Zbliżał się 8 marca – dzień bardzo ważny: to wtedy imieniny obchodzą Miłogost i Poncjusz, a zatem de facto tylko dwie osoby, Miłogost Reczek i Poncjusz Piłat. Leżeliśmy z Eweliną w łóżku naszego hotelu w Dubrowniku. Ja wpatrywałem się w ekran telewizora i zastanawiałem się, czy spać na prawym, czy może na lewym boku, podczas gdy Ewelina w jednym ręku trzymała telefon, a w drugim tablet i wykonywała chyba już setne połączenie. To dzięki jej nieustępliwości mieliśmy już za parę godzin znaleźć się w innym kraju.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Europa Południowa

OPUBLIKOWANO

11 kwietnia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Jak już wspomniałem, następnego dnia, licząc od dnia wówczas dzisiejszego, a dzisiaj już dawno minionego, to jest 7 marca, wypadał dzień kobiet, więc z tej okazji Ewelina chciała w moim imieniu zaplanować sobie coś niezwykłego i miała nadzieję wykupić jednodniową wycieczkę gdzieś w głąb Chorwacji. Problem jednak był taki, że do końca doby zostało kilka godzin i szczerze wątpiłem, że uda się jej cokolwiek znaleźć. Dlaczego to ja osobiście nie zaplanowałem nic szczególnego na dzień kobiet? To świetne pytanie, jeśli ktoś ma odpowiedź, to zapraszam do kontaktu.

Rozmowy kontrolowane

– Rozumiem, dziękuję – zakończyła kolejną rozmowę.

– Mówię ci, że nic z tego – mruknąłem, udając, że oglądam chorwackie wiadomości i coś z nich rozumiem. Ewelina spojrzała na mnie jak Czarnogórzanie na Chorwatów, poklepała po ekranie tabletu i wykonała kolejny telefon.

– Tak. Tak. Tak? Tak! Tak… tak. Tak-tak – dyskutowała żywo, chociaż akurat wówczas prowadziła rozmowę po angielsku, więc tak naprawdę brzmiało to w następujący sposób: „Yes. Yes. Yes? Yes! Yes… yes. Yes-yes”. Po zakończonej rozmowie wstała i wykonała double cabriole derrière, co mogło oznaczać dwie rzeczy: albo udało jej się zarezerwować wycieczkę, albo znów będziemy odgrywać całego „Dziadka do orzechów”.

– Kto jest najlepszy? Kto jest najlepszy? – wskoczyła na łóżko i rychło zrozumiałem, że nie chodzi jej o Paula McCartneya.

– Och! Ach! Udało ci się? – moim ochom i achom nie było końca. – Dokąd jedziemy? Zagrzeb? Pula?

– Zagrzeb swój pesymizm, bo pula odwiedzonych państw zwiększa się! – klasnęła w dłonie. – Jedziemy do Hercegowiny!

Nie byłem żołnierzem na terenie byłej Jugosławii w pierwszej połowie lat 90., więc ten komunikat zdecydowanie mnie ucieszył.

Dawno nie byliśmy tak wydajni krajoznawczo, jak podczas tego wyjazdu – najpierw Czarnogóra, potem Chorwacja, a teraz Hercegowina. Trzy kraje za jednym zamachem, mokry sen terrorysty-obieżyświata.

Demony wojny według Samula

Bałkany od dawna były na mojej liście, bo śnię i Hercegowinę, i Serbię, i pozostałe kraje tego obszaru. Bośnia i Hercegowina to trochę jak Trynidad i Tobago, Iwan i Delfin czy Bolek i Lolek: te podmioty zwykle występują w parze i często zapominamy, że to tak naprawdę dwa osobne byty. Gdy tylko Ewelina potwierdziła naszą wycieczkę na dzień kobiet to natychmiast przeczytałem cały Internet, starając się dowiedzieć przed wyprawą jak najwięcej o Hercegowinie.

Jak to zwykle bywa, miałem jako takie stereotypowe wyobrażenie o tym kraju – w końcu wcale nie tak dawno toczyła się tam niezwykle krwawa wojna, a ja ze trzy razy obejrzałem w swoim życiu „Demony wojny według Goi”. Spodziewałem się zatem ruin, wojska na ulicach, Bogusława Lindy i Tadeusza Huka oraz drobiazgowych kontroli co sto metrów. Ewelina przekonała mnie, bym zostawił jednak swój turystyczny AK-47 w pokoju hotelowym w Dubrowniku.

Granica razy sześć

Obudziliśmy się w dniu kobiet z samego rana, zjedliśmy śniadanie i wyszliśmy przed budynek, gdzie czekał na nas pokaźnych rozmiarów samochód. Na nasz widok uchyliły się jego boczne drzwi: czułem się troszkę jak Walt White, gdy chciał całkowicie zmienić tożsamość.

W środku jednak przywitał nas wesoły mężczyzna, który nie zajmował się sprzedażą i reperacją odkurzaczy, a mimo to udało mu się wciągnąć nas w swój podróżniczy świat.

– Bardzo mi miło! Jestem Davor i będę waszym przewodnikiem podczas tej wycieczki! – przywitał się po angielsku. – Moje imię trudno zapamiętać, więc możecie mi mówić Dave.

– Nie, nie, nie ma problemu – nie zgodziłem się, siadając z tyłu. – Nazywasz się zupełnie jak Davor Šuker, a któż może zapomnieć chorwackiego króla strzelców z Francji 98!

– Davor jaki? – zapytał nasz przewodnik, a ja zrozumiałem, że mogę już mieć swoje lata.

Po tej fenomenalnej wymianie zdań ruszyliśmy przed siebie i Davor przedstawił nam dokładny plan wycieczki, a my zadawaliśmy mu mnóstwo pytań.

Moi rodzice zawsze chcieli, bym przekraczał jak najwięcej granic, ale tego dnia przekroczyłem chyba wszelkie granice w dziedzinie przekraczania granic i zrozumiałem, że głupota ludzka nie ma granic, ale Chorwacja, Bośnia i Hercegowina mają. Przekroczyliśmy granicę międzypaństwową aż sześć razy: najpierw granica między Chorwacją a Bośnią i Hercegowiną, potem między Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją, a następnie pomiędzy Chorwacją a Bośnią i Hercegowiną, po czym w drodze powrotnej między Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją, Chorwacją a Bośnią i Hercegowiną, aż wreszcie między Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją. Wtedy właśnie zrozumiałem, że Chorwacja, niczym Niemcy w latach międzywojennych, jest podzielona na dwie części wąskim korytarzem: Neum, czyli jedynym dostępem Bośni i Hercegowiny do morza.

Rozcierałem sobie staw łokciowy, bo dostałem zakwasów od ciągłego wyciągania i chowania paszportu. Za oknem rozciągały się góry – mnóstwo górskich szczytów, czasem poprzecinanych jakimś jeziorem lub zielonymi polami. Davor zaczął opowiadać nam nieco o pierwszym punkcie naszej wycieczki – Wodospadach Kravica.

Wodospady Kravica

Jeśli spodziewaliście się wodospadów, należących do Lenny’ego Kravitza lub chociaż kształtem go przypominających to muszę was rozczarować – amerykański muzyk niestety ma nic wspólnego z tym cudem natury.

Skręciliśmy w jakąś wybitnie wschodnioeuropejską drogę, która sprawiła, że zatęskniłem za Otwockiem. Po solidnym wytrzęsieniu, zatrzymaliśmy się na pustym parkingu i podeszliśmy do równie pustej kasy biletowej, zostawiając Davora w samochodzie. W sezonie na pewno jest tu więcej ludzi, a my – pozasezonowi podróżnicy – mieliśmy cały kompleks tylko dla siebie. Skręciliśmy od razu w boczną dróżkę i natychmiast natrafiliśmy na pierwsze arcydzieło natury – skupiska drzew, rosnące na samym środku rwącej rzeki, która załamywała się co jakiś czas na kolejnych kaskadach, donośnie szumiąc i bulgocąc. Zatrzymaliśmy się na kilka chwil, patrząc zmrużonymi oczami na wyłaniające się nieco dalej górskie zbocza i czubek tych „właściwych” wodospadów, zraszając swe twarze unoszącą się w powietrzu mgiełką. W pewnym momencie tego naturalnego majstersztyku woda zdawała się płynąć we wszystkie strony, by wreszcie wraz z krawędzią zbocza łączyć się w jedno i spadać donośnie ku dołowi.

piękne wodospady kravica

Poszliśmy dalej, posuwając się pomiędzy zielonymi barierkami po wyznaczonej ścieżce i wreszcie docierając do Wodospadów Kravica. Cóż, czy znacie wodospad, który nie jest piękny? Nawet „wodospad” w mojej rodzinnej miejscowości, mający jakieś 7 centymetrów spadku, szumiący cichutko poniżej mostu kolejowego, ma w sobie niekłamany czar, a co tu dopiero mówić o tej konstrukcji, wzniesionej przez siły przyrody ku uciesze naszych ludzkich oczu: ciągnące się na szerokości jakichś stu metrów spienione wodogrzmoty, wpadające jednogłośnie do wyjątkowo lazurowej rzeki Trebižat, przypominającej na tym etapie swojego koryta bardziej jezioro.

wodospady kravica hercegowina

Stanęliśmy bardzo blisko drewnianej barierki i wychylaliśmy się jak najbliżej wodospadów, starając się niemożliwie dosięgnąć ich własnymi dłońmi. Ten szum, ta piana, bulgotanie, to wszystko zadziałało na mnie bardzo uspokajająco – może był to wyraźny znak, że czas wziąć prysznic.

Zeszliśmy nad brzeg rzeki i zaczęliśmy moczyć czubki palców u dłoni w jej wodzie.

ewelina i wodospady kravicataras przy wodospadach kravica

Już miałem z tej mistycznej egzaltacji paść na kolana i wielbić jednego z 12 tysięcy dostępnych bogów, lecz napis na drzewie wyraźnie zakazywał odbywania w tym miejscu religijnych praktyk.

kravica, zakaz odbywania praktyk religijnych

 

Przeszliśmy się zatem wzdłuż rzeki nieco dalej, do bardzo interesująco wyglądającej barki, stojącej zaraz obok drewnianego tarasu – przyznacie sami, miejsce jak z obrazka.

łódka przy wodospadach kravica

Na prawo most, na lewo most – a dołem Neretwa płynie

Ruszyliśmy dalej w drogę z naszym chorwackim kierowcą. Minęliśmy przypominający reklamę wielkoformatową drogowskaz na Medziugorie, ale nie mieliśmy w planach odwiedzenia tego znanego z objawień maryjnych miejsca. Zresztą, odkąd Matka Boska objawiła się ludziom w drzewie w Karczewie to jej prestiż w moich oczach nieco podupadł i nie byłem specjalnie podekscytowany myślą o oglądaniu tego typu miejsc. Chwilę dalej za Matką Boską pojawił się zresztą billboard reklamujący garnki i patelnie, więc już w ogóle to połączenie sacrum z profanum sprawiło, że nastawiałem się raczej na nieco bardziej przyziemne atrakcje.

drogowskaz na medziugorie

 

Przed nami gdzieś bliżej horyzontu wyłoniły się ośnieżone górskie szczyty i w ogóle wokół dostrzegałem coraz więcej cywilizacji: zmodernizowane drogi, mnóstwo mniejszych wiosek i miasteczek, wcześniej wspomniane przydrożne reklamy – w takiej atmosferze dotarliśmy do Mostaru, gdzie mieliśmy spędzić kilka ładnych godzin.

Wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale dopiero w Mostarze przypomniałem sobie, że w Bośni i Hercegowinie religią dominującą jest islam. To pierwsze państwo z dominującym islamem, które przyszło mi odwiedzić, a zatem wiązało się to z moją pierwszą w życiu wizytą w meczecie. Przeszliśmy zatem brukowanym traktem poprzez wybitnie głośne targowisko, kierując się wprost na minaret, z którego docierały co jakiś czas przeróżne śpiewy. Jak się okazało, przy meczecie można było zaspokoić pragnienie podwójnie – zarówno chęć obcowania z Allahem, jak i z Coca-Colą.

Dotarliśmy szybko do najsłynniejszej atrakcji Mostaru – do mostu (tutaj należy przyznać, że lepszej nazwy miejscowość nie mogła sobie wybrać, aż szkoda, że Paryż nie nazywa się Wieżysz, Rzym nie nazywa się Koloseław, a Berlin – Currywurstia). Most jest tym szczególnym rodzajem konstrukcji, którą najlepiej podziwia się, będąc od niego oddalonym – toteż szybko przeszliśmy przez wierzchołek tejże architektonicznej struktury, patrząc z lekkim niedowierzaniem na ubranych w tzw. gacie mężczyzn, mających chęć oddać skok ku ciągnącej się poniżej nas rzece.

Brzegi rzeki Neretwa wyglądały w ogóle jakoś tak pięknie i tajemniczo. Nie to, żeby waliły po oczach jakimiś perłami architektury, ale lazurowa woda, przepływająca poprzez górskie zbocza, w połączeniu z brązowymi trawami, gałęziami, pozbawionymi liśćmi, kolorowymi ścianami domów, wieżami minaretów, jasnoniebieską kopułą meczetu, dzwonnicami kościołów, brukiem głównej ulicy sprawiała naprawdę fantastyczne wrażenie, któremu moje źrenice nie potrafiły się oprzeć.

mostar - widok na most

Róże Hercegowiny

– Słyszysz? – zwróciłem uwagę Ewelinie, gdy szliśmy poprzez zatłoczone targowisko. – Muezzin nagle zaczął śpiewać basem!

– Wiesz co, to jednak chyba twoje burczenie w brzuchu – zauważyła słusznie. Niewiele myśląc, weszliśmy do pierwszej restauracji, która oferowała widok na most – gdyby jedzenie nie okazało się dobre to przynajmniej widoki będziemy mieć przepyszne.

Usiedliśmy przy schludnym stoliku na ławeczkach, pod zadaszeniem ze zwisającymi lampionami, rozkoszując się iście pocztówkową perspektywą.

restauracja w mostarze, hercegowina

 

Głos muezzina mieszał się z najlepszymi przebojami, lecącymi z jakiegoś hercegowińskiego odpowiednika RMF MAXX.

Swego rodzaju wewnętrzne podziały społeczności Mostaru były widoczne w formie wybitnie namacalnej. Tak mogło przebiegać rozumowanie społeczności muzułmańskich i chrześcijańskich Mostaru:

Postawimy tu sobie kościół z wysoką wieżą!

– No to my postawimy sobie nieco wyżej meczet z nieco wyższym minaretem.

– Tak? To w takim razie my zbudujemy kolejny kościół z jeszcze wyższą dzwonnicą

– Mówicie? No to my pierdykniemy meczet z wielką kopułą i dwoma minaretami, zajmiemy na tyle dużo przestrzeni, żebyście już nie mieli gdzie budować

– Dobra, to my na najwyższym okolicznym wzgórzu postawimy krzyż.

Brzmi to teraz zabawnie, ale nie tak dawno te dwie społeczności walczyły ze sobą na śmierć i życie w imię religii.

kawa w tyglu, mostar, hercegowina

Z zamyślenia wyrwał mnie przecudowny zapach i byłem przekonany, że to wreszcie moje najnowsze perfumy z Biedronki zaczęły działać, kiedy zrozumiałem, że ta cudowna woń wydobywa się z pięknego tygielka z kawą, który kelner postawił na naszym stoliku. Tygielek tak bardzo nam się spodobał, że postanowiliśmy kupić sobie tego typu naczynie na okolicznym targowisku i zabrać ze sobą do Warszawy.

Po chwili dostaliśmy też do jedzenia szisz kebab z baraniny i ćevapi (znane szerzej jako ćevapčići), czyli w skrócie: mnóstwo doskonałego, ociekającego tłuszczem mięsa. Kelner nie zapomniał oczywiście również o roślinach – chwilę po tym, jak nalał Ewelinie wina, wręczył jej czerwoną różę z okazji dnia kobiet i dnia matki jednocześnie (w Hercegowinie 8 marca to podwójne święto). Cóż za wspaniały dzień! Nie dość, że Ewelina sama organizuje sobie wycieczkę-niespodziankę, to jeszcze obcy mężczyzna wręcza jej kwiaty, więc ja już tak naprawdę nic nie muszę robić!

Z tej okazji napisałem wiersz:

Ofiaruję mojej Ewelinie

Z kwiatów Hercegowiny utkany

Tygiel, w którym utonie

Całkiem niezły posiłek, jaki

Konsumuje lubieżnie w to popołudnie

W ciepłych dekoracjach restauracji

Przy minaretach i przy winie

Meczety dwa, meczeciki małe dwa

Najedzeni, ruszyliśmy dalej brukowaną ulicą w stronę meczetu – meczeciku w zasadzie, jeśli porównać go do najsłynniejszych świątyń muzułmańskich. Był to Koski Mehmed Pasha, wzniesiony w 1618 roku. Wstęp kosztował jedynie 3 euro, 6 euro jeśli chciało się wejść na szczyt minaretu. Wybraliśmy tę drugą opcję i to był błąd, o czym zaraz się przekonacie.

wnętrze meczetu Koski Mehmed Pasha

Ucieszyłem się w ogóle, że nie trzeba było ściągać butów, wchodząc do meczetu – część modlitewna była odgrodzona czarną taśmą – bo możliwe, że woń moich skarpetek doprowadziłaby do kolejnego bałkańskiego konfliktu. Sama świątynia nie była może spektakularna wizualnie, ale samo to, że stoi sobie tu od 400 lat zrobiło na mnie wrażenie, bo w moim rodzinnym Otwocku miejscowi kretyni zniszczyli nowe toalety miejskie zaraz po zakończeniu prac rewitalizacyjnych parku miejskiego.

Środek meczetu wyłożony był przeróżnymi dywanami w fantazyjne wzory, a część okien wypełniona kolorowymi witrażami w formie połączenia trójkątów z sześciokątami, co sprawiało, że przypominały one Gwiazdę Dawida (aczkolwiek wątpię, by taki był zamiar twórcy). Dywany na zwyczaj rosyjski powieszone były również na ścianach, pokrytych oprócz tego arabską kaligrafią i innego rodzaju malowidłami.

wnętrze w meczecie w Mostarze

 

Po obejrzeniu głównej sali poszliśmy w kierunku schodów, prowadzących na szczyt minaretu i tu pojawił się mały, a zarazem duży problem – najwyraźniej muzułmanie w XVII wieku byli sporo niżsi i wężsi ode mnie, bo żeby wcisnąć się do środka to musiałem zgarbić się niczym Quasimodo.

za wysoki na minaret

Gdy wreszcie przecisnąłem się przez ciasny otwór to przypomniałem sobie, że przecież mam lęk wysokości i gdy wchodziłem na przykład po schodach na szczyt latarni morskiej w Krynicy to dotarłem może do półpiętra.

– Idź sama, ja sobie zostanę na dole – zawołałem w stronę Eweliny, która była kilka schodków przede mną. Wróciłem do wykończonej kopułą głównej sali modlitewnej, porobiłem parę zdjęć i minęło może kilka sekund, gdy Ewelina pojawiła się za moimi plecami.

– Stromo, ciasno, wąsko – wyjaśniła. Myślałem, jakim by tu odpowiedzieć żartem, ale nic nie przyszło mi do głowy. Obejrzeliśmy jeszcze meczet z zewnątrz, z której to perspektywy moim zdaniem prezentował się dużo bardziej interesująco.

W Mostarze znajduje się też drugi meczet, zwany meczetem Karađoz Bega – zbudowany dwadzieścia lat wcześniej od Koski Mehmed Pashy. Solidnie ucierpiał w wyniku drugiej wojny światowej i wojny bośniackiej, ale szczęśliwie przeszedł renowację i został udostępniony zwiedzającym, w tym przypadku mi i Ewelinie.

Wówczas zorientowaliśmy się, że zostało nam ledwie kilka minut, by przemierzyć stare miasto i spotkać się z Davorem.

Marsz turecki pod górę

– I jak, podobało się? – zapytał nas, gdy już wsiedliśmy do samochodu. Odpowiedzieliśmy twierdząco. – Słuchajcie, mam wyrzuty sumienia, że tak mało zobaczyliście. Mam zatem dla was propozycję, żeby pokazać wam coś, czego się nie spodziewacie.

Spojrzeliśmy po sobie z Eweliną z lekkim przestrachem.

– Po drodze do Dubrownika możemy nieco zboczyć ze szlaku i odwiedzić pewną interesującą wioskę – mówił nasz przewodnik, ruszając ulicą w stronę wyjazdu z miasta. – Nazywa się Počitelj – tutaj moją głowę wypełnił już stos słabych żartów słownych. – Można powiedzieć, że nie zmieniła się od czasów średniowiecza.

– Hehe, jak poglądy niektórych moich znajomych – zażartowałem.

Gdy dotarliśmy na miejsce i ogarnęliśmy wzrokiem całe Počitelj (a to niewielka wieś) to widać i czuć było wyraźnie taki średniowieczny vibe – wykładane kamieniem ścieżki, kamienne schody, kamienne ściany budynków, wszystko w niemal jednolitym, szarym kolorze. Nad wsią górowała kanciasta wieża na planie wielokąta foremnego, nazwana przewrotnie Kulą.

kula, pocitelj, hercegowina

 

Przed nami dostrzegliśmy meczet. Tutaj już należało zdjąć buty. Przeprosiłem wszystkich mieszkańców Mostaru za zapach całodziennej wycieczki, jaki zebrał się pośród splotów bawełny moich skarpetek, zostawiłem obuwie na zewnątrz i przekroczyliśmy z Eweliną w połowie otwarte drewniane drzwi.

wejście do meczetu w hercegowinie

 

Środek prezentował się ciekawie – czerwony, zdobiony złotymi wzorami dywan był mięciutki i pachnący, na pewno wyprany w Perwollu. Ściany w piaskowym kolorze przypadły mi do gustu. Goście mogli również nabyć drogą kupna Koran w kilku wersjach językowych, angielskiej, niemieckiej czy rosyjskiej. Uznaliśmy, że nie będziemy wchodzić na szczyt minaretu.

w meczecie bez butów

 

Podeszliśmy sobie w pobliże fortyfikacji, tak wysoko, jak tylko się dało i rozkoszowaliśmy się widokiem na góry i rzekę Neretwę, błyszczącą w świetle powoli obniżającego się słońca, wieżę Sahat Kula, a także kopuły i minaret meczetu Hajji Alija z XVI wieku.

Widok na Počitel

 

Być może w sezonie wszystko jest zielone i wesołe, ale mi bardzo podobały się te przesuszone kolory, podkreślające surowość okolicznych budowli i zdające się wciąż pamiętać tragedię, jaka wydarzyła się tu nie tak dawno temu…

kula, hercegowina

 

Wróciliśmy do Davora i ruszyliśmy z powrotem do Dubrownika, bogatsi w doświadczenia i tygielek na kawę oraz kolejne przekroczenie granic. Tak oto, dzięki nieustępliwości Eweliny, zupełnie tego nie planując, trafiliśmy do Hercegowiny.

Sycylia: Gole dell’Alcantara i szalony autostop

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE