Ludzie często decydują się na oryginalne wesela, ale mój rodzony brat przekroczył już wszelkie granice. Przede wszystkim granice między Polską a Niemcami, Niemcami a Francją oraz Francją i Hiszpanią. Z racji, że jego połowica pochodzi z ojczyzny flamenco Andaluzją zwaną, młoda duchem para zdecydowała, że ślub i wesele odbędą się właśnie na południu Hiszpanii. Ucieszyłem się na tę wiadomość. Gdyby pobierali się gdzieś w Polsce, to pewnie wyjechalibyśmy maksymalnie na weekend, a tak mieliśmy pretekst do wzięcia trzytygodniowego urlopu i podróżowania w jeden z najlepszych możliwych sposobów: samochodem.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

9 sierpnia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
T

o był maj 2018 roku, pachniała Kępa Zawadowska szalonym, czarnym bzem. Wesele zbliżało się wielkimi krokami i zaplanowaliśmy z Eweliną wszystko praktycznie do ostatniego szczegółu: nasze kreacje, miasta i wioski, które chcemy odwiedzić, zarezerwowaliśmy noclegi, zdążyłem nauczyć się hiszpańskiego. Nic nie mogło nas zaskoczyć.

– Cholera jasna, przecież nikt z nas nie ma prawa jazdy! – zorientowałem się, gdy zacząłem przeglądać oferty wypożyczalni aut na lotnisku w Maladze. Ewelina zajęta była pakowaniem osiemnastej pary butów do walizki.

– Znikąd ratunku! – zakrzyknęła. W poszukiwaniu rozwiązania zacząłem przeglądać zdjęcia na swoim telefonie i gdy dotarłem do fotografii przystojnego, brodatego mężczyzny w średnim wieku zrozumiałem, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki.

Hiszpańska niegościnność

Po pięciu dniach kordobiańskiej ferii, razem z tatą udałem się do wypożyczalni samochodów, zlokalizowanej na dworcu autobusowym w ojczyźnie salmorejo. Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy i opłaciliśmy auto, aby uniknąć straty czasu na wszelkie formalności. Plan był bardzo prosty: idę z tatą w roli ewentualnego tłumacza, płacimy za samochód i wracamy do naszego mieszkania przy parku Miraflores, położonego bardzo blisko rzeki Gwadalkiwir, po Ewelinę i moją mamę.

Zamówiliśmy taksówkę na dworzec autobusowy w Kordobie, gdzie znajduje się kilka wypożyczalni samochodów. Weszliśmy do „naszej”. Nazywała się Hertz i mogłem się domyślić, że nie tylko „Love hurts”, ale również „wypożyczanie samochodów Hertz”.

– Dzień dobry! – zawołałem z werwą po hiszpańsku i podszedłem do młodej kobiety, stojącej za biurkiem, która spojrzała na mnie jak Włosi na pizzę z ananasem i nie odpowiedziała na moje pozdrowienie. – Czy mówi pani po angielsku?

– Nie – odparła tak zimnym tonem, że przeszedł mnie dreszcz i przysiągłbym, że za oknem zaczął padać śnieg, mimo że mieliśmy środek maja. W maju 2018 roku to było dopiero sześć miesięcy, odkąd zacząłem uczyć się hiszpańskiego. Miałem przed sobą nie lada wyzwanie: musiałem poradzić sobie z wynajmem samochodu używając tylko czasu teraźniejszego i czasowników: „być”, „mieć”, „chcieć”, „jeść”, „pić”, „iść” oraz „rozkoszować się”.

– Chcemy mieć samochód – zacząłem nieskładnie po hiszpańsku, wskazując palcem najpierw na mnie, a potem na tatę. – Mam rezerwację.

– Aha – odrzekła Hiszpanka i patrzyła na mnie wyczekująco. Podrapałem się po głowie i wyciągnąłem z plecaka kartkę z wydrukowaną rezerwacją. Kobieta wzięła ją ode mnie, rozłożyła przed sobą na blacie, założyła okulary i zaczęła studiować wydruk jakby był to starożytny papirus, kryjący w sobie wszystkie tajemnice ludzkości i wszechświata. Po chwili wklepała coś na klawiaturze. – ¿Kto będzie kierowcą?

– On – wskazałem na mojego szanownego ojca, który pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się grymas, który optymiści zinterpretowaliby jako uśmiech.

– Paszport – Hiszpanka wyciągnęła rękę. Tata wyjął z portfela swój dowód osobisty i wręczył go kobiecie, która przyglądała się temu kawałkowi plastiku, jakby pierwszy raz widziała coś takiego na oczy. Obracała go w dłoni i oglądała z każdej strony, to zbliżała, to oddalała od swojej twarzy, aż wreszcie położyła dowód na blacie. – Paszport. Dla krajów spoza UE – powtórzyła.

– Polska jest w UE od 2004 roku – wyjaśniłem, przypominając sobie ten dzień, 1 maja, gdy siedziałem na koncercie bluesowym w Otwocku i nasz kraj dołączył do Unii Europejskiej. Kobieta popatrzyła na mnie podejrzliwie, po czym schyliła się, zaglądając pod biurko. Wyłoniła się po sekundzie, rzucając na pulpit opasłe tomiszcze, które wyglądało jak książka telefoniczna z numerami i adresami wszystkich ludzi świata. Niech skonam, ale była to księga pod tytułem „Wzory dokumentów świata”. Znalazła rozdział z Polską, gdzie „Jan Kowalski” uśmiechał się z przykładowego dokumentu i porównywała wzór z dowodem osobistym mojego taty. Po jakichś piętnastu minutach oględzin nie znalazła w wydanym przez Prezydenta Miasta Otwocka dokumencie żadnych uchybień (co ją wyraźnie zasmuciło) i schowała księgę na miejsce. Znów wklepała coś na klawiaturze.

– To będzie kosztować miliard euro – odparła i spojrzała na nas wyczekująco.

– Ale jak to miliard euro? – zrobiłem wielkie oczy, podczas gdy tata stał obok i milczał. – Przecież na wydrukowanej rezerwacji jest napisane „milion euro”.

– Tak, miliard, bo dałam wam najwyższe możliwe ubezpieczenie – wyjaśniła Hiszpanka, patrząc na mnie jak na paellę z ketchupem.

– Ale ja nie chcę najwyższego możliwego ubezpieczenia! – zaprotestowałem. Kobieta westchnęła przeciągle i znów wklepała coś na klawiaturze. – Chcę… chcę… rozkoszować się samochodem bez najwyższego możliwego ubezpieczenia.

– To będzie milion euro – przedstawiła po chwili prawidłową cenę.

– Tak, to kartą poproszę – odrzekłem i sięgnąłem do kieszeni.

– Nie – niezwykle prędko rozwiała moje nadzieje pani z wypożyczalni aut Hertz na dworcu autobusowym w Kordobie.

– Nie? – zdziwiłem się, trzymając już w ręku kartę płatniczą gotową do ataku.

– Kierowca – wyjaśniła w swoim stylu.

– Kierowca? – zapytałem i zrozumiałem, że za auto trzeba było zapłacić kartą kierowcy. Wyjaśniłem to tacie, który miał cash i kartę Visa. Rodziciel umieścił kartę płatniczą w sfatygowanym terminalu, wklepał szybko cztery magiczne cyfry i wcisnął zielony przycisk. Dźwięk, który następnie usłyszeliśmy, pozbawił nas wszelkiej nadziei.

– Odrzucono – tym razem kobieta nawet nie przeniosła wzroku z ekranu na nas, którzy wciąż wpatrzeni byliśmy w terminal płatniczy, z dogasającą iskierką nadziei, że za chwilę na ekranie wyświetli się napis „Żartowałem”, po czym nasza transakcja dojdzie do skutku. Spróbowaliśmy jeszcze raz, ale efekt był taki sam. – Odrzucono – widać było, że każde „odrzucono”, skierowane w naszą stronę, sprawiało Hiszpance przyjemność.

– Czy w takim razie możemy coś zrobić? Mogę zapłacić moją kartą? – zapytałem, gdy tata chował swoją kartę do portfela.

– Nie. Kierowca – odrzekła i z jednej strony cieszyłem się, że mówi hiszpańskim na moim ówczesnym poziomie, a z drugiej wkurzyłem się, bo czułem się, jakbym znów próbował załatwić sprawy mieszkaniowe w urzędzie dzielnicy. Nie pomogły prośby, a do gróźb na zajęciach z hiszpańskiego jeszcze nie doszedłem. Odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy na korytarz. Patrzyłem na tatę, a on na mnie.

– I co teraz? – zapytałem to sam siebie, to ojca. Musieliśmy mieć samochód – na tym był oparty cały plan naszej wycieczki i bez tego nie dojechalibyśmy na ślub mojego brata. Przed nami długa droga, porezerwowane noclegi, a było nieprawdopodobne, że nie uda nam się dokonać tak prostej czynności, jak wypożyczenie auta. A co jeśli wszyscy wypożyczający samochody Hiszpanie są tacy oschli jak ta pani? Jeśli w kolejnych wypożyczalniach od razu rzucają w klienta stekiem wyzwisk i biją go po głowie? Spojrzeliśmy na wejście do drugiej firmy, Enterprise, która umożliwiała wynajem auta. Weszliśmy do środka.

Już z miejsca powitał nas promienny uśmiech przystojnego, opalonego Hiszpana o imieniu Nacho. Jego kruczoczarne włosy, schludnie zaczesane do tyłu i błysk w oku napełniły nasze serca nadzieją.

– Dzień dobry! Czy mówi pan po angielsku? – zapytałem drżącym głosem.

– ¿Czy mówię po angielsku? – odrzekł Nacho po angielsku. – Mówię, ale mogę też śpiewać, recytować wiersze i przede wszystkim powiedzieć, że przystojnie panowie dziś wyglądacie. ¿Ale po co mówić takie oczywistości? ¿W czym mogę służyć?

– Och – zarumieniłem się, zaglądając w te ciemne oczy, w których zobaczyłem najgłębsze zakamarki swojej duszy. – Mieliśmy rezerwację w wypożyczalni obok, ale niestety, nie doszła do skutku, a bardzo potrzebujemy samochodu.

– W wypożyczalni obok, ¿co? – Nacho zerknął na ścianę po swojej prawej stronie, a w tym „¿co?” zawarło się wszystko złe, co można było powiedzieć o konkurencyjnej firmie. – Nie martwcie się panowie, tylko mówcie, czego potrzebujecie.

Pokazałem rezerwację i wyjaśniłem, jaki rodzaj samochodu jest nam potrzebny.

– I czy mogę zapłacić swoją kartą, jeśli nie jestem kierowcą? – zapytałem, przestraszony, że odpowiedź będzie negatywna.

– Ależ oczywiście, nie ma problemu – Nacho pisał coś na klawiaturze, jednocześnie uśmiechając się w naszą stronę. – Potrzebuję jedynie gotówki jako kaucję zwrotną, którą otrzymacie dwie doby po zwróceniu samochodu.

– Obawiam się, że nie mamy przy sobie tyle euro – zmartwiłem się, bliski płaczu i mógłbym przysiąc, że słyszę westchnięcie pani z sąsiedniej wypożyczalni.

– Ależ proszę się nie martwić – blask bieli zębów Nacho napełnił moje serce ciepłem. – Ja zarezerwuję wam samochód i przygotuję go do drogi, a wy skoczcie do bankomatu i wypłaćcie potrzebne pieniądze.

– To może chwilkę potrwać – poinformowałem rozmówcę, bo musieliśmy wrócić po gotówkę do naszego apartamentu przy parku Miraflores.

– Tym lepiej, zaparzę sobie kawę. Do zobaczenia – Nacho uśmiechnął się po raz ostatni, a my, zakochani po uszy, ruszyliśmy taksówką z powrotem do naszego wynajmowanego mieszkania po drugiej stronie rzeki. Razem z Eweliną i mamą udało nam się zebrać wymaganą na depozyt gotówkę, zapakowaliśmy się do kolejnej taryfy i wróciliśmy do wypożyczalni na dworzec autobusowy.

Nacho czekał niedaleko wejścia, z kluczykami w ręku i uśmiechem na twarzy. Wskazał nam drogę na parking i zaprowadził do naszego przestronnego samochodu.

– Dałem wam nieco większe auto w tej samej cenie, skoro macie tyle kilometrów do przejechania, zapewne z bagażami – wyjaśnił przystojny Hiszpan. – Ma wbudowaną nawigację, ultra-wygodne, wyściełane siedzenia i amortyzację tak doskonałą, że jadąc po średniowiecznym bruku będziecie czuć się, jakbyście sunęli łagodnie po niczym niezmąconej tafli jeziora.

– Wybornie – ucieszyłem się. Ojciec siadł za kierownicą, ja zająłem miejsce na siedzeniu pasażera. Wyjeżdżając z parkingu smuciło mnie jedynie, że nie mogę zabrać Nacho do domu.

Wróciliśmy z tarczą na parking koło parku Miraflores i oczekiwaliśmy, że łuk triumfalny już jest przygotowany.

to jest wybitny alt tekst

Patrz w dół

Na lunch jadałem własny głód, spaliny popijałem coca-colą – śpiewałem sobie pod nosem, gdy przemierzaliśmy Andaluzję w kierunku Kadyksu, podziwiając przepiękny krajobraz szerokiej, szarej szosy, ciągnącej się pośród niższych i wyższych górskich szczytów, rozświetlonych pełnym słońcem późnej wiosny. Co jakiś czas odzywał się do nas miły głos z brytyjskim akcentem, informując nas, by na rondzie zjechać trzecim zjazdem, a potem trzymać się prawej.

Mieliśmy do pokonania jakieś 300 kilometrów do Kadyksu, co miało nam zająć około trzech godzin, nie licząc przystanków. Zrobiliśmy sobie dwa dłuższe postoje. Pierwszy z nich w miejscowości Jerez de la Frontera, które słynie z wina Jerez, gdzie skupiliśmy się głównie na oględzinach katedry.

Jak nie trafić w me gusta

Drugi przystanek, nieco dłuższy, za namową przyszłego obecnego teścia mojego brata, który zdecydowanie polecił nam zatrzymać się w San Fernando, na przedmieściach Kadyksu i skosztować najlepszych tortillitas de camarones w całym mieście. Teściowie mojego brata to w ogóle o Hiszpanii mogliby napisać niejeden przewodnik. Gdziekolwiek nie pojedziemy, czy do wielkiego miasta, czy do dziury, zabitej dechami, zawsze wiedzą, co zobaczyć, co zjeść i to nie, że po prostu „zjedzcie tortillitas de camarones w San Fernando”. Nie, nie: dadzą nam nazwę konkretnej restauracji i zawsze, gdy pójdziemy za ich radą, okazuje się to być strzał w dziesiątkę.

Tortillitas de camarones to w prostych słowach tłuszcz i węglowodany z białkiem: maluteńkie krewetuncie, smażone w głębokim tłuszczu z mąką. Całość tworzy chrupiącą masę, z której wyróżniają się malutkie, czarne oczka morskich żyjątek. To danie nie utrafiło w me gusta, ale pozostali zdecydowanie mogli powiedzieć „me gusta”, bo spałaszowali wszystko w mgnieniu oka. Niestety, ta fantastyczna knajpka ponoć nie przetrwała pandemii i teraz inne miejsce szczyci się najlepszymi tortillitas de camarones w całej Hiszpanii.

Hotel, katedra i basen w jednym

Po tym tłustym przystanku dotarliśmy do celu. Nasz hotel znajdował się vis-a-vis katedry w Kadyksie (nawet nosił nazwę „Katedra”), a jego największym atutem był basen, z którego rozciągał się doskonały widok na piękną fasadę świątyni. Można było jednocześnie pluskać się w wodzie w samych gaciach, a z drugiej zadumać nad doczesnością ludzkiego życia, patrząc na gigantycznych rozmiarów piaskową elewację, nad którą górowały dwie ogromne wieże.

Gdy już nacieszyliśmy się chlorem i boskością, udaliśmy się na spacer. Najpierw na plażę, gdzie liczbie łódek, dryfujących na delikatnych falach, dorównywała jedynie liczba muszli, delikatnie przykrytych piaskiem.

Następnie przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża piękną promenadą z widokiem na połyskującą powierzchnię wód zatoki.

Po trudach podróży mieliśmy jedynie siłę na krótkie zagubienie się w wciąż pustych ulicach Kadyksu (pustych, bo dla Hiszpanów było jeszcze wcześnie, nie wybiła nawet dziesiąta wieczorem), pięknie oświetlonych.

Dużym zaskoczeniem w Kadyksie była dla mnie wyjątkowo obrzydliwa pizza, ale to naprawdę niedobra. Ogólnie nie należę do wybrednych smakoszy, ale gdy rzuciłem malutki kawałeczek tego wątpliwego dania gołębiowi, to ten przebrzydły latający szczur zbliżył do niego swój dziób, powąchał, spróbował i zostawił, odchodząc, z obrzydzeniem machając kuprem i zadowalając się resztkami zgniłego pomidora na obiad.

Tradycja to nie jest coś ekstra

Następnego dnia po przebudzeni i załatwieniu tego, co trzeba załatwić, wyjrzałem przez okno naszego pokoju i zobaczyłem, że rodzice już są gotowi i siedzą sobie wesoło na schodach, prowadzących do głównego wejścia katedry. Dołączyliśmy do nich i zaczęliśmy nasze zwiedzanie Kadyksu od jego największej świątyni.

I znowu katedra – ta w Kadyksie oczywiście bardzo mi się podobała. W środku można znaleźć ogromne kolumny, stylizowane na rzymskie, wielkie organy, wyglądające jak anielskie trąby, gigantycznych rozmiarów ołtarz i przestronną kryptę, gdzie można przysłuchać się niezwykłemu efektowi akustycznemu.

Arena walk z bykami

Z katedry postanowiliśmy ruszyć w stronę jednej z plaż, jakich w Kadyksie jest dość sporo. My wybraliśmy tę, która jest najbliżej starego miasta, zwaną La Caleta, do której dociera się przez niewielką bramę. Plaża była kompletnie pusta. Na lekko falującej powierzchni akwenu unosiły się setki łódek, pod stopami mieliśmy miliony pustych muszli. Pomoczyliśmy stopy w zimnej wodzie i poszliśmy dalej.

Kadyks wygląda jak twierdza. Nie widać tego, jak przyjedzie się do miasta samochodem, ale jest to znakomicie widoczne, gdy wysiądzie się na stacji kolejowej, bo pierwsze, co rzuca się w oczy, to ogromne mury miejskie. Zabudowania forteczne są dostępne dla zwiedzających za darmo, a najbardziej znaną ze wszystkich twierdz jest Zamek św. Katarzyny, co po hiszpańsku brzmi lepiej: Castillo de Santa Catalina.

Wchodząc do środka poczułem się trochę, jakbym znów był Johnem Marstonem, wjeżdżającym do zagubionego miasteczka, gdzieś przy granicy Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi. Malutka kapliczka, palmy, kamienne mury – jak tak teraz o tym piszę, to nie mam pojęcia, czemu kojarzyło mi się to akurat z Meksykiem, a nie z dowolnym miejscem na świecie, które ma kapliczki, palmy i mury.

Przeszliśmy się jeszcze wzdłuż wybrzeża, patrząc, jak promienie słoneczne odbijają się od powierzchni oceanu i podziwiając kilkanaście rozleniwionych kotów, które żyły w zatoce w swoim własnym mini-miasteczku.

Preludium

Musiałem się nieźle nagimnastykować, żeby w miarę zajmująco opisać nasz pobyt w Kadyksie. Rzadko się zdarza, by podczas naszych podróży do jakiegokolwiek miejsca nie spotkały nas fascynujące przygody, ale wówczas, w maju 2018 roku, te dwie noce, spędzone w Kadyksie, to była standardowa wyprawa. Spacery po starym mieście, wizyta w katedrze, zwiedzanie wiekowego zamku, przepędzanie gołębi i po prostu relaks. To był dobry, spokojny wstęp do tego, co miało się wydarzyć w drodze do kolejnego miasta.

Andaluzja w odcinkach

To jest trzeci odcinek cyklu „Andaluzja w odcinkach”. Całość można znaleźć pod tym adresem 🙂

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE