarte wejście do samochodu i usiadł na jednym z wolnych miejsc, kontynuując swoją senną podróż poprzez skrzyżowanie ramion i oparcie głowy o okienną poduszkę.

Podeszliśmy do kierowcy, który patrzył na nas pytająco:

– Tossa De Mar? – wydusiłem z siebie cichutko, aby mój oddech nie zgasił tej ledwie tlącej się w mym sercu iskierki nadziei, że dotrzemy do celu.

– No – odrzekł kierowca surowo. Cyk! Iskierka zgasła. – Pero… – uniosłem głowę, a oczy zajaśniały mi dawnym płomieniem ambicji i odwagi, który straciłem po pierwszych dwóch tygodniach w gimnazjum. – ¿Lloret De Mar?

Moje wybitne zdolności językowe sprawiły, że pojąłem w lot, iż ostatnia wypowiedź była pytaniem, a z racji niezwykłego intelektu i obcowania jedynie ze sztuką wysoką przypomniałem sobie, że w Lloret De Mar są kręcone „Pamiętniki z wakacji” – zatem stojący przed nami autobus kierował się we właściwą stronę i docierając do Lloret De Mar będziemy bliżej celu, a również bliżej cywilizacji (i – sądząc po moich doświadczeniach z telewizją – bliżej wielu miłosnych rozterek milionów Polek i Polaków).

Pokiwaliśmy z Eweliną głowami, ładując się do wnętrza autobusu, mijając siedzącego na pierwszym siedzisku kontrolera biletów, od którego nabyliśmy, co trzeba, i sadowiąc się dość daleko od rzężącego pijaczyny, na wszelki wypadek, gdyby rozbudziła się w nim ponownie chęć do konwersacji.

Ewelina na plaży w Tossa De Mar

– I jak stamtąd dojedziemy? – otworzyła dyskusję Ewelina.

– Cóż, Tossa De Mar i Lloret De Mar mają na pewno jedną rzecz wspólną – odparłem, siląc się na przepełniony inteligencją głos – „De Mar”, a zatem w obu kiedyś występowała Ewa Demarczyk. To musi oznaczać, że leżą niedaleko od siebie i z pewnością znajdziemy połączenie z jednego miasteczka do drugiego.

– Jak na ciebie to brzmi nawet sensownie – przyznała Ewelina, robiąc pauzy między wyrazami, aby donośne chrapnięcie zza naszych pleców nie zagłuszyło jej wypowiedzi. – Ciekawe tylko, czy o tej godzinie coś jeszcze będzie tam dojeżdżać.

Autobus żółty przez ulice nie mego kraju mknął i nie mijał nic. Była to trasa położona na skraju wybrzeża, przeznaczona do szybkiej jazdy. Ciemność potęgowały wysokie wzgórza i gęste lasy, porastające okolicę.

Nie minęło jednak kilka chwil tej podróży przez mrok, gdy kontroler podniósł się, uśmiechnął się do nas, po czym natychmiast zmarszczył brwi i, przypominając rozjuszonego byka, ruszył na czerwoną płachtę, która zapijaczona drzemała kilka miejsc dalej.

– Billetes – przywitał się bardzo kulturalnie ze znietrzeźwionym krajanem, który jednak odparł jedynie donośnym „chrap”, zamlaskał i kontynuował procedurę snu. – ¡Billetes! – powtórzył kontroler już nieco mniej kulturalnie i na tyle donośnie, że denat otworzył oczy, zamrugał nimi kilka razy, lustrując pieczołowicie wnętrze autobusu, po czym dość powolnie i z dużym wysiłkiem uniósł głowę ku górze.

– Bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla – powiedział coś w swoim ojczystym języku, z czego nic nie zrozumiałem, lecz z intonacji tej, zapewne bełkotliwej wypowiedzi wywnioskowałem, że obecnie przedstawienie ważnego dokumentu, umożliwiającego podróż, było z różnych przyczyn niemożliwe.

– ¡Billetes! – usłyszeliśmy po raz trzeci, a ja zacząłem się zastanawiać, czy kataloński kontroler zna jeszcze jakieś inne słowa. – ¡Bla, bla, bla, bla, bla! – dodał, rozwiewając moje wątpliwości

– Bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla – słusznie zauważył pijaczyna, nie dając się zbić z tropu.

– Pero bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla – przytomnie sparował atak doświadczony w tego typu szermierce słownej kontroler.

– ¡Bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla! – natychmiast przeszedł do kontrataku denat

– Vale, pero bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla – nie dawał się wyprowadzić z równowagi kontroler i musiałem przyznać tej wypowiedzi słuszność. Byłem pewien, że podcięty współpasażer da za wygraną.

– ¡No, bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla! – nie poddał się jednak nagrzany Katalończyk i pozwolił sobie podnieść głos. Spodziewałem się, że kontroler wreszcie pęknie i dojdzie do rękoczynów, a jeśli nie, to przynajmniej do dużo głośniejszej dyskusji. Kontroler jednak zachował zimną, a nawet lodowatą krew.

– Sí, bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla – i dodał na potwierdzenie swoich słów: – Bla, bla, bla, bla, bla, bla, bla. ¡Billetes!

To ostatnie słowo, wypowiedziane niczym zaklęcie klątwy, sprawiło, że bumelant zgiął się w lumpiarskim skłonie, otworzył swe oblejmurcze usta i jak rasowy wykolejeniec beknął przeciągle, wypełniając wnętrze autobusu feromonem pryty, którą raczył się podczas poprzedniego kursu. Kontroler najwyraźniej był osobą, która no se joda en el baile, bowiem westchnął tylko ciężko, ukazując swoją bardziej empatyczną stronę, po czym złapał szumowinę za najmniej zabrudzone części jej garderoby i wywlókł tę moczygębią wywłokę z jej siedziska. Kierowca nawet nie spojrzał na to, co się działo i, jakby czytał kontrolerowi w myślach, przyhamował na pustej jezdni, otwierając boczne drzwi.

– ¡Bla, bla, bla, bla, bla! – protestował jeszcze zdesperowany chachar, najwyraźniej chcąc rozmawiać z menadżerem, ale na nic prośby, groźby i żale. Zostawiliśmy go samego pośrodku niczego, żeby mógł w spokoju przemyśleć swoje życie.

Już w zupełnej ciszy kontynuowaliśmy nasz krótki kurs i za chwilę dotarliśmy do Lloret De Mar, minęliśmy parę zakrętów i zatrzymaliśmy się na dworcu autobusowych. Wychodząc ukłoniłem się z szacunkiem kontrolerowi i obiecałem sobie, że w Katalonii zawsze będę kupować co najmniej dwa bilety na głowę, żeby uniknąć nieprzyjemności.

Ewelina patrzy na morze w Tossa De Mar

Pamiętniki z wakacji

Między Lloret De Mar a celem naszej podróży było już jakieś jedenaście kilometrów, czyli mniej więcej tyle, ile obecnie dzieli nas od naszego warszawskiego mieszkania do centrum stolicy. Przecież taka trasa to pestka, bardzo często pokonuję ją transportem publicznym rowerem, czasem nawet piechotą. Byłem zatem pewien, przekraczając próg wciąż czynnej hali głównej dworca, że do Tossy odjeżdża co najmniej dziesięć wyściełanych atłasem autobusów co godzinę, a w środku mamy open bar i szwedzki stół, że o pedicurze nie wspomnę.

Ewelina podeszła do okienka kasy, gdzie siedziała dyskusyjnie młoda dziewczyna. Byliśmy w zasadzie jedynymi pasażerami i wydawało się, że nie często o tej godzinie natrafia na jakichś ludzi. Na szczęście dziewczyna całkiem nieźle posługiwała się angielskim, na tyle nieźle, by z siłą najcięższych dział zetrzeć w proch nasze marzenia o cieplutkim łóżeczku. Do Tossy odjeżdżało faktycznie mnóstwo autobusów, przy czym w sezonie, a żaden idiota przy zdrowych zmysłach o tej porze roku i to bez samochodu nie zapuszcza się w te okolice.

Jako że zapuściliśmy się w te okolice o tej porze roku i to bez samochodu, chwytaliśmy się brzytwy, czując już zamykającą się nad naszymi głowami morską toń.

skały w tossa de mar

– Taxi? – zagadnęła Ewelina i pani pokazała nam gestem boczne drzwi, które prowadziły na postój taksówek. Widząc naszą walizkę, doświadczony kierowca nie potrzebował wyjaśnień. Zagadał do nas wesoło różnymi angielskimi zwrotami, które znał, głównie „hello” oraz „ok”, a następnie otworzył nam tylne drzwi swojego lśniącego auta i odpalił silnik.

– ¿Where we go? – zapytał, nie przestając się uśmiechać i obserwując nas w lusterku wstecznym.

– Tossa De Mar – odpowiedzieliśmy z ukochaną wspólnie, będąc przygotowanym na najgorsze: miejscowość została starta z powierzchni ziemi przez meteoryt, wszystkie drogi przestały prowadzić do Tossy i zaczęły prowadzić do Rzymu, droga dojazdowa została zamknięta i teraz trzeba jechać objazdem przez Moskwę.

– ¡No problem! – wyszczerzył zęby kierowca, włączył radio i ruszyliśmy przez katalońskie ciemności w nieznane z nadzieją, że już za moment weźmiemy prysznic, zrobimy sobie ciepłą herbatkę i będziemy planować następny dzień.

wjazd do tossa de mar

Nieszczęścia chodzą w dużych grupach

Dotarliśmy do naszego lokum, zbioru domków letniskowych, nazwanych zbiorczo „residencias”, po jakichś dwudziestu minutach spokojnej jazdy przez nieco zakręconą, otoczoną lasem drogę wśród gór, czego się dowiedziałem później, bo w tamtym momencie za oknem nie było niczego widać. Kierowca przypominał sobie wszystko, co wiedział o Polsce i miłym zaskoczeniem było dla mnie, że nie raczył nas oklepaną „kurwą”, lecz raczej nieco mniej sztampowym „bardzo dobrze”. Zatrzymaliśmy się pod recepcją naszego lokum, umiejscowionego na skromnym wzniesieniu, po czym pożegnaliśmy się z naszym woźnicą-zbawcą i czując już pierwsze krople ciepłej wody na swych umęczonych plecach pociągnęliśmy za klamkę przezroczystych drzwi do recepcji.

widok na zatokę, tossa de mar

– Zamknięte! – zawołałem wesoło, starając się przekrzyczeć mroźny wiatr, który w tym momencie zdecydował się złośliwie wiać nam po twarzach. – Zamknięte! – powtórzyłem wesoło, próbując po raz dwudziesty otworzyć drzwi, które jak były, tak były zamknięte.

Przykleiliśmy nosy do szyby wejściowej i zobaczyliśmy, że nad biurkiem recepcji świeci się niewielkie światło, ale nic nie wskazywało na obecność jakiejkolwiek ludzkiej istoty.

– Zadzwoń tym przyciskiem – Ewelina wskazała coś w rodzaju dzwonka na drzwiach, ale po pięciu minutach zrozumiałem, że Jezus kłamał, gdy mówił, by kołaczeć, a będzie nam otworzone.

W tym momencie z wnętrza apartamentu doszły nas jakieś głosy, ale ku naszemu rozczarowaniu nie był to recepcjonista, lecz dwójka innych wczasowiczów, wynajmujących pokój w tym samym miejscu. Wyszli ze środka, otwierając drzwi.

– Wiesz, zastanawia mnie jedno – zagadnęła Ewelina po kilku chwilach. – Dlaczego nie weszliśmy do środka?

Spojrzałem na cieplutkie wnętrze recepcji.

– Nie przyszło mi to do głowy – odparłem. Pozostało nam czekać. Po kwadransie dwóch mężczyzn, którzy wcześniej wychodzili z hotelu tym razem, zgodnie z prawami natury, do niego wchodzili. Wykorzystaliśmy sytuację i wślizgnęliśmy się do środka.

– Need help? – zapytał jeden z nich, a po braku pierwszego, odwróconego znaku zapytania zrozumiałem, że również jest obcokrajowcem. Potrząsnąłem głową i wsparłem się o recepcyjny blat, szukając pomiędzy stosem losowych papierzysk pracującego recepcjonisty.

– Chyba już nieczynne – Ewelina rozglądała się po pomieszczeniu. – Daj mi numer do właścicieli tego hotelu.

Niewiele jej mogłem dać, bo sam niewiele miałem, ale to akurat mogłem zapewnić. Wykręciła odpowiedni numer i dodzwoniła się dopiero za trzecim razem. Na nasze szczęście, osoba po drugiej stronie znała angielski. Minęło parę minut i Ewelina rozłączyła się.

zatoka w tossa de mar

– To numer na ich centralę, mają obiekty na całym świecie – wyjaśniła mi. – Mają do nas zadzwonić za parę minut.

Minęło parę minut, podczas których kontemplowałem konstrukcję nieco przekrzywionego zbiornika z wodą pitną. Nikt nie dzwonił. Ewelina znów zadzwoniła na centralę i tym razem przełączono ją do właściwej osoby. Po paru chwilach znów się rozłączyła.

– Chodź na zewnątrz, tam jest skrytka z naszymi kluczami – wskazała głową drzwi wyjściowe. Miałem nadzieję, że do jutrzejszego poranka nie będę musiał obcować z tym strasznym światem zewnętrznym, ale w kompletnej desperacji udałem się za ukochaną. Usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi.

– I co teraz? – spytałem, patrząc na klawiaturę numeryczną.

– Mają do nas zadzwonić za parę minut – Ewelina nie wyglądała na zbyt pewną siebie. Nie tylko zaczęło się nam robić zimno, czuliśmy również głód, zbliżający się do nas ogromnymi susami.

Minęło parę minut, podczas których kontemplowałem konstrukcję nieco przekrzywionej donicy z zagadkową rośliną. Nikt nie dzwonił. Ewelina wykręciła właściwy numer.

– Yes, ok! – odparła wesoło, lecz jej oczy zerknęły na mnie porozumiewawczo i w mig pojąłem, że była to wesołość pozorna. – Zadzwonią do nas za parę minut z odpowiednim kodem.

Minęło parę minut, podczas których kontemplowałem konstrukcję nieco przekrzywionej żuchwy, która odbijała się w szklanych drzwiach, a należała do piszącego te słowa. Nikt nie dzwonił. Ewelina wykręciła znany już sobie na pamięć numer. Nikt nie odbierał.

Po kwadransie oczekiwania na zewnątrz, podczas którego marznęliśmy podwójnie, bo już znaliśmy opiekuńcze ciepło recepcji i otulała nas ku niemu tęsknota, usłyszeliśmy dźwięk dzwonka.

– Yes, ok! – Ewelina spojrzała na klawiaturę numeryczną i wciskała po kolei wskazane przez rozmówcę cyfry. Skrytka otworzyła się, ukazując pękatą kopertę. Wyciągnęła z niej kilka okraszonych karteczkami kluczy. Na jednym z nich znalazło się moje nazwisko. – Thank you!

Rozłączyła się i już bez słowa wcisnęła kluczyk w zamek drzwi zewnętrznych i w pełni legalnie weszliśmy do środka, wdrapując się do naszego pokoju.

Zakątek ryżu

I pewnie swój pierwszy dzień w Hiszpanii zapamiętałbym jako niezwykle pechowy, spędzony na próbie dotarcia do celu przed niechybną śmiercią z głodu i wymrożenia organizmu, gdyby nie szczęśliwy przypadek, który wydarzył się podczas nocnego spaceru, przeznaczonego na znalezienie czegoś do zjedzenia. O tej porze i poza sezonem całe miasto było właściwie zamknięte na głucho, jednak w jednej z ciasnych uliczek dostrzegliśmy jarzące się światło i posłyszeliśmy wesołe głosy biesiadników. Upewniwszy się, że nie są to halucynacje, weszliśmy do wnętrza lokalu. Powitał nas elokwentny kelner pochodzenia francuskiego, usadowił przy stole i już po dwóch minutach konwersacji z nim wiedzieliśmy, że kucharz jest Polakiem, a on sam miał kiedyś dziewczynę z Polski. Zanim przyjął zamówienie to poprosił nas o nauczenie go jakiegoś zdania po polsku, po czym zniknął na zapleczu i wrócił chichocząc. Następnie przyjął nasze zamówienie. Po paru mgnieniach oka postawił przed nami tradycyjną patelnię z paellą. Od pierwszego kęsa poczęła delikatnie pieścić me podniebienie lekką nutką dekadencji, przenosząc mnie do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, a pałająca dzięcielina wypełniła mi wszystkie członki. Każde ziarnko ryżu smakowało jak ta rozkoszna chwila, gdy wiesz, że jutro sobota i możesz pospać do południa. Owoce morza opowiadały mi przy każdym ugryzieniu jakąś kulinarną morską opowieść. Czy to jeszcze paella, czy może raczej nektar bogów, prawda o świecie, odpowiedź na wszystkie moje problemy? – pytałem samego siebie, gdy pochłaniałem kolejne połacie tego niezrównanego dania.

– Nawet smaczne, ale mogło by być lepsze – podsumowała Ewelina i uśmiechnęliśmy się do siebie.

el rincon del riz tossa de mar

Najlepsza paella w moim życiu: zjedliśmy ją w El Rincón de Galicia

Tunel śmierci w Zatoce Kotorskiej

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE