Gdy człowiek za dużo żartuje to potem nikt nie traktuje go na poważnie. Ludzie w rozmowie z takim żartownisiem ciągle stoją przed dylematem: „czy żartuje, czy mówi serio?”, zwłaszcza, jeśli ktoś – tak jak ja – jest miłośnikiem tzw. deadpan, znaczy się żartowania z kamienną miną. Wyobraźcie sobie, że oglądacie sitcom bez podłożonych śmiechów – skąd wtedy wiedzieć, kiedy się śmiać? Swoją drogą to poprzednie zdanie samo w sobie było typem żartu, który bardzo lubię: dla jednych jego komediowa intencja jest oczywistością, inni przeczytają je i powiedzą: „cóż to za idiotyczne stwierdzenie, przecież żart powinien być śmieszny i już, nie potrzebuję dodatkowego sygnału mówiącego mi, kiedy mam się śmiać”. A ja bardzo lubię żartować, kocham gry słowne, ironię, szybki dowcip, czarny humor (im czarniejszy, tym lepszy), staram się tym wszystkim wypełnić też moje opowiadania. Czy zatem powinienem poruszać poważne tematy, a jeśli już takowe poruszę, to czy czytelnik odbierze je jako kolejny żart?
Gdy przeglądałem zdjęcia z podróży, aby zdecydować się o czym napisać następne opowiadanie, konflikt pomiędzy Ukrainą i Rosją zaognił się tak bardzo, że pisząc każde kolejne zdanie spodziewam się komunikatu o wybuchu wojny. Z racji tego, że Ukraina jest bliska mojemu sercu (o czym w kolejnych akapitach), chociaż byłem tam do tej pory tylko raz, to postanowiłem właśnie o tym kraju napisać. Będzie to z jednej strony opis moich dwóch spacerów po Kijowie i przygód (a jakże), które mnie tam spotkały, a z drugiej strony mnóstwo dygresji związanych z Ukrainą i moim życiem.
A może by tak do Kijowa?
Gdyby jeszcze tych kilka lat temu ktoś zapytał mnie, jaką europejską stolicę najchętniej bym odwiedził, to na liście pojawiłyby się takie „Greatest Hits”, jak Paryż, Lizbona czy Rzym. Generalnie palec na mapie Europy pojechałby bardziej na lewo od Polski, ewentualnie na południe, do Aten. Z niewiadomych dla mnie przyczyn nie myślałem o Europie Wschodniej, w której przecież mieszkam, jako o miejscu godnym jakiejś większej eksploracji, a przy najmniej w sposób konwencjonalny (część Litwy zwiedziłem z tatą w 2011 roku na rowerze).
O Ukrainie jako o jakimś rzeczywistym miejscu w Europie, a nie o miejscu, gdzie wsiadał na koń kozak młody, zacząłem myśleć w 2004 roku, kiedy wybuchła pomarańczowa rewolucja. Byłem wówczas jednak bardziej zaaferowany wojnami gangów na ulicach San Andreas i pomarańczowa rewolucja nie była dla mnie na tyle ważna, bym się jej jakoś głębiej poświęcił. Byłem wtedy naznaczonym trądzikiem uczniem pierwszej klasy liceum, interesowałem się raczej psuciem spokoju codzienności nikomu niewadzącym kolegom i koleżankom i zastanawianiem się, jaką pracę domową muszę odrobić na następny dzień, po czym oczywiście jej nie odrobić.
Dygresja #1: język ukraiński
Ta sytuacja zmieniła się, gdy poszedłem na studia i zacząłem poznawać ukraińską młodzież, która przybyła do Warszawy w ramach programu Erasmus. Odkryłem wtedy, że moi rówieśnicy (a często i ludzie sporo młodsi ode mnie) zazwyczaj znają cztery języki (ukraiński, rosyjski, angielski i polski), zwiedzili dużo więcej świata niż ja ulic w Warszawie, oraz że mają naprawdę duże ambicje na przyszłość (ambicja kojarzyła mi się wtedy bardziej z firmą, produkującą noże i garnki). Za sprawą mojego przyjaciela Krzysia poznałem między innymi Olę, dziewczynę z Truskawca, która studiowała w stolicy Polski w ramach Erasmusa. Dzięki tej znajomości miałem okazję poznać Ukrainki i Ukraińców, którzy również mieszkali wtedy w Warszawie, uczestniczyć w licznych imprezach, wchodzić w dyskusje, wymieniać poglądy, pić alkohol i odkrywać, że Ukraina nie jest do końca taka, jak myślałem (a bazowałem głównie na lekturze „Ogniem i mieczem” i znanych piosenkach biesiadnych, wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, gdy odkryłem, że na Wschodzie już nie nadziewa się nikogo na pal, a Ukraina to nie tylko góry, lasy i doły).
Poznałem wtedy sporo ukraińskiej popkultury, z bardzo popularnym w Polsce zespołem 5nizza na czele. Muzyka tego zespołu tak bardzo wpadała w ucho, że szybko nauczyłem się kilku numerów duetu z Charkowa i gdy jednego dnia zostałem zaproszony na urodziny koleżanki z Ukrainy to pomyślałem, że zabłysnę w towarzystwie wykonaniem jednego z hitów Andrieja i Siergieja. Wiedziałem dobrze, że 5nizza większość piosenek śpiewa po rosyjsku, zatem po brawurowym wykonaniu wokalnym „Я не той” w towarzystwie gitary, pięknej piosenki o nieszczęśliwej miłości, spojrzałem nostalgicznie po w większości ukraińskich gościach i rzekłem:
– Ach, ten rosyjski. Wszędzie rozpoznam ten język.
Po tych słowach zapadła niezręczna cisza i jedna z koleżanek, siedząca najbliżej mnie, odezwała się teatralnym szeptem:
– To jest akurat jedna z ich nielicznych piosenek po ukraińsku.
Lekcja #1: język rosyjski i ukraiński to dwie różne rzeczy
Spacer przez Kijów
Minęło jednak sporo lat od moich pierwszych znajomości z Ukraińcami i Ukrainkami nim postawiłem swoją włochatą stopę na ukraińskiej ziemi, a pretekstem ku temu był wieczór kawalerski, a może raczej weekend kawalerski mojego brata. Historię tego wyjazdu już opisywałem: wybraliśmy się z wizytą do Czarnobyla i Prypeci, przy okazji spędzając kilka dni w Kijowie.
Podczas gdy moi towarzysze każdego poranka leczyli kaca, ja, już wówczas pijący naprawdę skromnie i rozważnie, wstawałem w okolicach ósmej rano i przez dzień cały spacerowałem po stolicy Ukrainy, a spacer ten przypominał nieco przechadzkę z bólem pęcherza: z każdym krokiem wydajesz z siebie okrzyk, przy czym w ramach opcji pierwszej okrzyk ten wiąże się z zachwytem i zaskoczeniem.
Z kieszenią pełną hrywn opuściłem nasze mieszkanie przy Majdanie. Zawsze myślałem, że kiedy zamieszkam przy Majdanie, to będę zmuszony słuchać każdego ranka jego anegdot o związku z Dodą. W Kijowie to jednak nie miało miejsca. Spoglądając na ogromny obelisk, stojący na Placu Niepodległości, udałem się najpierw do kawiarni na śniadanie, które mogło kosztować – nie przesadzając – jakieś dwa złote, a było pyszne i obfite w żywność. Po czterdziestu minutach byłem gotów do dalszej drogi, przy czym dziesięć minut zajęła mi konsumpcja, a przez trzydzieści minut czekałem na podanie rachunku.
Lekcja #2: w Kijowie czeka się na rachunek całą wieczność (ponoć Chmielnicki wciąż czeka na swój)
Jak zaplanować spacer po Kijowie?
Najlepszy sposób na zaplanowanie sobie spaceru po Kijowie to nie planowanie sobie spaceru po Kijowie, tylko po prostu spacerowanie po Kijowie. Stolica Ukrainy jest pełna architektonicznego piękna, zdobionych fasad kamienic, pomników historycznych postaci i wydarzeń, wszelkiego rodzaju parków i alejek. Kiedy już człowiek zdąży się zachwycić jedną budowlą to jak spod ziemi wyrasta kolejna. Moja wiedza o tym, co słynnego można zobaczyć w Kijowie, była bliska zeru, a gdy po powrocie do Polski analizowałem sobie zobaczone przeze mnie atrakcje to okazało się, że udało mi się odwiedzić dużą część tych zabytków, które najczęściej pojawiają się na kijowskich magnesach.
Gdy wreszcie kelnerka podała mi rachunek to pospacerowałem chwilę po Placu Niepodległości, gdzie rozłożone były czarno-białe fotografie uczestników manifestacji na Euromajdanie, zabitych przez atak snajperów (kumacie to, że w XXI wieku snajperzy zabijali ludzi w centrum europejskiej stolicy?), a Budynek Związków Zawodowych obłożony był ogromnym banerem z napisem „FREEDOM IS OUR RELIGION”. W Kijowie czuło się to, o co w życiu chodzi – o bycie wolnym. Zdawało mi się, że Ukraińcy po prostu chcą móc pić kawę, spacerować i żyć bez konieczności myślenia, że już jutro to wszystko legnie w gruzach.
Po chwili zadumy, ruszyłem przez losowo wybraną ulicę pod górę.
Lekcja #3: topografia Kijowa jest górzysta
Monastyr św. Michała Archanioła: I’m blue da ba dee da ba di
Szedłem tak i szedłem w pełnym słońcu, czując jak pomiędzy moimi plecami a plecakiem tworzy się mikroklimat, w którym dżdżownice czułyby się fenomenalnie. W ciągu dziesięciu minut przeszedłem może kilkanaście metrów, bo co druga kamienica była warta uwiecznienia – mam słabość do pięknie zdobionych fasad, nic na to nie poradzę.
Wreszcie, po lewej i po prawej stronie ulicy pokazał się uroczy parczek pełen zieleni, a zaraz za nim szeroki plac, zwieńczony bajkowo wyglądającą błękitną bramą z zegarem i złotym dachem. Wygląd tej bramy kojarzył z sułtańskimi pałacami, a ten dalekowschodni klimat potęgowała wzniesiona na wzgórzu budowla, malująca się już w oddali, z kopułami, przywodzącymi na myśl Taj Mahal albo pałac z „Aladyna”. Był to Monaster św. Michała Archanioła, którego sześć złotych kopuł, osadzonych na błękitnych wieżach, wyglądało wspaniale na tle lazurowego nieba i białych obłoków. Postanowiłem udać się właśnie w tamtą stronę. Zapytałem żołnierza przy wejściu, ile kosztuje bilet, po czym usłyszałem, że nic i ruszyłem zwiedzać.
Monastyr był przepiękny nie tylko ze względu na nietypowe malowanie, zbliżające go niejako do narodowych barw Ukrainy, ale też z powodu architektury – był mieszanką cerkwi z rzymską świątynią i europejskimi klasztorami.
W środku było naprawdę pięknie, wszystko monumentalne i w ogromnych ilościach złota, pełno ikon, długich, cienkich świeczek, fresków… spędziłem tam około 30 minut. Po zwiedzeniu wnętrza, gdzie nie pozwolono mi robić zdjęć, ruszyłem z powrotem w kierunku placu, gdzie najpierw dostrzegłem pomnik księżnej Olgi (za nic w świecie nie wiem, jakim cudem nie widziałem go przy przechodzeniu przez plac) i zobaczyłem kolejną piękną bramę i kolejny piękny budynek sakralny.
Lekcja #4: wpatrując się w to, co boskie, można przeoczyć to, co ziemskie
Sobór Mądrości Bożej
W oczy znów rzucały się złote kopuły, odbijające promienie słoneczne, ale również więcej zieleni i brak błękitu. Wspinając się w tę okolicę z Placu Niepodległości mój wzrok tak bardzo przykuła błękitna świątynia, że naprawdę dopiero po wyjściu z niej dostrzegłem Sobór Mądrości Bożej, bo to właśnie ten XI-wieczny zabytek miałem teraz przed sobą. Najpierw jednak zrobiłem kilka zdjęć pomnikowi Bohdana Chmielnickiego.
Następnie przeszedłem przez bramę-wieżę, by obejrzeć sobór z bliska, nieco mniej spektakularny od swojego błękitno-złotego towarzysza, ale równie klimatyczny i architektonicznie piękny.
Sam zresztą teren Soboru miał w sobie jakiś taki akademicki klimat średniowiecznego uniwersytetu.
Po wejściu na dzwonnicę można było z niej wpatrywać się w Monastyr Michała Archanioła. Z daleka robił również niesamowite wrażenie, aż dziwne, że więcej świątyń nie maluje się na jasnoniebieski kolor.
Po wyjściu z Soboru udałem się raz jeszcze pod błękitno-złotą bramę, pozachwycać się architekturą.
Lekcja #5: jasnoniebieski kolor świetnie pasuje do cerkwi ze złotymi dachami
Deszcz na Parkowej Drodze
To były czasy, że częściej od chodzenia pod górę chodziłem po górę słodyczy. Po krótkiej wspinaczce, która doprowadziła mnie do Soboru i Monastyru zdecydowanie pragnąłem zacząć schodzić i tak właśnie za sprawą swojej nadwagi trafiłem do Narodowego Muzeum Sztuki Ukrainy.
Wpadło mi oczywiście w oko z bardzo prostej przyczyny: klasyczna fasada, kolumnada i dwa lwy przy schodach, gdyby kobiety ubierały się w sukienki z klasycznej fasady, z kolumnadą i dwoma lwami przy schodach to miałbym problemy z monogamią.
Muzeum było ciekawe, lecz niewielkie. W oko wpadło mi kilka eksponatów, związanych z Bohdanem Chmielnickim, zwłaszcza matejkowski w stylu obraz Mykoły Iwasiuka „Wjazd Chmielnickiego do Kijowa”. To ciekawe patrzeć na historię z innej perspektywy. Zawsze uważałem, że Chmielnicki to był Kozak.
Lekcja #6: historię najlepiej poznaję się ucząc się wszystkich perspektyw
Po trzydziestu minutach stawiania kroków na skrzypiącej podłodze z drewnianej klepki, odprowadzany podejrzliwym wzrokiem pracowników muzeum, upewniających się, czy nie dotykam eksponatów, ruszyłem w dalszy spacer, skręcając w parkową drogę o nazwie Parkowa Droga (twórca nazwy musiał być geniuszem).
Przez zupełny przypadek znalazłem się w gęsto porośniętym drzewami parku, usytuowanym tuż przy Dnieprze. Gdy przemierzyłem dosłownie kilka metrów przez parkową alejkę to z nieba spadł rzęsisty deszcz. Kompletnie się tego nie spodziewałem: fakt, wszystkie prognozy pogody zapowiadały rzęsisty deszcz, a od samego rana niebo było pełne chmur, ale były to raczej samojedowe obłoki niż burzowe kłęby. Całe szczęście, że pośród leśnych alejek znalazłem jakąś plastikową wiatę, w której postanowiłem się schować. Uśmiechałem się potem przez trzydzieści minut jak głupi do samego siebie, bo uwielbiam znajdować się w niecodziennych sytuacjach, a rzadko ma się okazję wyczekiwać na przejście ulewy tuż nad brzegiem Dniepru. Gdy tak stałem sam pod plastikowym dachem i wsłuchiwałem się w stukot rozbijających się o niego kropel deszczu, zacząłem mimowolnie wspominać…
Dygresja #2: gdy zagrałem w serialu
Gdzieś tak w połowie studiów widywałem się często z Olą, Ukrainką z Truskawca o której już wspominałem. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z ciekawym pytaniem:
– Może chcesz zagrać w filmie?
Natychmiast wyobraziłem sobie siebie z rozłożonymi ramionami, podtrzymywanego przez silne, męskie dłonie Leonardo Di Caprio, podczas gdy nasz transatlantyk pruje poprzez fale oceanu Atlantyckiego ku Stanom Zjednoczonym, a potem idziemy pod pokład do samochodu i…
– No jasne! – zgodziłem się natychmiast z błogim uśmiechem.
Założyłem swój najlepszy czerwony T-shirt z H&M (najlepszy, bo jedyny, który nie wyglądał jak fale Dunaju) i ruszyłem ze swojego mieszkanka na Mordorze, które wówczas wynajmowałem, w stronę kamienicy przy Marszałkowskiej. Spotkałem się z Olą przed drzwiami i już razem weszliśmy do środka.
Cały odcinek z moim udziałem wciąż można obejrzeć w sieci
Serial nosił tytuł „Jesús García” i jeśli dobrze zrozumiałem, to miał opowiadać historię Hiszpana, który przyjechał do Warszawy, ale produkcja nie wyszła poza pilotażowy odcinek.
Weszliśmy do środka, gdzie już urzędowało sporo statystów, aktorów oraz aktorek. Podobno niektóre postacie nawet grały w jakichś polskich tasiemcach, ale ja już wtedy od lat nie oglądałem telewizji, więc udawałem, że wiem, czym jest „Pierwsza miłość”, „Na dobre i na złe” albo „Samo życie”, aczkolwiek tytuły te brzmiały jak skrót mojego ówczesnego życia miłosnego.
Weszliśmy z Olą do małego mieszkania, gdzie od razu podano nam wódkę i zakąski, po czym ktoś, zdaje się, że był to reżyser, przedstawił nam nasze pierwsze zadanie – mieliśmy tańczyć w salonie. Jak to oczywiście na planie filmowym bywa, taniec ów miał odbywać się całkowicie bez muzyki, która dodana będzie w post produkcji. Doskonale! Wtedy właśnie zrozumiałem, że jestem znakomitym tancerzem, po prostu do tej pory zawsze tańczyłem do muzyki. W kompletnej ciszy czułem się jak ryba w wodzie, wyginając się we wszystkie strony niczym flaga reklamowa Orlenu na wietrze, w myślach już układając moją przemowę przy odbiorze nagród Emmy.
Po jakimś czasie i kilku kolejnych kolejkach wódki reżyser uznał, że już wystarczy i czas na następną scenę. Przenieśliśmy się z Olą i kilkoma osobami do kuchni, gdzie miała nastąpić scena między głównymi bohaterami, zakrapiana alkoholem. Ja już byłem dobrze zrobiony, więc odezwał się we mnie głos niespełnionego filmowca. Po kilku głębszych ujęciach i po kilku głębszych, złapałem reżysera za bark i nieco pijackim głosem ryknąłem mu w ucho:
– Słuchaj, mordo. A może po tym, jak wypijemy kolejkę, zaczniemy śpiewać i skandować imię głównego bohatera? Sądzę, że doda to trochę kolorytu i sprawi, że scena będzie jeszcze bardziej autentyczna.
Chłopak zmrużył oczy, usta zmieniły mu się w malutką kropkę, zamruczał coś do siebie i rzekł:
– Czy ja przypadkiem nie mówiłem, że nie życzę sobie sugestii od statystów? – pociągnął nosem i dodał: – To odwołuję to, co mówiłem, bo to jest tak doskonały pomysł, że natychmiast to kręcimy!
Polaliśmy zatem wódkę i nagrywaliśmy dubla za dublem, a ja zostałem ustawiony na pierwszym planie. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby do kieliszków nalewać wodę, zresztą ja jestem w swoim aktorstwie zwolennikiem Systemu Stanisławowskiego, więc gdy inni pili jedną kolejkę, ja wjeżdżałem w dwa kieliszki jednocześnie, a całość popijałem piwem, by być jeszcze bardziej autentycznym. Wpadałem na coraz lepsze pomysły: wesołe okrzyki, bicie brawo, śpiewanie klasycznych pijackich przyśpiewek…
Reszty wieczoru już nie pamiętam. Serial niestety zakończył się jedynie na odcinku pilotażowym, więc porzuciłem karierę aktorską i zdecydowałem się zająć innymi rzeczami.
Lekcja #7: wodę i wódę różni od siebie jeden znak diakrytyczny i czterdzieści procent alkoholu
Spacerek mały przez Park Wiecznej Chwały
Deszcz padał i nie zamierzał przestać. Pogoda była kijowa, a jeszcze tyle Kijowa było do zobaczenia. Uznałem, że trzeba iść w dalszą drogę. Lubię zwiedzać w deszcz, bo wtedy ulice są puste i jest jakoś tak spokojniej, świat przybiera inne barwy i można spojrzeć na dane miasto z innej perspektywy, a przy okazji wejść do jakiegoś losowo wybranego miejsca w poszukiwaniu schronienia. Zwiedzaliśmy kiedyś z Eweliną Bairro Alto w Lizbonie w deszczu i zmusiło nas to do zajrzenia do pierwszej lepszej knajpki, gdzie akurat odbywał się fantastyczny koncert muzyki fado.
Przeszedłem zatem kilka kroków przez rozmokłą parkową alejkę i znalazłem się obok budynku, który wyglądał na taki, co ma w sobie kawiarnie. Po bliższych oględzinach okazało się, że było to centrum kongresowe “Парковий”, w środku odbywała się jakaś konferencja, a żaden ochroniarz nie zamierzał mnie wpuścić do środka. Być może dlatego, że z nogawek lała mi się woda, a jedyne ukraińskie zdanie, jakie przychodziło mi wtedy do głowy, to „Я тобі заграю на валторні або може трубі” i wyglądało to mocno podejrzanie, bo nie miałem przy sobie ani waltorni, ani trąbki.
Skręciłem zatem w drugą stronę, mając Dniepr za plecami i przez kompletny przypadek znalazłem się na pięknym Placu Konstytucji, całkowicie pustym i pełnym wody. Nie miałem włączonych danych w telefonie, więc nie wiedziałem wtedy, co słynnego znajduje się w okolicy, ale gdy zobaczyłem piękny pałac to postanowiłem zrobić mu zdjęcie (tak już mam z tymi pałacami). Gdy wróciłem później do naszego mieszkania na Placu Niepodległości to okazało się, że patrzyłem na Pałac Maryjski, czyli siedzibę prezydenta Ukrainy.
Kontynuując spacer, wszedłem w Park Maryjski, minąłem pomnik generała Watutina (który na swoje szczęście odziany był w długi płaszcz przeciwdeszczowy) i znów wróciłem na Parkową Drogę. Po dłuższym spacerze dostałem się do Parku Wiecznej Chwały, ale najpierw musiałem wspiąć się po długich, prostych schodach, które zaprowadziły mnie pod wysoki obelisk. Był to Pomnik Nieznanego Żołnierza.
Gdy tak się w niego wpatrywałem, wreszcie przestało padać i odsłonił się widok na Dniepr, wyspę Hidropark i prawobrzeżną część Kijowa. W parku momentalnie pojawili się inni ludzie.
Kilka kroków dalej od Pomnika Nieznanego Żołnierza stoi Pomnik Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu. To przez między innymi zapoznanie się z historią tego wydarzenia przestałem używać określenia „głodomór”.
Po dłuższej chwili zamyślenia wróciłem na ulicę o nazwie Лаврська. Tego dnia zaplanowałem jedynie, że chcę dotrzeć do pomnika Matka Ojczyzna oraz zwiedzić Cmentarz Zwierzyniecki, po czym jeszcze przed zapadnięciem zmroku wrócić na Plac Niepodległości do naszego mieszkania. Kijów jednak miał inne plany.
Lekcja #8: jak dotąd jedynie 17 krajów uznało Wielki Głód za zbrodnię ludobójstwa (głównie za sprawą samej definicji ludobójstwa, która zakłada systemowość zbrodni – z podobnego względu działalność Belgii w Kongo nie została uznana przez świat za ludobójstwo)
À Kiev, les prix sont très bas !
Gdy tylko przeszedłem parę metrów wspomnianą wyżej ulicą, zobaczyłem znów złote dachy i już wiedziałem, że jak w Kijowie coś ma złoty dach to na pewno warto to zobaczyć (w sumie to gdziekolwiek jesteście i coś ma złoty dach to myślę, że warto to zobaczyć). To była Ławra Peczerska, siedziba ukraińskiego Kościoła Prawosławnego.
Podszedłem do okienka drewnianej budki, gdzie sprzedawano bilety i spojrzałem na cennik. Było tak tanio, że kupiłem najdroższy bilet, obejmujący absolutnie wszystko. Gdy odbierałem swoją wejściówkę, usłyszałem za plecami znajomy język, którego się tu nie spodziewałem. Para emerytowanych Francuzów starała się dogadać z panią z okienka i zapewne zarówno francuskie małżeństwo, jak i ukraińska kasjerka byli przekonani, że mówią po angielsku, nijak jednak nie potrafili się dogadać
– Bą żur, kamą sa wa? – zagadałem do Francuzów, którzy nie do końca byli pewni, czy na pewno właśnie jakiś przemoczony typ o zakazanej mordzie zagadał do nich w języku francuskim. – Potrzebują państwo pomocy?
– Oui, phoszę pana – odparła mi Francuzka. – Nié do końca wiémy, któhy bilét kupić. Nié za bahdzo pothafimy przéliczyć sobie te ceny na euho.
– Ach, żaden problem! – odrzekłem szarmancko i włączyłem kalkulator na ekranie telefonu. – Ten najdroższy bilet… to będzie dwa euro i czterdzieści centów za osobę.
– Dwa cztéhdziéści ?! – zakrzyknął pan Francuz.
– W rzeczy samej.
– To znaczy, żé za wstęp mój i mojéj małżonki zapłacimy hównowahtość mniéjszą niż banknot pięcioéuhowy ?
– W istocie.
– Zwiédzanié całego tego pięknégo kompléksu będzié kosztować nas mniéj niż kiészonkowé, któhé daję mojemu najstahszému wnukowi ?
– Tak, aczkolwiek renegocjowałbym na miejscu Państwa wnuka stawki…
– Zgodnié z pana przekazem ustnym, ja i moja małżonka zapłacimy za przyjémność zwiedzania całej Ławhy Péczéhskiej mniéj niż za paczkę batoników Snickéhs ?
– Hmm, to zależy… ma pan na myśli klasyczny batonik Snickers, Snickers Almond, Snickers White, czy może tak pożądany przez kolekcjonerów Snickers Chocolate Candy Tree?
– Kochanié ? – Francuz zwrócił się o wsparcie do swojej małżonki.
– A czy pańska odpowiédź jest uzaléżniona od hodzaju wybhanégo przéz nas batonika ? – włączyła się ta do dyskusji.
– W żadnym wypadku, odpowiedź wciąż jest taka sama!
– To pophosimy dwa najdhoższé biléty !
Z poczuciem spełnionego obowiązku wszedłem przez bramę na dziedziniec główny religijnego kompleksu. Zewsząd otoczyła mnie biel i czerwień cegieł, a złote kopuły błyszczały swym pięknem na tle zachmurzonego nieba. Jest coś w tych cerkiewnych kopułach co sprawia, że zawsze wyglądają pięknie, czy to na Podlasiu, czy w Kijowie, czy w Nicei.
Gdy tak chodziłem po dziedzińcu kompleksu to znowu zaczęło padać. Nie chcąc już dalej moknąć, postanowiłem wejść do jednej z cerkwi. Kiedy tylko wyciągnąłem z kieszeni telefon i ustawiłem go w sposób wybitnie wskazujący na chęć wykonania zdjęcia pięknemu wnętrzu, natychmiast jak spod ziemi wyrosła obok mnie Ukrainka w średnim wieku z identyfikatorem na szyi. Nie mówiła nic, tylko uśmiechała się i świdrowała mnie spojrzeniem.
– Добрий день! – przywitałem się bardzo niepewnie. Uśmiech Ukrainki stał się jeszcze szerszy, a oczy jeszcze bardziej świdrujące. – Czy można zrobić zdjęcie? – zapytałem, a w odpowiedzi jeszcze szerszy uśmiech poszerzył się jeszcze szerzej, a świdrujące oczy zaświdrowały świdrem nad świdry. – Bardzo przepraszam – zwiesiłem nos na kwintę i schowałem telefon do kieszeni, a gdy zamrugałem oczami to kobiety już przy mnie nie było.
Byłem umówiony na obiad z resztą ekipy w okolicach Majdanu, więc niestety nie zwiedziłem całości kompleksu Ławry Peczerskiej i ruszyłem w stronę Placu Niepodległości, mijając po drodze dom Puszkina.
Lekcja #9: nie umawiać się z resztą ekipy, jeśli chce się zwiedzić Ławrę Peczerską
Dygresja #3: ukraińskie urodziny na Bielanach
Wspomniana już nieco wyżej Ola przez pewien czas pomieszkiwała w bloku na Bielanach razem z koleżanką Nadią, również pochodzącą z Ukrainy. Pewnego dnia Ola przekazała nam informacje, że wkrótce Nadia będzie obchodzić urodziny i nie ma na ten dzień planów: znakomitym pomysłem byłoby zatem zrobienie jej malutkiej imprezy-niespodzianki. Miała być naprawdę malutka: tylko wspomniane dziewczyny oraz ja i mój przyjaciel, Krzysio.
Plan był prosty: Krzysio i Ola kupują tort, który następnie dla bezpieczeństwa sekretu przechowywany jest u Krzysia. Ola wraca do mieszkania i zachowuje się, jak gdyby nic się nie działo, a ja z Krzysiem przyjeżdżamy nieco później, niczym Don Pedro z Krainy Deszczowców przemykamy niezauważeni przez mieszkanie dziewczyn i kryjemy się na malutkim balkonie przylegającym do pokoju Oli (miał jakiś metr kwadratowy powierzchni). Po kilku chwilach Nadia wchodzi do rzeczonego pomieszczenia, a my wyskakujemy znienacka i krzyczymy „sto lat!”. Prosty plan, musiał się udać, prawda?
Mieszkałem wtedy przy ulicy Malawskiego w sercu warszawskiego Mordoru. Umówiłem się najpierw z Krzysiem w centrum, dokąd dojazd zajął mi jakieś trzydzieści minut. Kilka chwil oczekiwania w centrum w tamten mroźny, lutowy wieczór na tzw. patelni, po czym dołączył do mnie Krzysio i już wspólnie zjechaliśmy schodami ruchomymi na stację. Po kilku minutach wsiedliśmy do pociągu metra i spędziliśmy kwadrans na różnego rodzaju dywagacjach. Wysiedliśmy na stacji Słodowiec, skąd przespacerowaliśmy się jeszcze jakieś dziesięć minut w kierunku mieszkania Oli i Nadii. Wysłaliśmy Oli wiadomość, że czekamy pod blokiem. Pod pretekstem wyniesienia śmieci Ola otworzyła nam drzwi do klatki. Następnie upewniła się, że Nadia jest zajęta w swoim pokoju i dała znak naszej dwójce, byśmy przemknęli cichcem na balkon. Było już ciemno, wiał chłodny wiatr i zaczął padać śnieg. Na szczęście na balkonie mieliśmy spędzić tylko kilka minut.
– Wszystko poszło super! – ucieszyła się Ola. – Krzysiu, daj tort, to włożę go do lodówki.
– W kwestii tortu… – Krzysio delikatnie wciągnął powietrze nosem. Dobrze znałem ten ton głosu. – On już jest w lodówce. W moim mieszkaniu w centrum.
– Miałeś jedno zadanie! – wkurzyłem się szeptem, bo staliśmy jakiś metr od okna pokoju Nadii. Zrzucenie Krzysia z balkonu nie wchodziło w grę, bo jubilatka na pewno usłyszałaby jego krzyk i uderzenie o ziemię.
– Nie możemy zrobić niespodzianki urodzinowej bez tortu! – Ola słusznie przypomniała nam prastare prawo urodzinowych niespodzianek. Spojrzeliśmy wymownie na Krzysia.
– Dobra, poczekajcie na mnie – westchnął, po czym przemknął na palcach w stronę wyjścia. Następnie minęło dziesięć minut nim dotarł do metra, kolejny kwadrans nim dojechał do centrum, jakieś dwadzieścia minut spaceru do i z mieszkania przy Alejach Jerozolimskich wraz z zabraniem z lodówki tortu, ponownie piętnaście minut jazdy metrem na Bielany i dziesięć minut spaceru pod blok. W sumie ponad godzina, którą spędziłem samotnie na miniaturowym balkonie pierwszego piętra bloku z wielkiej płyty na Bielanach. Oczywiście wtedy śnieg padał najobficiej, a wiatr wiał najmocniej. Miałem sporo czasu na przemyślenie swojego życia w tych mroźnych warunkach, ale skupiłem się głównie na wymyślnych torturach, jakie sprawię Krzysiowi, gdy wróci z tortem. Ola dla niepoznaki siedziała w swoim ciepłym pokoju.
Krzysio szczęśliwie powrócił, niespodzianka się udała i nawet następnego dnia nie miałem aż tak dużej gorączki, jak się spodziewałem.
Spacer po Kijowie, dzień drugi
Kijów postanowił mi chyba wynagrodzić poprzedni ulewny dzień i z samego rana obudziły mnie przecudnie ciepłe promienie słoneczne, muskając mnie delikatnie po twarzy. Po chwili zorientowałem się, że to jeden z szalonych kolegów muska mnie delikatnie po twarzy szczoteczką do zębów i jedynie ciężko westchnąwszy ogarnąłem się i ruszyłem na drugi samotny spacer przez stolicę Ukrainy.
Pogoda była faktycznie idealna na zwiedzanie. Spacerowałem sobie bez celu wśród pięknych ulic, gdy nagle zobaczyłem bramę, wyglądającą staro.
– Co za piękna brama – pomyślałem sobie i obejrzałem ją z każdej strony. – Ciekawe, jak się nazywa? Podejrzewam, że Ceglana Brama. Albo Drewniana Brama. Albo Czerwona Brama. Albo Brązowa Brama – zbliżyłem się do tablicy informacyjnej. – „Złota Brama” – przeczytałem i byłem pewien, że tej nazwy nie wymyślił łebski gość od „Drogi Parkowej”.
Ruszyłem następnie przed siebie i gdy dotarłem do ciekawie wyglądającego budynku to zdecydowałem się do niego wejść. Tak właśnie trafiłem do Muzeum Narodowego Historii Ukrainy.
Każdy naród posiada skomplikowaną, wielobarwną historię i zapewne władze każdego narodu chcą pokazać dzieje swojego kraju w jak najlepszym świetle (co według mnie jest dużym błędem, bo w historii najciekawsza jest właśnie prawda na temat wydarzeń i postaci, a nie zamienianie ludzi w pomniki a wydarzeń w legendy). Ze swoją skomplikowaną historią, zwłaszcza lat 30. i 40. XX wieku Ukraina plasuje się prawdopodobnie w TOP5 Krajów Ze Skomplikowaną Historią, Zwłaszcza Lat 30. i 40. XX wieku, zaraz za Niemcami, Rosją, Chinami i Japonią. Twórca Muzeum Narodowego Historii Ukrainy w Kijowie musiał mieć zadanie cięższe niż Polak, który chciałby stworzyć Muzeum Historii Pożarów Polskich Stodół. Nie spotkałem jak dotąd muzeum historycznego, które w jakiś sposób nie uwydatniałoby zwycięstw i blasków kraju, a marginalizowało porażki i cienie. A szkoda – bo, tak jak wspominałem, historia jako całość jest bardzo ciekawa, a czarno-białe spojrzenie na cokolwiek w życiu jest zakłamywaniem rzeczywistości i nie wiedzie nas w dobrą stronę.
Muzeum było pełne wspaniałych eksponatów również z czasów zupełnie odległych (jak choćby ciosy mamuta), z czasów nie tak bardzo odległych (dawne mapy Lwowa i innych miast), jak i z czasów dość bliskich, gdzie w jednej z muzealnych sal wywieszono flagę UPA oraz tuż obok niej flagę Prawego Sektora.
Lekcja #10: muzea historyczne są z reguły dość czarno-białe w narracji
Cerkiew świętego Andrzeja
Gdy opuściłem rzeczone muzeum to przeszedłem naprawdę mały odcinek ulicy Володимирська, gdy znów dostałem widokiem pięknej cerkwi po twarzy. Spomiędzy drzew można już bowiem było dostrzec cerkiew świętego Andrzeja. Budynek mały, ale piękny (to zdanie znów wspaniale opisuje moje życie miłosne). Świątynię usytuowano zmyślnie na wzniesieniu, więc to, co tracił rozmiarem, nadrabiał lokalizacją (to zdanie również wspaniale opisuje moje życie miłosne). Cerkiew świętego Andrzeja dla odmiany nie miała złotych kopuł, lecz zielone, jedynie przyozdobione „skromnie” złotymi ornamentami.
– Złote a skromne – pomyślałem nim to się stało modne.
Cerkiew, wybudowaną na planie kwadratu, można było swobodnie obejrzeć z każdej strony, ale nie mogłem wejść do środka. Nacieszyłem natomiast dodatkowo oczy widokiem na Dniepr.
Gdy tak patrzyłem to na cerkiew, to na rzekę, przypomniałem sobie, że przede mną powrót do Polski, więc mam do załatwienia jeszcze sporo spraw zagranicznych. Nie mogło być zatem inaczej i zakończyłem swój spacer pod gmachem ukraińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Skoro już mówimy o ukraińskich sprawach zagranicznych
Nie znam się na polityce i ważkich sprawach cywilizacji, ale jedno wiem na pewno – żadna wojna nie jest dobra, a pokój to najlepsze, co spotkało Europę w 1945 roku (zaraz obok narodzin Rogera Glovera z Deep Purple). Jedyne, co mi, zwykłej jednostce, niemającej żadnego wpływu na losy świata, pozostało, to być dobrym dla dobrych ludzi, kochać wolność i nieść ze sobą pokój.
Czego sobie i Wam wszystkim życzę.
Zostaw komentarz