* Bardzo lubię Hiszpanów, a zwłaszcza Andaluzyjczyków: są otwarci, przesympatyczni, pełni poczucia humoru i chęci do życia, mają przepyszne jedzenie, wspaniałe krajobrazy oraz chęć dzielenia się wiedzą na temat swojego kraju, jakiej gdzie indziej ze świecą szukać. Zawsze goszczą nas tym, co mają najlepsze, pokazują ciekawe zakamarki swojej ojczyzny, a do tego wszystkiego są chodzącymi przewodnikami kulinarnymi: jedzenie w miejscu poleconym przez nich, a wybranym przez nas, różni się od siebie tak, jak paella różni się od kurczaka gong bao.
Gdy tak kolejny raz przybywam na Półwysep Iberyjski to zaczynam dostrzegać też mroczną stronę Hiszpanii, wady jej krajanów, pewne nawyki, do których ja, zwykły chłopak z Mazowsza, nie jestem przyzwyczajony. O tym będzie to opowiadanie – pisało mi się je ciężko, bowiem jedno oko ciągle miałem przymrużone.
Powód #1: kawa oznacza „do widzenia”
Kocham kawę. Jest to poetycka wersja zdania „jestem uzależniony od kawy”. Wypijam około ośmiu filiżanek tej czarnej ambrozji dziennie, w różnych kombinacjach, americano, cappuccino, flat white, latte, latte macchiato, soy latte, mocha, espresso, espresso doppio, zimna kawa po Ewelinie, cortado, ristretto, ach, na samą myśl aż mi się chce napić kawy. Zaraz wracam.
Jestem z powrotem.
O czym to ja opowiadałem? Ach tak, kocham kawę. Pewien mądry człowiek, zapytany o to, jak jeść pizzę? Rękami czy nożem i widelcem? Z ananasem czy bez? Z ketchupem czy bez dodatkowego sosu? – odparł: „tak jak się lubi”. I tej zasady również się trzymam, jeśli chodzi nie tylko o picie kawy, ale również o to, kiedy ją pić. Kawa o poranku? Proszę bardzo. Kawa na drugie śniadanie? Czemu nie. Kawa do obiadu? Ależ zapraszam. Kawa z kolacją? Jeżeli pan pozwoli – z przyjemnością. Kawa przed snem? Naturalnie. Gdziekolwiek jestem, w dzień czy w nocy, oczyma kawosza oglądam grę.
Są jednak pewne kraje, w których istnieje coś takiego jak bardzo restrykcyjna kultura jedzenia i picia: są to przede wszystkim państwa Europy Południowo-Zachodniej, Włochy, Portugalia, Francja (Lazurowe Wybrzeże) i Hiszpania właśnie, nasza główna bohaterka. Każdy posiłek je się mniej więcej o wyznaczonej godzinie, sjesta to rzecz święta, śniadanie, obiad czy kolacja – pewne rzeczy wówczas się je, a pewnych nie. Ja, zwykły chłopak z Mazowsza, nie mam aż takich restrykcji. Na śniadanie chlusnę sobie swój szejk proteinowy z kawą, obiad to tak między dwunastą a szesnastą, kolacja to czasem późny obiad lub bardzo wczesne śniadanie.
Kawa jednak jest dla mnie kluczowa i mam na nią często ochotę, a tę ochotę muszę zaspokoić natychmiast. Wcale nie jestem uzależniony, po prostu nie mogę żyć bez kofeiny, a gdy nie ma w pobliżu mnie kawy, to mam ochotę niszczyć i zabijać.
Przenieśmy się zatem do Walencji, ojczyzny mojego ukochanego dania paellą zwanego. Jeść paellę w Walencji to trochę tak jak kosztować pizzę neapolitańską w Neapolu albo jeść kapustę w Charsznicy. Smak jest wówczas wzbogacony swoistą aurą otoczenia, magią regionu, z którego owo danie pochodzi. Usiedliśmy wygodnie w z góry upatrzonej restauracji i po krótkiej wymianie uprzejmości z kelnerem zamówiliśmy patelnię z ryżem i króliczym mięsem oraz z innymi frykasami.
Tak sobie siedzieliśmy z Eweliną przy drinkach i rozmawialiśmy o tym, że na pewno nigdy nie założę bloga, gdy minęło nam jakieś dwadzieścia minut. Zaniepokojeni pustotą naszych brzuchów, ściągnęliśmy kelnera wzrokiem.
– ¡Najmocniej państwa przepraszam! Jeszcze jakieś dziesięć minut – wyjaśnił w biegu, zanim jeszcze zdążyliśmy zadać pytanie, po czym pomknął do kolejnego stolika.
– To może chociaż napijemy się kawy? – zaproponowała Ewelina, a gdy była w połowie wyrazu „kawa”, ja już machałem ręką na kelnera, który przykicał do nas w mgnieniu oka między ciasno ustawionymi stolikami.
– Señor, poprosimy dwa razy americano – zagadałem, gdy nagle dostrzegłem swego rodzaju konflikt wewnętrzny, malujący się w źrenicach mojego rozmówcy.
– ¿Ale jak to? ¿To już państwo wychodzą? ¿A co z paellą? – spojrzał smutnym wzrokiem w stronę kuchni.
– Paellę jeszcze zjemy, teraz tylko byśmy w ramach oczekiwania napili się kawy – wyjaśniłem i widziałem, jak kelner stara się zrozumieć, o co nam chodzi. Spojrzał na nas, zrozumiał, że jesteśmy z jakiegoś odległego, egzotycznego kraju, gdzie kawę pije się czasem również do posiłku, po czym ukłonił się nisko i udał w stronę kuchni, niosąc po chwili tackę z dwiema filiżankami kawy wysoko nad głową, jakby chciał, by wszyscy lokalsi widzieli, cóż to za dwa wybryki natury czekają na swoje danie główne.
Powód #2: to kiedy pić tę kawę?
Było już dość późno, zbliżała się dziesiąta wieczorem. Pożegnaliśmy się z najbliższymi w wąskich uliczkach kordobiańskiej starówki i ruszyliśmy w kierunku naszego mieszkanka, które na okoliczność naszej wizyty wynajmowaliśmy.
– Zjadłabym coś – odezwała się po dziesięciu sekundach Ewelina.
– Ja też – potaknąłem. Tuż przy bramie wyjściowej dostrzegliśmy jarzące się światła wciąż czynnej restauracji, gdzie rozmowy hiszpańskich gości słychać było na ulicy.
Kelner zaprowadził nas do stolika i zajrzeliśmy do menu, gdzie szparagi wyglądały jako doskonały wybór.
– ¿Czy są państwo gotowi? – po chwili pojawił się obok nas młody mężczyzna.
– Tak, poprosilibyśmy szparagi…
– Tak jest.
– Do tego weźmiemy małe piwo…
– Oczywiście.
– I czarną kawę.
– Nie.
– Super, dzięku… zaraz, co?
– Nie.
– Ale ja chcę się napić kawy!
– Señor, jest już po 22 – kelner wymownie spojrzał na ozdobny zegar na ścianie. – O tej porze nie pije się kawy.
Spojrzałem na Ewelinę, Ewelina spojrzała na mnie, oboje spojrzeliśmy na kelnera, czy też raczej na jego plecy, bo po tym wszystkim zabrał menu i zniknął za drzwiami kuchni.
Powód #3: czy powinno się pić to, co się lubi?
Podczas naszej trzytygodniowej wycieczki po Andaluzji, razem z Eweliną i moimi rodzicami zatrzymaliśmy się na dwie noce w miejscowości Ronda. Gdy już nacieszyliśmy oczy wspaniałym mostem i wróciliśmy ze szlaku, mojej mamie zachciało się kawy. Było to dla mnie zrozumiałe, bo mi się zawsze chce kawy. Poszliśmy zatem do najbliższej kawiarni, usiedliśmy przy stoliku i czekaliśmy na kelnera. Tutaj przytaczam dialog, jaki odbył się łamaną angielszczyzną między kelnerem a moją mamą – przytaczam z pamięci i w kilku miejscach musiałem improwizować. Myślę, że mniej więcej wiadomo, które to miejsca.
– Witam serdecznie, ¿w czym mogę państwu służyć? – zapytał po chwili kelner, pojawiając się znienacka.
– Poproszę americano z mlekiem – odezwała się moja mama, a w oczach kelnera pojawiła się nagła pustka.
– ¿Że co proszę?
– Poproszę americano z mlekiem – powtórzyła moja mama.
– Ależ proszę pani… ¿americano z mlekiem?
– Tak.
– ¿Americano? ¿Z mlekiem?
– Mhm.
– Ale americano to jest kawa z wodą. ¿I do tego z mlekiem?
– Tak jest.
– Pani pozwoli, że się upewnię. Życzy pani sobie, bym w te pędy udał się w stronę mojej stojącej za ladą koleżanki i przekazał jej następującą informację – kelner wziął głęboki oddech. – Aby przygotowała kawę, następnie wlała do niej gorącej wody i w momencie, gdy każdy normalny człowiek kończy przygotowanie tego wytrawnego czarnego napoju, ja jeszcze miałbym poinstruować swoją koleżankę, że do tego wszystkiego ma jeszcze dodać mleka.
– Dokładnie tak.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli – kelner przysunął sobie krzesło i usiadł z nami przy stole. – Pani zamówienie jest następujące: bierzemy klasyczną filiżankę, przeznaczoną do spożywania kawy czarnej. Uruchamiamy nasz ekspres do kawy. W jego wnętrzu mielą się nasze lokalne ziarna, a za sprawą odpowiedniego ciśnienia naszej maszyny do owej filiżanki zaczyna wlewać się czarna esencja. Gdy już wystarczająco wypełni rzeczoną filiżankę, maszyna dodaje do niej gorącej wody. W tym momencie, za pani przyzwoleniem, do tej wspaniałej kofeinowej mikstury mielibyśmy jeszcze dolać mleko, ot tak, zwykłe mleko, jakby nigdy nic, wlane do kawy z wodą.
– Zgadza się.
– Już przynoszę.
Zostaw komentarz