Jechaliśmy sobie hiszpańską autostradą, my, polski kwartet, ojciec, matka, syn i ona, jeszcze wówczas nie żona. Ojciec prowadził, spokojnie lustrując okolicę zza ciemnych szkieł swych przeciwsłonecznych okularów. Ja siedziałem obok i co jakiś czas robiłem zdjęcia. Za nami usadowione były Ewelina oraz moja mama. Czekała nas wspaniałą przygoda: kręte drogi pośród skalistych górskich szczytów, a na nich samochód i w środku nasza czwórka – to będzie coś pięknego!

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Hiszpania

OPUBLIKOWANO

20 listopada 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
A

aaa! Kręte drogi! Skaliste górskie szczyty! To coś okropnego! – Ewelina trzymała się kurczowo tego, czego dało się trzymać na tylnym siedzeniu naszego samochodu, gdy mój tata pokonywał kolejny zakręt. – Proszę zwolnić, zaraz spadniemy!

– Oczywiście – odparł tata, który dopiero co zmienił bieg z trójki na dwójkę. Ja, idealny nawigator, pilot jak ze snów, siedziałem po jego prawicy z nosem przyklejonym do szyby. Widoki były znakomite. To paradoksalne, że tutaj, wśród andaluzyjskich serpentyn, z widokiem na kaniony, przepaście i zbocza, czułem w sercu spokój i zachwyt, a gdy muszę przejść kładką nad ulicą Sobieskiego w Warszawie, to najpierw na wszelki wypadek sporządzam testament, po czym orientuję się, że nie posiadam zbyt wielu dóbr doczesnych, drę zatem testament na kawałeczki, mój notariusz wkurza się, bo wyciągnąłem go z pierwszego w tym roku grilla z rodziną, więc musi jechać z powrotem całą drogę z Warszawy do Komorowa, wiedząc, że żona będzie suszyć mu głowę, prosi mnie zatem chociaż o zwrot kosztów dojazdu, ja mu na to, że przecież i tak ma ceny jak z kosmosu, wdajemy się w dyskusję o wyższości automatycznych skrzyń biegów nad manualnymi, wreszcie decyduję się po prostu zamiast kładki użyć tradycyjnego przejścia dla pieszych i tak też kończy się ta pasjonująca dygresja.

Przy każdym kolejnym zakręcie naszego samochodu wspinaliśmy się wyżej i wyżej.

– Ronda naszym celem! – zawołałem niczym wódz i taka też była prawda. Na trasie nie było ani jednego ronda, miałem na myśli przepiękną andaluzyjską miejscowość, która brzmieniem swej nazwy jedynie nawiązuje do skrzyżowania o ruchu okrężnym i to tylko w języku polskim.

Gdy tylko Ewelina, siedząca obecnie z tyłu obok mojej mamy, i zerkająca z zachwytem zmieszanym z przerażeniem przez szybę auta, zobaczyła, gdzie znajduje się Ronda i co można w niej zobaczyć, natychmiast dodała tę miejscowość do planowanej trasy naszej objazdowej wycieczki po Andaluzji, której ostatecznym celem było wesele mojego brata. Mieliśmy już za sobą pięć dni fantastycznej ferii w Kordobie, wypad do Sewilli, spacery po wybrzeżu w Kadyksie – przyszedł czas na przygody w górach. Któż jednak mógł się spodziewać, że drogi w górach będą strome i kręte? Wydaje mi się, że każdy.

– Kto by się spodziewał, że drogi w górach będą strome i kręte – odezwała się Ewelina do mojej mamy, poruszając się niespokojnie, gdy mój tata przyspieszył z 22 km/h do 23 km/h. Za kolejnym zakrętem wyprzedzili nas jacyś rowerzyści.

– To może zrobimy jakiś przystanek? – zaproponowała mama. – Wytrzymasz jeszcze parę minut?

– Tak – Ewelina starała się nie patrzeć za szybę, za którą widać było panoramę Sierra de Grazalema oraz – patrząc na twarz mojej ukochanej – kostuchę z naostrzoną kosą. Gdy auto pokonało kolejny zakręt, Ewelina musiała jednak sprostać nie lada wyzwaniu: widok był przepiękny i ciężko było mu się oprzeć, nie mogła zatem opierać głowy o zagłówek.

– Dobra, stajemy – zadecydowałem, z niepokojem obserwując ukochaną przez lusterko.

Ojciec wypatrzył odpowiednio bezpiecznie usytuowane pobocze i zaparkowaliśmy nasz mechaniczny rydwan francuskiej produkcji pośrodku niczego. Mimo kłębiastych, szarych chmur, które pokrywały całe niebo, góry były pięknie zielone, a obłoki zdawały się unosić nad ich wierzchołkami na tyle, by dało się dostrzec bezkreśnie ciągnące się górskie łańcuchy, pośród których mała nitka była drogą, którą dopiero co się przemieszczaliśmy. Zostawiłem nieco amoniaku na andaluzyjskiej ziemi, porobiliśmy zdjęcia i załadowaliśmy się do samochodu.

Słuchaj teścia swego, zwłaszcza hiszpańskiego

Gdy kilka dni temu opuszczaliśmy przytulną Kordobę, Antonio, teść mojego brata, polecił nam wizytę w jednym z białych miasteczek. Nazywa się je nie dlatego, że odwiedził je Zygmunt Chajzer ze swoim proszkiem, lecz dlatego, że budynki w nich są pomalowane na biało. Brzmiało intrygująco, a jak Antonio coś poleca, to warto to zobaczyć (lub zjeść, lub jedno i drugie).

Pokonaliśmy jeszcze tylko kilka śmiercionośnych zakrętów, gdy wjechała ona, cała na biało: Grazalema. Im bardziej zbliżaliśmy się do miasteczka, tym bardziej robiło się ono białe i tym mniej biało przedstawiała się sytuacja na niebie, nawet gdzieś nieśmiało prześwitywał błękit, jakby niebo przypominało sobie, że przecież jesteśmy w Andaluzji i pogoda również powinna być andaluzyjska.

Wjechaliśmy na obszerny, piaszczysty i całkiem pusty parking tuż przed Grazalemą, skąd roztaczał się naprawdę wspaniały widok na miasteczkową biel, górską zieleń, skalistą szarość. Pod naszymi stopami kilka odległych aut pokonywało poskręcane drogi.

Grazalema to małe miasteczko, poświęciliśmy równie mało czasu na wizytę w nim – napiliśmy się kawy w kawiarni, w której z radioodbiornika wydobywał się głos Ronniego Jamesa Dio, dokonaliśmy oględzin kościołka, który zamykał architektonicznie Plaza de Andalucia, pochodziliśmy pośród wąskich uliczek, pozaglądaliśmy grubiańsko ludziom przez okna do ich mieszkań i to by było na tyle.

Ronda była tuż za rogiem i to dosłownie – przy wyjeździe z miasteczka minęliśmy rogatego byka, zaklętego w pomnik.

Koty i supermarket

Wjazd do Rondy już nie był tak triumfalny: najpierw należało załatwić formalności, znaleźć miejsce parkingowe i zlokalizować nasz hotel. Poza tym będąc w mieście nie widać tego, co w nim najlepsze – tzn. widoku na nie. Do tego jeszcze dojdziemy.

Rozrzuciliśmy nasze bagaże w hotelowych pokojach i pierwszym przybytkiem, jaki odwiedziliśmy, był okoliczny supermarket. Doszło tam do niecodziennej dla mnie, starego otwocczanina, sytuacji: moja mama była tak zachwycona sklepowym towarem, że nieopatrznie potrąciła kolanem słoik z przecierem pomidorowym, który nie potrafił oprzeć się grawitacji i uderzył w twardą posadzkę z hukiem, rozbryzgując na wszystkie strony passatę, wymieszaną ze szkłem. W naszej alejce natychmiast pojawił się uzbrojony w mop młodzian, gotów do walki z żywieniowym żywiołem.

– Moja mama mówi „przepraszam” – zagadałem po hiszpańsku do chłopaka, który kompletnie nie zrozumiał moich słów. Nie dlatego, że wypowiedziałem się niegramatycznie po hiszpańsku, ale w ogóle nie dopuszczał do świadomości, że ktoś może przepraszać za nieszczęśliwy wypadek, nieintencjonalne działanie, a gdy zaproponowaliśmy, że zapłacimy za zniszczony produkt, chłopak tylko popukał się czubkiem kija od mopa w czoło i zniknął wśród nabiału tak szybko jak się pojawił.

Z wypełnionymi reklamówkami wróciliśmy do hotelu, zostawiliśmy towar i wyjrzeliśmy przez okno. Pogoda wreszcie przypomniała sobie, w jakiej szerokości geograficznej się znajdujemy. Na niebie zostało jedynie kilka białych jak samojed obłoków, a słońce świeciło lepiej niż żarówki Osram zaraz po zamontowaniu. Bez większego planu zaczęliśmy przechadzać się po mieście. Ronda może jedynie ze dwa ronda, natomiast pełno w niej jest kotów. Z lewej trzy koty wylegiwały się pod palmą, z prawej dwa koty parzyły się pod restauracją, dwa metry dalej jeden kot bawił się ze swoim ogonem, kilka kroków dalej trzy koty ganiały za czwartym kotem, który ganiał za pierwszym kotem. Generalnie: kiciusiarium. Rude, czarne, białe, zupełnie jak na półce z farbami do włosów w Rossmannie.

 

Zostawiliśmy koty w spokoju i podeszliśmy do krawędzi miasta. Ronda zlokalizowana jest na szczycie skalistych wzgórz i jeden z krańców miasta kończy się pionowym spadkiem w dół, od którego dzieli nas licha barierka. Widok jest oczywiście piękny, zwłaszcza przy sprzyjającej aurze. To było wszystko, na co sobie tego dnia pozwoliliśmy. Przed kolacją, którą przygotowaliśmy w naszym salonie, wybrałem się jeszcze z mamą na kawę, z czego wywiązała się ciekawa historia. Opisałem ją już w jednym ze wcześniejszych opowiadań.

Camino de los Molinos

Następnego dnia po ciemnych chmurach, deszczu, mgle i ziąbie pozostało tylko nieprzyjemne wspomnienie.

 

Obudziliśmy się żadnym kosztem, zjedliśmy to, co zostało nam z wczorajszej, obfitej kolacji, po czym ruszyliśmy w stronę szlaku. Planowaliśmy oddalić się nieco od Rondy, żeby w pełni rozkoszować się przecudownym widokiem największego skarbu tego miasta: mostu.

 

Rzuciliśmy każdy swoim okiem na Puente Nuevo jeszcze z góry, zbliżając się do kanionu El Tajo, nad którym rozciąga się słynny most i wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że nie chciałbym być z niego zrzucony (w sumie to nie chciałbym być zrzucony z żadnego mostu, wiaduktu czy kładki). Zarówno piękny widok na zalesione zbocza i potężne, wyżłobione przez miliony lat skały, na których wzniesiona jest Ronda, jak i panorama okolicy, zrobiły na mnie duże wrażenie, zwłaszcza że ja lubię patrzeć na ludzi z góry.

 

Chodziliśmy sobie tempem spacerowym po wielkich miejskich tarasach, zachwycając się każdą sekundą tej przechadzki, gdy wreszcie chmury przegrały pojedynek z promieniami słonecznymi i uciekły czym prędzej w swoją stronę, zostawiając na niebie jedynie najsłabsze, puchate i białe obłoki. Słońce rozświetlało skały, drzewa, drogi, domy, arenę walk byków, tarasy i balkony, a nasza czwórka szła i szła przed siebie z nadzieją, że spotka nas coś wyjątkowego.

Tradycja to nie jest coś ekstra

W końcu, gdy okolica zaroiła się od wielobarwnych polnych kwiatów, droga zaczęła prowadzić nas ku dołowi, odsłaniając coraz piękniejszy widok na Rondę. Szliśmy tak sobie pośród maków w kierunku Puente Nuevo, podziwiając go teraz z zupełnie nowej, jeszcze piękniejszej perspektywy, z której można było objąć tę cudowną strukturę wzrokiem, podziwiając przy okazji niewielki wodospad, szumiący łagodnie gdzieś u dołu konstrukcji.

 

Gdy wreszcie tata, mama, Ewelina i ja, każdy z osobna nacieszył się doskonałym połączeniem architektury z naturą, zatrzymaliśmy się na skraju zbocza i spojrzeliśmy to na rysującą się ku górze Rondę, to na wijące się u dołu dróżki.

– Dobra, idziemy – zadecydowała Ewelina, uśmiechając się spod ronda kapelusza spod Rondy. – Ale tylko kawałek, za moment zawrócimy.

– Oczywiście – odrzekł mój tata. Wszyscy zgodziliśmy się na ten plan.

Ledwo mrugnąłem oczami, zdjąłem kurtkę i założyłem okulary przeciwsłoneczne, a wielki Puente Nuevo stał się tylko trzema łukami, widocznymi w oddali gdzieś u szczytu skał.

Walk z wiatrakami

Weszliśmy wprost na Camino de los Molinos, czyli trasę, która prowadziła w dół zbocza, poprzez liczne opuszczone lub na nowo zaadaptowane młyny. To był strzał w dziesiątkę. Trasa nie była wymagająca, widoki zapierały dech w piersiach, a największą nagrodą była możliwość pomiziania malutkich, białych niczym Grazalema kotków, które hasały sobie wesoło po Albergue Los Molinos, gdzie zatrzymaliśmy się na piwo.

 

Szlak był prosty i piękny, zupełnie tak samo, jak ja. W podróży towarzyszyły nam świerszcze, strumienie oraz kapliczka z 1943 roku, ukryta gdzieś wśród zarośli. Część z roślin wyglądała w ogóle zupełnie jak piękna szczotka do czyszczenia kibla. W takich warunkach okolicznościach przyrody można zapomnieć o upływającym czasie.

 

Jak się zeszło z górki, to zaraz się będzie wchodzić pod górkę. Upał był srogi, więc wspinaczka z drugiej strony z powrotem do Rondy zabrała nam sporo czasu, wliczając w to kilka przystanków na złapanie oddechu.

Mosty i noc

Gdy dotarliśmy na miejsce to przede wszystkim poszliśmy do hotelu wziąć prysznic, gdyż połączenie upału z wysiłkiem fizycznym źle się skończyło dla co bardziej wrażliwych na zapachy Hiszpanów. Następnie zostawiliśmy rodziców w pokoju, a sami poszliśmy zobaczyć jeszcze dodatkowe atrakcje Rondy, bo mieliśmy już na ten dzień wyrobioną normę patrzenia na mosty, ale jak się okazało, pozostałe atrakcje Rondy to dwa kolejne mosty. Ronda mogłaby się nazywać Mostar, gdyby ta nazwa nie była już zajęta.

 

Żeby trochę urozmaicić sobie życie, poczekaliśmy na zapadnięcie zmroku. Wówczas mosty Rondy zamieniły się w misternie podświetlone cuda i jeśli wydawało wam się, że będę miał mostów po dziurki w przęsłach, to się pomyliliście – nawet na romantyczną kolację z Eweliną wybraliśmy miejsce, z którego rozciągał się znakomity widok na główny łuk Puente Nuevo.

Ku tuńczykom

Naszym następnym celem był już gwóźdź programu, czyli miejscowość, w której mój brat miał poślubić moją wówczas jeszcze nie bratową, ale teraz już tak. Garnitury i sukienki mieliśmy gotowe, bak pełny – tylko dwieście kilometrów dzieliło nas od miejscowości Zahara de los Atunes.

Andaluzja w odcinkach

To jest czwarty odcinek cyklu „Andaluzja w odcinkach”. Całość można znaleźć pod tym adresem 🙂

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE