– Mmm, kochanie, gdy jesteś przy mnie to mam mrówki na całym ciele – mruknąłem z wciąż zamkniętymi oczami, starając się ręką na oślep odszukać dowolnego kawałka ciała Eweliny. Im bardziej jednak jej szukałem, tym bardziej nie mogłem znaleźć. Otworzyłem oczy. No jasna cholera! Faktycznie: na całym ciele miałem mrówki! Zerwałem się na równe nogi, zapominając, że poszedłem spać nago i tym samym strasząc przechodniów za oknem widokiem swojej bagietki. Tańczyłem taniec szaleńca, starając się strącić z siebie wszędobylskie mrówki. Nie sposób stwierdzić, co też przyciągnęło je do mojego paryskiego pokoiku. Złapałem za pustą butelkę po nektarze bananowym, tłustą folię z ostatnim kawałkiem szynki oraz opróżnioną puszkę coca-coli, które leżały na jeszcze nie tak dawno białej pościeli i wyrzuciłem je do śmietnika.
reszcie przypomniałem sobie, co się wydarzyło. Wczorajszy dzień spędziłem w Luwrze. Cztery czy pięć godzin łażenia po salach, pełnych zabytków tak starych, że spokojnie mogły widzieć Mieczysława Fogga na żywo. Gdy już opadłem z sił po dwudziestych oględzinach Steli Hammurabiego to ruszyłem poprzez Rue du Louvre do swojego pokoiku. Stawiałem krok za krokiem w rytm jakiejś basowej melodii, kiedy zrozumiałem, że to burczenie mojego brzucha gra tego kiszkowego marsza. I tutaj pojawił się dylemat – pójść do jakiejś restauracji, w której ceny były iście paryskie, czy może jednak umrzeć z głodu, ale jednak mieć przy sobie ten ostatni grosz? Czasy były ciężkie. Do wypłaty jeszcze zostało sporo miesiąca. Zdecydowałem się zatem wleźć do spożywczaka. Zaopatrzyłem się wówczas we wspominane wyżej produkty i z torbą pełną jedzenia, picia oraz marzeń wróciłem do klaustrofobicznego hoteliku. Tam, zamknąwszy się w swoim pokoju, rozebrałem się do le bouillon de poulet, po czym wskoczyłem do łóżka, żarłem szynkę, popijałem nektarem bananowym z colą i planowałem następny dzień.
Ale dlaczego Paryż?
Pracowałem wówczas w miejscu, które do tej pory nazywam firmą-piekłem. Spędziłem tam okres pojedynczej ciąży, ale wydawało się, jakby trwało to pięć lat. Jedynym plusem tej krótkiej relacji został właśnie wyjazd do Paryża. Przekonałem zleceniodawcę, że konferencja w Paryżu jest zdecydowanie warta odwiedzenia (bo faktycznie, tak było). Firma zapłaciła zatem za bilety w dwie strony i hotel na jedną noc, a ja poniosłem jedynie koszt noclegu na czas weekendu, dzięki czemu mogłem skusić się na najdroższy nektar bananowy ze spożywczaka.
Paryż to trochę takie podróżnicze the best of Europy, razem z Rzymem czy Barceloną. Każdy tam był, nawet jeśli nigdy tam nie był – obrazki, takie jak Łuk Triumfalny, Wieża Eiffla, Pola Elizejskie, czy katedra Notre Dame znamy z pocztówek, filmów, seriali, obrazów, gazet i czasopism. Ciągnęło mnie tam, jak to zawsze ciągnie mnie do zasłużonych popkulturze miejsc. Niezależnie od tego, czy opanowałby mnie syndrom paryski, czy wręcz przeciwnie, syndrom sztokholmski, wiedziałem, że muszę odwiedzić stolicę Francji. Przynajmniej zawsze będę miał Paryż. Gdy nadarzyła się ku temu okazja – wszedłem w to z miejsca.
Francuskie śniadanie
Gdy już udało mi się zwalczyć przynajmniej część mrówek, ubrałem się i zszedłem na dół zjeść zamówione wcześniej śniadanie. Zamówione z wielkim bólem – recepcjonista oczywiście udawał, że nic nie rozumie z mojej Francuszczyzny i tylko naleganie, byśmy komunikowali się w tym języku sprawiło, że miałem tego poranka co jeść. Aczkolwiek obfitość śniadania wyraźnie mnie zaskoczyła. Gdy szanowny Paryżanin postawił przede mną kromeczkę chleba wielkości herbatnika, kostkę dżemu i szklankę soku pomarańczowego to spędziłem dobry kwadrans czekając na resztę jedzenia nim zorientowałem się, że to wszystko. Zjadłem, bo nie miałem wyboru, po czym ruszyłem w stronę metra.
Hotel miejski
Miałem doskonale rozplanowany dzień. To była jedyna okazja, by zobaczyć absolutnie wszystko. Nie miałem do stracenia ani minuty. Gdy wybiła ósma – siedziałem już w paryskim metrze i gnałem w kierunku Placu Bastylii. Po symbolu Rewolucji oczywiście nie został żaden ślad. Obecnie warczały tam samochody, a ich kierowcy warczeli jeden na drugiego. Pośrodku ronda postawiono wielką kolumnę ze złotą figurą na czubku, na pamiątkę wydarzeń z 1789 roku. Niemniej jednak to dobry punkt na początek spaceru. Niebo zachmurzyło się na szaro, co jakiś czas kropiło – ogromnie się ucieszyłem, bo w taką pogodę większość turystów pochowa się w swoich hotelach. Ruszyłem w drogę.
Pierwszym punktem sobotniego programu był Hôtel de Ville. Cóż, tutaj muszę się do czegoś przyznać. Uczyłem się francuskiego już jakiś czas, dogadywałem się w tym języku z jedynie niewielkimi problemami, ale jednak dawałem radę. Gdy planowałem swoją wycieczkę to wiele przewodników mówiło, że warto zobaczyć ten budynek. Pomyślałem sobie, że spoko, fajny hotel i do tego miejski. To miłe, że Paryż wybudował dla swoich mieszkańców taki przybytek. Dopiero po powrocie, mój serdeczny przyjaciel, a zarazem nauczyciel, Julien uświadomił mi, że Hôtel de Ville to nic innego jak francuskie słowo na ratusz miejski. To w sumie dobry pomysł, bo na pewno w wielu miejscowościach radni zamiast pracować to lenią się, jakby byli na wywczasie w hotelu.
Płoną góry, płoną lasy, płoną katedry
Po tym pierwszym faux pas, które nastąpiło jedynie w mojej głowie, podążyłem dalej wzdłuż Sekwany, rozkoszując się jej błyszczącą powierzchnią. Poprzedniej nocy, gdy szedłem nad brzegiem paryskiej rzeki, to odebrało mi mowę. Teraz mowy mi nie odebrało, ale widok nie był najgorszy. Skręciłem sobie w stronę mostu. Po paru krokach znalazłem się na Île de la Cité.
To było niedługo po tym, jak Quasimodo poszedł spać i zapomniał zgasić świecę. Pożar ogarnął słynną katedrę Notre Dame, część budynku bezpowrotnie zamieniła się w popiół, a cały przybytek był oczywiście zamknięty dla zwiedzających (z wyjątkiem gołębi, ale ja akurat gołębiem nie byłem).
Mimo to podszedłem tak blisko, jak tylko się dało, do ogrodzenia z blachy falistej i popatrzyłem sobie na te dwie charakterystyczne wieże, kwintesencję gotyku i wielką inspirację dla kolejnych katedr, rozsianych po całej Europie. Może jeszcze kiedyś będę miał okazję, aby zajrzeć do środka.
Szedłem dalej wyspą, zlokalizowaną na samym środku Sekwany. Tak oto znalazłem się pod Palais de Justice, czyli Pałacem Sprawiedliwości. Podziwiając pełen przepychu zegar, umiejscowiony na ścianie tego budynku, zrozumiałem coś o Paryżu: w tym mieście dawno nie było wojennej rozpierduchy. Ogromna część zabudowy miasta sięga XIX wieku i wcześniej. To oznaczało, że na każdym kroku, chodząc po stolicy Francji, natrafia się na COŚ. Nie mówię tu tylko o takich hitach, jak choćby Panteon (do którego trafiłem po prostu idąc przed siebie), ale nawet o zwykłych kamienicach czy mało znanych pomnikach. Wiele z nich w mniej znanych miasteczkach uznano by za dzieła sztuki, sprzedawano by wejściówki po trzy euro, a obok wyrosłyby stoiska, sprzedające tandetne wersje danego pomnika za miliony monet i to mimo mrozu.
Nie tędy droga
Mijałem także mnóstwo monumentalnych budynków, których nie miałem na swojej szczegółowo sporządzonej liście. Wyglądały zjawiskowo, więc po prostu robiłem im kilka zdjęć i podziwiałem je z myślą, że wieczorem sprawdzę, cóż to takiego monumentalnego mijam.
Znalazłem się w końcu na uliczce, która prowadziła wprost pod Łuk Triumfalny. Było go już dobrze widać. I gdy byłem kilkadziesiąt kroków od tego znanego wszem i wobec łukowatego zabytku, podeszła do mnie para turystów. Chłopak zagadał do mnie po francusku z wyjątkowo niemieckim akcentem. Z ust leciały mu Oktoberfest i kiełbasa:
– W którą stronę do Arc de Triomphe? – rzekł, przystając. Spojrzałem przed siebie, wygiąłem ciało w łuk i triumfalnie odparłem:
– Prosto! – i rozeszliśmy się w zgodzie. Nie byłem jednak pewien, czy przekaz został zrozumiany. Para faktycznie poszła prosto, ale w tę stronę, z której ja akurat przyszedłem. Na pewno powinni zainwestować w dobre okulary.
Wielki triumf paryskiej policji
W Paryżu dzień bez jakichś rozruchów czy zamieszek, nawet takich tyci-tyci, to dzień stracony. Gdy zatem dotarłem w końcu na to ogromne rondo, oplatające Łuk Triumfalny z każdej strony to szybko okazało się, że nie ma szans podejść bliżej. Pod wielką rzeźbą stała równie wielka liczba policyjnych radiowozów. Od jednego z policjantów dowiedziałem się, że w związku z protestami Żółtych Kamizelek, wiele ulic jest pozamykanych, a niektóre stacje metra nie funkcjonują. Obejrzałem sobie zatem łuk z każdej strony z nieznacznej odległości i muszę przyznać, że ciemnoniebieskie wozy policyjne dodawały mu jakiegoś paryskiego folkloru.
Wierzę w Eiffla
Przyszedł wreszcie czas na przyjrzenie się z bliska tej słynnej kupie żelastwa, którą postawiono z okazji targów technologicznych i zapomniano do tej pory rozebrać, ale nie trzeba im co pół roku przypominać.
Nie miałem wobec Wieży Eiffla absolutnie żadnych oczekiwań. Wiedziałem jedno – na pewno nie wjadę na jej szczyt czy jakikolwiek poziom pośredni. Nie pozwoli na to mój lęk wysokości (czasem, jak staję na palcach, to mam zawroty głowy). Według tego, co opowiadała mi Ewelina, która Paryż odwiedziła kilka lat wcześniej ode mnie, pod Wieżę Eiffla można było podejść, marzyła mi się zatem fota centralnie pod tym przerośniętym rusztowaniem.
Niestety, szybko zrozumiałem, że ta część Pól Marsowych, na której można by było zrobić sobie lajkopędne selfie, została odgrodzona pleksą i z całego planu nici. Pozostało mi zatem oglądać symbol Paryża z odległości.
Wówczas wypite do tej pory cztery kawy dały o sobie znać. Rozejrzałem się dokoła: gdzieś po lewej stronie Pól Marsowych stała bardzo elegancko wykonana toaleta – jak się okazało – cud techniki! Wszedłem do środka i pomyślałem, że za taki metraż na Mokotowie pewnie brali by z dwa tysie. Zrobiłem, co trzeba, a gdy wyszedłem, to toaleta zamknęła się i sama się zdezynfekowała. Ach, mieć coś takiego w domu!
Włoch, który został Cesarzem Francuzów
Dokąd prowadziły mnie mój plan? Na pole on mnie prowadził! A na tym polu zbudowano Les Invalides, czyli Szpital Inwalidów. Kompleks, który – oprócz muzeum wojennego – mieścił w sobie grób znanego skądinąd Korsykańczyka, czyli Napoleona. Przeszedłem przez ulicę, przysłuchując się, jak dwóch kierowców wyzywa się od „merde” i „putain”. Jedna z armat, stojąca na dziedzińcu, była skierowana akurat w ich stronę, ale strażnik nie pozwolił mi jej odpalić.
Wskazał zamiast tego wejście, zlokalizowane u fasady budynku. Fasady, nawiasem mówiąc, bardzo pięknej.
Przeszedłem sobie brukiem w jej kierunku, wlazłem do środka i wylazłem po drugiej stronie, na wewnętrzne podwórko (nie chciałem powtarzać słowa „dziedziniec” [kurde, nie udało się!]). Ponad dwupoziomowymi podcieniami i ciemnym dachem wystawała pozłacana kopuła, taka trochę, jak na Wawelu.
No, jeśli życie czegoś mnie nauczyło, to jeśli budynek ma pozłacaną kopułę, to w środku może znajdować się trup kogoś naprawdę znanego. Udałem się zatem prawie natychmiast w stronę Dôme des Invalides, zatrzymując się przed schodami i klasycyzującą fasadą. Wszedłem do środka.
Napoleona pochowano bardzo sprytnie. Wiecie, że poza Polską i Francją, to tej mordeczki żaden inny naród nie lubi? Cóż zatem zrobić, aby każdy odwiedzający sanktuarium pokłonił się przed przegranym spod Waterloo, dzięki któremu Abba wygrała Eurowizję w 1974 roku?
To proste! Walnąć jego przerośnięty sarkofag na poziomie minus jeden, ale w taki sposób, aby dało się go zobaczyć już z parteru. Dzięki temu zmyślnemu zabiegowi architektonicznemu, każdy, niezależnie od tego, czy wspomina Austerlitz ze łzą wzruszenia, czy ze łzą rozpaczy, musi pochylić głowę i tym samym pokłonić się Cesarzowi Francuzów.
Oprócz Napoleona, w sanktuarium pochowano także innych wielkich wodzów Francji. Były tu również zwłoki wiecznie obrażonego Focha oraz trup sequela do Cesarza Francuzów, czyli Napoleona II. Po ostatnim z trylogii nie było śladu.
Opuściłem miejsce spoczynku Francuskich przywódców i skierowałem się do muzeum wojennego, które znajdowało się w gmachu Les Invalides. Wiecie, jestem całkowitym pacyfistą, wojnę toleruję jedynie na ekranie komputera i w muzeum.
W Szpitalu Inwalidów zgromadzono naprawdę sporo ciekawych eksponatów. Najbardziej lubię te „ludzkie”, jakieś notatki, pocztówki, dokumenty, które jednoznacznie dowodziły, że tworzyli je ludzie, tacy sami, jak my.
Spędziłem w tym zabytkowym, pełnym historii kompleksie godzinkę – zdecydowanie było warto.
Mów do mnie po francusku
Minęła czternasta, czas ruszać w dalszą drogę, dzień jest przecież taki krótki!
Kroczyłem sobie poprzez ulice stolicy Francji ochoczo, raz i dwa, robiąc po drodze zdjęcia różnym pięknym budynkom. Tak też natrafiłem na Ogród Luksemburski.
W ogrodzie wydarzyła się opisywana już przeze mnie na Instagramie historia – wklejam ją zatem również tutaj.
Zmęczony spacerem, postanowiłem zatrzymać się w kawiarence w Ogrodzie Luksemburskim. Wszedłem, powiedziałem „bą żur”. Podeszła kelnerka.
– Café gourmand, s’il vous plait – poprosiłem swoim najlepszym francuskim akcentem.
– Yes, do you want sugar? – odparła swoim najgorszym angielskim akcentem. Zagotowało się we mnie! Jak śmiała! To ja od lat uczę się francuskiego, przeczytałem francuskie tłumaczenie „Zakonu Feniksa”, znam wszystkie płyty Noir Désir, robię z siebie pośmiewisko, mówiąc „kar-fur” zamiast „kerfur”, a ona mi daje w ryj?!
– Pardonnez-moi, madame, mais malgré mes meilleures intentions, je suis incapable de comprendre ou de répondre en anglais. Ma connaissance de la langue est si limitée que je ne voudrais offenser personne en mutilant la langue d’Albion. Pourrions-nous continuer la conversation en français ? – odrzekłem, gryząc z satysfakcją kawałek bagietki, który z jakiegoś powodu znalazł się w moim ręku.
– Ah oui ! – odpowiedziała. Zwycięstwo! Zmusiłem paryżankę do odpowiedzenia turyście po francusku! Dopisałem to do listy zwycięstw i ruszyłem na dalsze zwiedzanie.
Nasyciwszy się kawą, crème brûlée i innymi słodkościami (zapłaciłem za nie tylko kilka euro i była to miła odmiana od McDonalda, w którym żywiłem się przez cały pobyt w Paryżu), skierowałem się – zgodnie z planem – w stronę Montmartre.
Chciałem koniecznie zobaczyć Bazylikę Sacré-Cœur za dnia i spojrzeć na panoramę Paryża. Nie udało się – bo człowiek nie może tak sobie po prostu przejść przez pół Paryża i nie zatrzymać się po drodze na pół dnia w jakimś ociekającym historią miejscu. Tak oto trafiłem do Panteonu.
Pochowaj mnie jak jedną ze swych francuskich dziewczyn
Mówię wam, dawno żaden panteon tak na mnie nie wyskoczył zza rogu. Kroczyłem sobie niewinne poprzez piątą dzielnicę, gdy nagle pojawił się on. Klasycyzująca kolumnada, tympanon, ogromna kopuła, no nie mogłem mu się oprzeć.
W Paryżu wszystko było tak ogromne, że nie ma znaczenia, czy ma się niewielkich rozmiarów penisa – przy majestacie architektury takie problemy wydają się błahe.
Stanąłem w kolejce i już po dziesięciu minutach dostałem się do środka, nie do końca wiedząc, co tam zastanę. Wszedłem do ogromnej nawy, doskonale wpuszczającej do środka promienie słoneczne, wypełnionej rzeźbami, malunkami i innymi dziełami sztuki.
Najpierw powoli, w górę, nie w dół, niczym Ryszar Riedel w „Detoksie”, zauważyłem na ścianie napis, symbolicznie wspominający Antoine’a de Saint-Exupéry, twórcę jednego z najdoskonalszych dzieł literatury, który zaginął w 1944 roku podczas zwiadu lotniczego.
Najlepsze jednak czekało na mnie poziom niżej.
Lubię cmentarze i zwłoki. Ludzie powiedzą, że to nienormalne, ale to nie jest tak, że chodzę na cmentarz, aby wykopywać ludzkie resztki i uprawiać z nimi miłość. Po prostu fascynują mnie cmentarne rzeźby i miejsce spoczynku doczesnych szczątek sławnych i nieznanych ludzi. Ostatnie miejsce, w którym nasza licha powłoka spoczęła na zawsze (albo do najbliższej przegranej wojny). A w Panteonie – jak się można domyślić z nazwy – spoczywał prawdziwy panteon! Panie, kogo tu nie było!
Wystająca zza drzwi dłoń, trzymająca brokuł, na sarkofagu Jeana Jacques’a Rousseau (później zrozumiałem, że to płonąca pochodnia).
Zamyślony pomnik Voltaire’a i jego grób
Ledwo widoczny (hehe) nagrobek Louisa Braille’a (z podpisem w stworzonym przez niego języku).
Alexandre Dumas, twórca takiego dzieła, jak „Trzej Muszkieterowie”, gdzie główny bohater gwałci kobietę i jakoś nikt w szkołach o tym nie mówi z oburzeniem.
Emile Zola, Victor Hugo, Dennis Diderot.
Oraz ona. Laureatka dwóch nagród nobla, odkrywczyni radu i polonu, autorka komendy „tu się jebnij”. Marie Curie, znana tylko w kraju nad Wisłą jako Maria Skłodowska-Curie. Razem z nią pochowano także jej męża, Pierre’a, na dole. Na płycie nagrobnej widać było ślady po zaprawie. Najwyraźniej nazwisko „Skłodowska” dodano do miejsca pochówku po jakimś czasie. To był jedyny grób ozdobiony w jakiś dodatkowy sposób – biało-czerwonymi kwiatami i flagą w tym samym kolorze.
Cóż to było za przeżycie. Czułem się, jakbyśmy aleją sław, aleją sław szli. Naprawdę, Międzyzdroje to przy tym pikuś!
Właśnie tak wygląda bazylika nocą
Wygrzebałem się na powierzchnię i wróciłem na trasę, kierując się w stronę Montmartre. Zbliżała się osiemnasta i zapadał zmrok, zatem z moich planów zwiedzenia bazyliki na wzgórzu za dnia nici. Do tego wszystkiego ktoś umieścił na mojej drodze resztki rzymskiego teatru. Kocham Imperium Romanum, musiałem tam pobyć chociaż dziesięć minut. Gdy już zrobiło się naprawdę ciemno – rozpocząłem wspinaczkę po klasycznych, analogowych schodach z betonu. To było ciekawe przeżycie, mimo że już na górze śmierdziałem z wysiłku. Na szczęście wiele osób wzięło to za zapach francuskiego sera i nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Bazylikę Sacre-Coeur zmyślnie rozświetlono i prezentowała się znakomicie. Największą przeszkodą w dotarciu do jej wnętrza stanowił dziki tłum turystów. Stali naprawdę wszędzie!
Nie zdołałem zatem wejść do środka bazyliki (udało się to dopiero w niedzielę). Ruszyłem schodami w dół.
Przemili Paryżanie
Zostało mi już naprawdę niewiele paryskich symboli do zobaczenia. Następny cel: dzielnica czerwonych latarni. Nawet nie wyobrażacie, jacy paryżanie są tutaj troskliwi i jak martwią się o moje zdrowie! Co druga osoba podchodziła do mnie i pytała, czy nie mam ochoty na masaż. A mówią, że Paryżanie są chłodni wobec przyjezdnych! W końcu znalazłem się pod Moulin Rouge, popatrzyłem z niejasnymi emocjami na czerwony młyn, odrzuciłem kolejną propozycję masażu i stwierdziłem, że na dziś wystarczy.
Na grób, na grób, niech zbiera się kto trup
Mieli rację ci, którzy ze strachem twierdzili, że jeśli odwiedzę Paryż, to skończę na cmentarzu. Następnego dnia, a była to niedziela, zdecydowałem się odwiedzić cmentarz Père-Lachaise. Pochowano tam wiele sławnych osób, a nekropolia stanowiła sama w sobie dzieło sztuki. Pogoda tym razem mi sprzyjała. Minąłem Łuk Triumfalny i zjechałem do metra w towarzystwie policji. Protest Żółtych Kamizelek ciągle trwał.
Wzniesiony na początku XIX wieku cmentarz miał niesamowity klimat, dopełniony przez jesienną aurę. Chodziłem sobie, zatopiony w myślach, poprzez brukowane cmentarne alejki i co chwilę trafiałem na jakieś interesujące pomniki, również takie z polskim akcentem, jak na przykład ten, dedykowany polskim żołnierzom, którzy zginęli za Francję.
Miałem na mapie zaznaczoną alejkę, w której znajdował się grób Chopina. Zastanawiałem się, czy uda mi się go rozpoznać wśród innych nagrobków? Nie było najmniejszego problemu. Nasi rodacy wszystko, co polskie za granicą, przyozdabiają taką ilością biało-czerwonych rupieci, że pękło tu z wrażenia pewnie niejedno patriotyczne serce. Stojąc pod grobem francusko-polskiego kompozytora wspominałem swojego ulubionego poloneza, to znaczy tego, którym mój dziadek woził nas do Pasymia na Mazury.
Idąc dalej cmentarną aleją i szukając ciebie, mój przyjacielu Jimie Morrisonie, natrafiałem na różne postacie, zasłużone dla francuskiej i światowej kultury (oczywiście już dawno zmarłe).
Yves Montand, którego poznałem dzięki doskonałemu odcinkowi „South Parku”:
Oscar Wilde, człowiek wielu cytatów, którego grób z początku ozdabiano pocałunkami (tzn. odciskano na jego powierzchni szminkę), aż wreszcie władze Paryża powiedziały – fuj! – i położyły temu kres, otaczając grób przezroczystą pleksą (teraz pocałunki ze szminki porąbani ludzie zostawiają na przezroczystym plastiku):
Edith Piaf – muszę powiedzieć, że idąc pod niebem Paryża, chociaż czułem, że padam, padam, nie żałowałem niczego, bo widziałem życie na różowo, milordzie. Grób słynnej artystki ozdobiony był wróbelkami z origami.
O, Mamo, w sercu cię kołyszę
Muszę wam jednak powiedzieć, że mimo tej fasady bycia twardym mężczyzną, który na śniadanie zjada nektar z łez wrogów, płodzi syna, stawia drzewo, buduje dom, który pozornie ma tylko jedno uczucie – uczucie niechęci do uczuć – pod tą skorupą wojownika, pod skórą krokodyla znajduje się beznadziejny romantyk. Otóż nic mnie tak nie wzruszyło na tym cmentarzu jak zwykły nagrobek z napisem: „Mamo, nauczyłaś nas wszystkiego, oprócz tego, jak mamy żyć bez ciebie”. No kurde! Polały się łzy me czyste, rzęsiste! Smutno mi, Boże! To dla Juliety, i dla Romea łza ta znad planety spada i w groby przecieka!
Włączyłem sobie szybciutko „Break On Through” Doorsów na telefonie i z tą piękną muzyką, przecierając oczy, zacząłem szukać grobu Jima Morrisona.
Byłem przekonany, że sprawie posługując się technologią, znajdę miejsce spoczynku Króla Jaszczura bardzo szybko. Wpisałem na Google Maps „grób jima morrisona” i aplikacja oznaczyła odpowiednią kwaterę pinezką. Szedłem i szedłem, aż po kwadransie dotarłem tam, gdzie rzekomo trzeba. Popadłem jednak w nie lada konfuzję. Tu, gdzie według map Google’a miał znajdować się nagrobek wokalisty The Doors, stało tylko kilkanaście dość pokaźnych drzew.
Łaziłem z lewej do prawej i zastanawiałem się, czy ktoś mnie robi w un cheval? Tutaj nie było ani jednego grobu! Spędziłem na takich bezowocnych poszukiwaniach jakieś dwadzieścia minut nim zrozumiałem, że gdy wpiszemy w Google Maps frazę „grób jima morrisona” to aplikacja po prostu pokaże nam współrzędne cmentarza Pere-Lachaise i nic więcej. Dopiero po przeszukaniu internetu znalazłem wskazówki dojścia do odpowiedniego grobu. Ruszyłem w drogę.
Gdy tak sobie szedłem brukowanymi alejkami, otoczony żółciutkimi liśćmi, podeszły do mnie dwie hiszpanki – jedna zagadała do mnie po francusku z tak hiszpańskim akcentem, że była o dwie nuty od zaśpiewania największych przebojów Gypsy Kings:
– Dzień dobry, a czy wie pan, jak dojść do grobu Delacroix?
Ku jej zmartwieniu odpowiedziałem jej po hiszpańsku:
– Tak, trzeba iść alejką w dół i skręcić w prawo – po czym ukłoniliśmy się sobie i każdy ruszył w swoją stronę. Po chwili zorientowałem się, że ja za cholerę nie wiem, jak dość do grobu Delacroix, ale w emocjach po prostu chciałem pomóc zagubionej duszy.
W końcu dotarłem do drzewa, obklejonego gumą do żucia (skąd pomysły na te obrzydliwe zwyczaje? Jakoś w Polsce nikt nie przyozdabia grobowca Wedla czekoladą), niezawodny znak, że dotarłem do miejsca spoczynku Jima Morrisona. Do samego grobu nie dało się dojść, bo był ogrodzony siatką. Pewnie dlatego, że psychofani The Doors mazali po nagrobku, a przy okazji jedli, pili, lulki palili, generalnie zostawiali po sobie pełno śmieci. Ech, najgorsi w życiu są ludzie, bo tak to świat byłby do przyjęcia.
Po dwóch godzinach spaceru przez Père-Lachaise zgłodniałem – bałem się, że umrę z głodu, ale z drugiej strony może pochowali by mnie na tej słynnej paryskiej metropolii?
Żółte kamizelki atakują
Wolałem nie ryzykować i skierowałem się do pobliskiego McDonalda. Naładowałem telefon i gdy żarłem najtańszą pozycję w menu, usłyszałem, żeby nie wychodzić na zewnątrz, bo przez ulicę przechodzi manifestacja Żółtych Kamizelek. Panie, ile ja się o nich naczytałem i nasłuchałem w Polsce! Już miałem przed oczami te płonące samochody, butelki z benzyną i kamienie, wymierzone we mnie, koktajle Mołotowa i klatki Schodowa, widziałem, jak z obnażoną piersią prowadzę ludzi na barykady, gdy wreszcie… po ulicy przeszło z dziesięć osób, ubranych w odblaskowe kamizelki. Nieśli flagi Francji i coś tam krzyczeli. Po dwudziestu sekundach już ich nie było. No, nie tego się spodziewałem.
Jedenasta dzielnica
Poszedłem dalej przed siebie, bez konkretnego celu. Mijałem kolejne piękne kościoły. Zupełnie przypadkiem trafiłem pod salę koncertową Bataclan, gdzie nie tak dawno miał miejsce koszmarny atak terrorystyczny, którego jedynym plusem jest to, że zacząłem słuchać Eagles Of Death Metal.
Idąc dalej, zobaczyłem na ścianach bardzo ciekawą wystawę fotograficzną. Prezentowano na niej zdjęcia osób, trzymających tabliczki. Na tychże tabliczkach napisane było „Sorry children” – a poniżej, już po francusku, jedno zdanie na temat, czemu fotografowany przeprasza dzieci.
Patrzyłem sobie chwilę na te zdjęcia, gdy wreszcie usłyszałem muzykę i zauważyłem, że pod pobliskim pomnikiem zbiera się sporo osób. Uznałem, że pewnie trwa jakiś festyn, to czemu nie zajść i nie skosztować pańskiej skórki? Stojący wokół pomnika ludzie coś tam śpiewali, no to śpiewałem razem z nimi, żeby jakoś nie wyróżniać się z tłumu, nawet uniosłem ku górze zaciśniętą pięść. Wreszcie dostrzegłem, że pomnik owinięty jest flagą Algierii. Diaspora Algierczyków przeciwko czemuś protestowała, ale nie do końca rozumiałem, o co mogło chodzić.
Minąłem Łuczek Triumfalniutki, czyli bramę Świętego Marcina (można było podejść bardzo blisko) i postanowiłem ponownie dotrzeć na szczyt Montmartre. Tym razem zdążyłem przed zmrokiem i podziwiałem sobie Paryż z góry. Mogłem też wreszcie wejść do środka Sacré-Cœur.
Powiem tak: szału nie ma, momentami jest nawet karykaturalnie. Na jednym sklepieniu namalowano Jezusa w taki sposób, że w pewnym momencie ma się wrażenie, że wystaje spod sufitu głową w dół z rozłożonymi rękami. Chyba nie to autor miał na myśli. Wypuściłem nieco powietrza przez nozdrza. Wyszedłem z bazyliki zanim zrobiło się ciemno i przed najazdem turystów.
Przechadzałem się przez Montmartre i gdzieś dostrzegłem okruszki tego romantycznego Paryża, którego poszukuje tak wielu przyjezdnych.
Mijałem kameralne, pięknie oświetlone kawiarenki, obrazy ulicznych malarzy, dziesiątki rowerów i zabytkowe młyny.
To będzie dzień w kolorze pomarańczy
Nagle, wyrósł przede mną dziwnie znajomy lokal. Patrzyłem sobie tak na niego przez chwilę, zastanawiając się, skąd ja znam to miejsce?
Wreszcie przypomniałem sobie lato miłości 2010, kiedy spędzałem dnie pod kołdrą i oglądałem przeróżne komedie romantyczne. To właśnie wtedy obejrzałem także „Amélie” i to właśnie kawiarenkę z tego filmu miałem przed oczami. Spojrzałem do portfela. Zabrzęczało w środku ostatnie osiem euro. Dobra, może na coś będzie mnie stać? Wszedłem do środka i kupiłem piwo. Trzasnąłem kilka fotek i ruszyłem z powrotem do hotelu.
To były trzy fantastyczne dni. Mogę z całkowitą szczerością powiedzieć, że nie rozczarowałem się ani trochę. Paryż to naprawdę przepiękne miasto. Nie bardziej brudne czy czyste od dowolnej europejskiej stolicy. Pełne ludzi, bogate w historię, obfitujące w zabytki. A jeśli przeszkadza wam, że w tym mieście żyją muzułmanie czy imigranci z krajów afrykańskich, to tym bardziej zacznijcie podróżować, a zobaczycie, że posiadanie ciasnego umysłu to idiotyzm, przez który tracicie mnóstwo piękna.
Tak oto zakończyła się turystyczna część mojej wizyty w Paryżu.
Zostaw komentarz