Biały Peugeot 406 gnał w środku nocy poprzez wielkie, europejskie miasto, mijając innych uczestników ruchu drogowego niczym slalomowe tyczki. Nie znajdowaliśmy się jednak w Marsylii a w Lizbonie, kierowcą nie był Daniel Morales, a Jakiś-Portugalczyk, a ze mnie zdecydowanie nie był Émilien Coutant-Kerbalec.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Portugalia

OPUBLIKOWANO

19 czerwca 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
M

oże dasz panu znać, żeby zwolnił? – poprosiła mnie drżącym głosem Ewelina, trzymając mnie za rękę w zasadzie od samego początku, gdy wsiedliśmy do auta na lotnisku, jakby przeczuwając, że Jakiś-Portugalczyk będzie wielbicielem ultra-szybkiego przemieszczania się.

– Nie no, o co ci chodzi, przecież jedzie sobie normalnie – odparłem, wciśnięty w tylne oparcie przeciążeniem o wartości 20 g. Nie byłem pewien, czy po lizbońskiej trasie szybkiego ruchu można pędzić 350 kilometrów na godzinę, a nie chciałem popełnić jakiegoś faux pas w pierwszych chwilach pobytu na portugalskiej ziemi, bo przecież jak mam zdecydować, czy umrzeć w wypadku drogowym, a popełnić jakąś gafę, to przecież wybór jest oczywisty. Zresztą pan kierowca wydawał się bardzo pewny siebie, na tyle pewny, że co jakiś czas mrużył oczy, żeby zdrzemnąć się na sekundę czy dwie – jak sami widzicie, nie było zatem powodu do niepokoju.

mewa w cascais

Trzymałem w drugim ręku telefon z włączoną aplikacją Google Maps i z oznaczonym adresem naszego hotelu, który znajdował się kilka kilometrów od Lizbony, w miejscowości Paço de Arcos.

Wiele słyszałem o tym, że niektórzy taksówkarze oszukują nieznających ni języka, ni okolicy turystów, wioząc ich na przykład z lotniska do centrum stolicy Portugalii przez Porto, toteż gdyby tylko niebieska kropka, która reprezentowała nas w aplikacji, zjechała z wyznaczonego przez mapkę szlaku, to natychmiast podniósłbym larum – z pewnością nie dałbym się oszukać, huknąłbym pięścią w siedzenie i wystarczyłaby moja wzburzona aparycja, by kierowca ukorzył się przede mną i nie tylko zawiózł mnie na miejsce, ale również dałby zniżkę, a może nawet podarowałby w prezencie swoje auto.

– Przejechaliśmy nasz zjazd – szepnąłem w stronę Eweliny bardzo cicho, by ewentualnie nie obudzić kierowcy. – Nie można na tej drodze zawracać, więc musimy teraz przejechać dodatkowych siedem kilometrów.

– Wery sory, wery sory – kierowca zaczął machać rękami, odwracając się do nas. Czy przejechał zjazd z premedytacją? Miał przecież dokładnie pokazaną trasę na GPS-ie i widział, że za pięćset, czterysta, trzysta, dwieście metrów należy skręcić w prawo, co skutecznie oznajmiał mu angielski głos z nawigacji.

Ewelina spojrzała na mnie wymownie. Wziąłem głęboki wdech, przygotowując się do zionięcia ogniem w stronę tego ewidentnego oszusta, który chciał uszczuplić nasz budżet o kilka dodatkowych euro – moje oczy rozjarzyły się bielą niczym źrenice Henryka Nowaka, napiąłem wszystkie mięśnie (wszystkie trzy) i nachyliłem się w stronę prowadzącego samochód:

– No problem! – rzuciłem szybko, skuliłem się natychmiast w swojej części tylnego siedzenia i wlepiłem oczy w szybę, skutecznie unikając oskarżycielskiego wzroku Eweliny.

Wreszcie, po kilkunastu minutach, znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.

– Pięćset metrów… czterysta metrów… – zacząłem bezwiednie powtarzać za aplikacją. Tym razem się udało. Kierowca skręcił w prawo z Avenida Marginal w naszą malutką, maluteńką uliczkę o nazwie Rua da Giribito i zatrzymał się ledwie dwa metry po skręcie.

– Jesteśmy na o miejscu. Należy się o miliard os euro – kierowca odwrócił się z uśmiechem w naszą stronę, a my z ciężkim sercem wyjęliśmy z kieszeni miliard euro i wyszliśmy z taksówki. Wyciągnąłem naszą walizkę z bagażnika i białe auto pomknęło w siną dal.

Wreszcie odetchnąłem z ulgą, opuszczając ten przekraczający prędkość światła pojazd i uśmiechnąłem się do Eweliny:

– Chyba udało się nie zrobić żadnego faux pas pierwszego dnia!

Faux pas pierwszego dnia

Ruszyliśmy przez parking ku wejściu do naszego hotelu – recepcjonista poznał, że jesteśmy gośćmi hotelu, już z daleka. Opierając swój zapakowany po brzegi plecak o wypchaną do granic możliwości walizkę i kładąc na niej pokaźnych rozmiarów aparat fotograficzny zastanawiałem się, w jaki sposób domyślił się, że jesteśmy turystami.

– O dzień dobry os państwu! – zaczął młody chłopak, ledwo wystający zza swojego biurka w hotelowej recepcji. Był niewielki, szczuplutki i bardzo miły – bałem się jednak, by nocny, wiejący z kierunku Lizbony wiatr nie wywiał go gdzieś w mrok. Wciąż się uśmiechając, dał nam ogromny klucz do ręki i zaprowadził do naszego pokoju, po chwili zostawiając nas samych.

Było już późno, zalecieliśmy do Lizbony gdzieś w okolicach północy, lot dłużył się niemiłosiernie i chcieliśmy już chyba tylko się położyć. Rzuciliśmy nasze zimowe, przywiezione z Polski ciuchy na pobliski fotel i ściągnęliśmy koc z łóżka.

– Kurde – zdziwiła się Ewelina.

– Istotnie, kurde! – zdziwiłem się nie mniej od niej.

– Nie ma pościeli! – zauważyliśmy oboje, patrząc na w naszym mniemaniu puste poszewki, równiutko ułożone na grubym materacu i jedynie przykryte kocykiem w kolorze grochówki.

Tym razem nie dałem sobie w kaszę dmuchać, zwłaszcza, że ja bardzo lubię kaszę. Natychmiast ruszyłem w stronę hotelowego telefonu, wykręciłem numer do recepcji i swoją angielszczyzną z polskim akcentem zawołałem:

– Psze pana, w naszym pokoju nie ma pościeli!

– Bardzo, bardzo, bardzo mi przykro, szanowny o panie, zaraz coś na to poradzimy! – cichutki, lecz niezwykle ciepły głos recepcjonisty rozległ się w słuchawce i trochę bałem się, czy mój dość głośny, pełen oburzenia nie zwalił go przypadkiem z nóg samym podmuchem wydychanego powietrza. Minęło kilka chwil, podczas których patrzyliśmy z Eweliną oskarżycielsko w stronę łóżka, udającego niewiniątko. Rozległo się pukanie do drzwi naszego pokoju.

– Szanowni os państwo! – to suchutki, kruchutki recepcjonista powitał nas szeroko otwartymi ramionami. – Ze względu na os niedogodności, które os państwa spotkały, postanowiliśmy zaproponować os państwu przeniesienie do innego o pokoju!

– Ze względu na niedogodności, które nas spotkały, postanowili zaproponować nam przeniesienie do innego pokoju – przetłumaczyłem Ewelinie, chociaż nie wiem, po co, bo doskonale znała angielski.

– Dobra, zapytaj go, czy ten drugi pokój ma ten sam metraż i widok, bo płaciliśmy za to, by mieć za oknem widok na wpadający do Oceanu Atlantyckiego Tag, tak? – odparła Ewelina po polsku, chociaż nie wiem, czemu, bo doskonale znała angielski.

– Dobra, pytam pana, czy ten drugi pokój ma ten sam Ocean i Tag, bo płaciliśmy za to, by mieć za metrażem okno na wpadający do widoku Atlantyk, tak? – przetłumaczyłem lekko zestresowany na angielski. Recepcjonista był na tyle utalentowany lingwistycznie, że wyłuskał komunikat z mojego niezgrabnego zdania, przestawił wyrazy na właściwe miejsca i uśmiechnął się promiennie.

– Ależ tak, szanowni os państwo – zapewnił nas, kłaniając się w pas. – O pokój ma dokładnie ten sam o widok, a jest nawet większy!

– Ależ tak, szanowni państwo… – zacząłem tłumaczyć, ale Ewelina spojrzała na mnie tak, że jedynie przełknąłem ślinę.

– Aby dopilnować os państwa o komfortu, udam się razem z os państwem do o pokoju, by upewnić się, że o wszystko, co trzeba, znajduje się na swoim o miejscu! – recepcjonista ukłonił się po raz kolejny do samych kostek. Zgarnęliśmy nasze zimowe ciuchy, aparat, walizki i plecak, przechodząc na drugą stronę korytarza do pokoju, który faktycznie był większy, bo zaczynał się od sporego salonu. Meble były jednak nieco sfatygowane, na jednym nawet zdawało mi się, że dostrzegłem napis „Ruszam do Indii. C.C.”, ale może byłem już na tyle zmęczony, że miałem zwidy. Zresztą, czemu Krzysztof Kolumb miałby pisać cokolwiek po polsku?

Rzuciliśmy nasze rzeczy tam, gdzie akurat staliśmy i w towarzystwie naszego recepcjonisty-chucherka ruszyliśmy na inspekcję łóżka, odwijając koc i pierwszą warstwę pościeli.

– No nie! – rzuciliśmy wspólnie z Eweliną rozczarowani. – Tu też nie ma pościeli!

Spojrzeliśmy gniewnie w stronę recepcjonisty, który miał bardzo dziwny wyraz twarzy. Przypominał mi trochę minę sprzątaczki, patrzącej na szefa sprzedaży w mojej pierwszej firmie – pojechaliśmy kiedyś na integrację do hotelu pod Serockiem i pamiętam, że miałem pokój koło tego właśnie pokaźnych rozmiarów mężczyzny. Stał przed swoimi drzwiami, ciągnął za klamkę i darł się:

– Mój pokój jest zamknięty! Halo, sprzątaczka! Niech pomoże mi otworzyć! – dokładnie takiej konstrukcji zdania użył, a sprzątaczka spojrzała na niego tak, jak nasz maleńki recepcjonista teraz patrzył na nas, podeszła nieco bliżej, wyciągnęła z ręki szefa sprzedaży kartę, użyła jej w odpowiednim miejscu i bez problemu otworzyła drzwi do pokoju.

– Tu też nie ma pościeli! – powtórzyliśmy, nie bacząc na ten wyraz twarzy. Recepcjonista odchrząknął swym delikatnym głosem.

– Państwo pozwolą, że zademonstruję – rzekł i podszedł o łóżka, odgarniając pierwszą warstwę tego, co nam wydawało się poszewką pozbawioną pościeli. – Wszystko jest przecież na miejscu.

– Tak, ale gdzie pościel? – zapytałem, bliski płaczu.

– Szanowni państwo, w Portugalii nawet o tej porze roku – a warto nadmienić P.T. Czytelnikom, że był grudzień – temperatury mogą być bardzo wysokie. My po prostu używamy tak cienkiej kołdry, aby w nocy się nie ugotować, gdyż władze Portugalii zniosły kanibalizm już w połowie XV wieku, a my nie trawimy marnowania żywności.

Wówczas już na zawsze nauczyłem się, że w ciepłych krajach ludzie nie śpią pod grubą pierzyną.

– To tyle, jeśli chodzi o brak faux pas pierwszego dnia – rzekłem po polsku do Eweliny, która jednak słusznie zauważyła, że „faux pas” brzmi tak samo w każdym języku. Recepcjonista opuścił nas, żegnając się kulturalnie i prawdopodobnie śmiejąc się z nas dopiero, kiedy znalazł się z powrotem przy swoim biurku.

ulice portugalii

Wielkie plany na dni kolejne

Cóż jednak, czerwone uszy i to okropne uczucie w żołądku, związane z zażenowaniem, było wspomnieniem dnia minionego! Mieliśmy przed sobą Portugalię i jej wspaniałe miasta, przede wszystkim Lizbonę, w której mieliśmy spędzić najwięcej czasu, w tym również zbliżającego się sylwestra, o którym pewnie jeszcze Wam opowiem, lecz również oczekiwały na naszą wizytę takie sławy, jak Sintra czy Cascais. Dzielił nas od nich dość mocny rzut beretem, bo nie wyobrażam sobie w sumie, że ktoś jest w stanie rzucić beretem na kilkadziesiąt kilometrów.

– Plan jest taki – klasnęła w dłonie Ewelina, gdy następnego dnia siedzieliśmy przy śniadaniu, podziwiając ujście Tagu do Atlantyku przy aromatycznej kawie. – Nie marnujemy żadnego dnia, wstajemy rano i zwiedzamy tyle, ile tylko się da.

– Oczywiście zaczynając od jutra – zauważyłem, bo tego dnia wstaliśmy o 9:55, na pięć minut przed końcem pory śniadaniowej.

– Oczywiście – potaknęła Ewelina.

Zatem było postanowione: każdego dnia wstawaliśmy tuż przed dziesiątą, ale co zrobić, tacy już jesteśmy. Nie po to jeździmy na wakacje, żeby się nie wysypiać, od tego mamy dom.

Spacerowaliśmy każdego dnia wzdłuż Tagu w kierunku pobliskiej stacji kolejowej, przyglądając się przy okazji ludziom na plaży oraz towarzyszącym im czworonogom, i stamtąd zaczynaliśmy kolejne przygody.

ewelina na plaży w cascais

Fado na żywo i fado z płyty

Jednego dnia zapowiadała się piękna pogoda, więc oczywiście spadł rzęsisty deszcz. Byliśmy już wtedy w Lizbonie i przechadzaliśmy się ochoczo raz i dwa poprzez strome uliczki Bairro Alto, które szybko zamieniły się w śmiercionośne, ultra-śliskie zbocza. Aby ujść z Portugalii z życiem, musieliśmy znaleźć jakieś schronienie, bo „na Bairro Alto trza mieć palto”, jak śpiewał portugalski bard Stanislao Grzesiuke, a my mieliśmy tylko kapelusz Eweliny.

deszcz na ulicach lizbony

– Może tutaj? – zaproponowałem, patrząc na pobliski przybytek, który przekonał mnie do siebie tym, że był pobliski i miał dach.

– Mają wino?

– Mają.

– To chodźmy.

Weszliśmy, już dość przemoczeni, i los postanowił, że wybraliśmy doskonale. Usieliśmy sobie w wygodnym kąciku, kelner przyjął nasze zamówienie i poinformował nas, wskazując na scenę, że za moment zacznie się fado. Mieliśmy okazję posłuchać tej pięknej, melancholijniej muzyki w wykonaniu śpiewaka i śpiewaczki, w towarzystwie dwóch muzyków, uzbrojonych w gitarę klasyczną i tradycyjną gitarę portugalską. To był naprawdę poetycki, muzyczny spektakl.

Gdzieś po drugiej stronie stołu siedziała gromadka zbyt wesołych turystów, do których w pewnym momencie podszedł śpiewak – z każdym kolejnym krokiem artysty wykonywana przez jego struny głosowe barytonowa nuta stawała się głośniejsza. Zawiesił głos tuż przy stoliku gromadki, szepnął do nich jedynie „quiet, please!”, a następnie wrócił do swego boskiego śpiewu.

Gdy wyszliśmy z restauracji to po deszczu zostało już tylko wspomnienie w postaci wciąż zabójczo śliskich chodników. Postanowiliśmy zagubić się w uliczkach Bairro Alto i chwilę po opuszczeniu restauracji natrafiliśmy na antykwariat z płytami.

– Chcesz wejść do środka? – zapytała Ewelina, a ja chciałem, więc weszliśmy do środka.

– Prawdopodobnie witam się po portugalsku – odezwała się do nas stojąca za ladą pani.

To był bardzo ciekawy przybytek – dość wysoki, ściany były zastawione półkami z płytami, tak winylowymi, jak i kompaktowymi, które wówczas były w powszechnym użyciu.

– Coś pytam po portugalsku? – zagadnęła do nas sprzedawczyni po raz wtóry, a ja zamyśliłem się na chwilkę.

– Antonio Dos Santos? – zapytałem nieprzypadkowo, co za moment się wyjaśni. Pani zerknęła na mnie lekko zmrużonymi oczami.

– Coś mówię po portugalsku – rzekła po chwili i poszła na górę. Po chwili na dół zszedł jakiś mężczyzna w średnim wieku.

– W o czym mogę pomóc os państwu? – zagadnął już po angielsku.

– A szukam jakichś płyt takiego muzyka, co się zwie Antonio Dos Santos – wyjaśniłem.

– Ach, António Dos Santos Caio Castanheira! – mężczyzna klasnął w dłonie, a oczy rozszerzyły mu się jak pięć euro – chociaż pięć euro to banknot, więc w sumie to porównanie nie ma sensu. Sprzedawca skoczył niczym kangur ku z góry upatrzonej półce, pogrzebał chwilę w plastikowych opakowaniach płyt kompaktowych i wyciągnął znalezisko z czarno-białą okładką. – Proszę o bardzo, szanowny o panie!

– Super, bierę!

Podeszliśmy do kasy i kiedy mężczyzna zawijał z czcią płytę w papierową torebkę, zapytał:

– Niech o pan wybaczy, że pytam, ale jeśli można wiedzieć, skąd o pan zna tak wspaniałego o artystę, jakim niewątpliwie jest António Dos Santos Caio Castanheira? Jedynie prawdziwi os melomani kojarzą tego o fadistę, stanowiącego prawdziwy muzyczny o bukiet o emocji dla wysublimowanego o ucha!

Machnąłem skromnie dłonią.

– A wie pan, mój ojciec jest fanem! – wyjaśniłem.

– A skąd państwo są?

– Z Polski.

– To niesamowite, że ktoś w Polsce zna tak doskonałego fadistę, jakim niewątpliwie jest António Dos Santos Caio Castanheira – proszę pozdrowić ojca! – sprzedawca wręczył nam płytę i pomachał nam na do widzenia.

Fale, są fale, są fale, są fale

Nie samą Lizboną człowiek żyje.

Ewelina dokładnie studiowała mapę, gdy ja pożerałem czekoladowego rogalika na śniadanie, po czym zakrzyknęła:

– Aha! – i wróciła do studiowania mapy. Nie pytałem, o co chodzi, bo byłem przekonany, że i tak się dowiem, co kryje się za tym „aha!”.

Po śniadaniu ruszyliśmy na stację kolejową i wsiedliśmy do pociągu. Celem naszej podróży było pobliskie miasto Cascais. Zdołałem przed opuszczeniem pojazdu przeczytać w sieci, że to miasto wypoczynku wielu rodzin królewskich, nie tylko tej portugalskiej. Gdy siedzieliśmy w pociągu, zapytałem Eweliny:

– To co takiego szczególnego jest w Cascais? – a ponieważ nie znałem portugalskiej wymowy nazwy tego miasta, to brzmiało to mniej więcej „Kaske”, troszeczkę z francuska.

– W Cascais są rzeczy – odparła Ewelina, a ponieważ nie znała portugalskiej wymowy nazwy tego miasta, to zabrzmiało to mniej więcej „Kaskej”, z angielska. – Słońce, plaże, ocean…

– Och, ocean! – ucieszyłem się niepomiernie i już wyobrażałem sobie, jak wpływam na mokrego przestwór oceanu. Jeszcze nigdy nie widziałem tego typu zbiornika wodnego. Do tej pory największym akwenem, z jakim przyszło mi obcować, były morza i ich szum oraz ptaków śpiew.

Gdy pociąg dojeżdżał do stacji docelowej Cascais to dzięki głosowi, zapowiadającemu kolejne przystanki, dowiedzieliśmy się, że nazwę tej miejscowości wymawia się „Kasz-kesz” z portugalska, ale my i tak nazywaliśmy ją czy to „Kaszkietem”, czy to „Kaszką”.

plaże w cascais

Wysiedliśmy zatem na stacji i ruszyliśmy w kierunku Atlantyku. Z początku, idąc wzdłuż wybrzeża, widzieliśmy tylko wypełniające marinę po brzegi małe żaglówki oraz wielki biały diabelski młyn. Grudniowe słońce grzało umiarkowanie, lekka bryza omiatała nasze twarze – to właśnie wówczas, tuż przed niewielkim mosteczkiem, dostrzegliśmy wąską ścieżkę.

– Patrz, wąska ścieżka – wskazała Ewelina, ale już oboje wiedzieliśmy, co zrobić: musimy w nią wejść, to wtedy coś się nam przydarzy, a przecież o przydarzanie się właśnie chodzi. Tak też uczyniliśmy. Być może natrafiliśmy na jakiś magiczny portal – w każdym razie po przejściu zaledwie kilku kroków znaleźliśmy się jakby w zupełnie innym miejscu niż przed chwilą. Przed nami wyrósł pejzaż jak z obrazka, który postaram się niniejszym jak najplastyczniej opisać.

wąska ścieżka w cascais

Pokonawszy kamienne schodki, znaleźliśmy się na plaży, pokrytej zarówno mokrym od deszczu piaskiem, jak i wielkimi, wystającymi z ziemi ciemnymi skałami. Z jednej strony patrzyliśmy na łukowatą, kamienną podporę małego mostu, a z drugiej strony na piękną, usytuowaną tuż przy brzegu willę z początków XX wieku. Na samym środku tej niby sekretnej plaży rosła palma, niska, z rozłożystymi liśćmi, opadającymi w dół, jakby u egzotycznej wierzby płaczącej. W tle, w miejscu, w którym wpadająca w wąską, wbijającą się klinem w ląd zatoczkę woda „zmieniała się” w Ocean Atlantycki, wyrastała z ziemi urocza latarnia morska, rozświetlona obecnie słońcem. Aparat natychmiast poszedł w ruch.

piękne widoki w cascais

Spędziliśmy w tym miejscu chyba z godzinę, chociaż tak naprawdę to nic tam nie było – biegaliśmy sobie po kamieniach, pozowaliśmy do zdjęć, podziwialiśmy widok, a ja nawet zagrałem sobie solówkę na liściu palmowym, który leżał samotnie na kamieniach.

 

Wreszcie postanowiliśmy, że trzeba iść dalej, bo od dworca do tego miejsca (które – jak później sprawdziłem – zwie się Miradouro Casa de Santa Maria) było ledwie kilka kroków, a chcieliśmy w końcu zobaczyć ocean w pełnej krasie.

Wspięliśmy się po schodach z powrotem na aleję, noszącą imię jednego z włoskich króli, by następnie znów zatrzymać się na jakieś dziesięć minut, bo na kamiennej barierze mostu usiadł puszysty kiciuś i zaczął pozować do zdjęć oraz zachęcać nas mruczeniem do pogłaskania go – a przecież czemuś takiemu żaden człowiek z sercem po właściwej stronie nie jest w stanie się oprzeć. Kiciuś następnie oddał się lizaniu samego siebie – zazdroszczę mu tej umiejętności – a my powiedzieliśmy sobie, że teraz to już naprawdę trzeba iść dalej, bo jesteśmy tu od godziny, a ocean ciągle na nas czeka.

puszysty kiciuś w cascais

Chwalę fale

I wreszcie oczom naszym ukazał się on, cały na niebiesko – Atlantyk.

Ukazał się nam przeogromną wodną połacią, mieniącą się w słońcu wszystkimi odcieniami niebieskiego.

Ukazał się nam dziesiątkami strzelistych skał, wystających ponad jego powierzchnię.

Ukazał się nam potęgą przeogromnych fal, które rozbijały się o te skały z towarzystwie huku i eksplozji białej piany.

fale oceanu atlantyckiego w cascais

– Ale fale! – zakrzyknąłem w zachwycie, połykając przy okazji mnóstwo słonej wody. – Tak ogromnych fal to ja w życiu nie widziałem!

Muszę wam przyznać, że wśród wszystkich fal, które do tej pory miałem przyjemność podziwiać, jak choćby Dunaju, FM, meksykańska, czy też w wojsku, to te w Cascais zrobiły na mnie największe wrażenie. Nim zresztą w ogóle doszliśmy w pobliże tych fal (a ich majestat napawał nas trwogą i szacunkiem, sprawiając, że nie chcieliśmy docierać do samego brzegu – to najpierw pokonaliśmy labirynt ciemnych skał, które licznie wyrastały ponad piasek i robiły się tym większe, im bliżej oceanu się znajdowały. Skały wyglądały niczym krzesła w malowniczym kinie, w którym Matka Natura wyświetlała jeden ze swoich najlepszych filmów: „Fale rozbijające się o brzeg”.

ewelina podziwia fale w cascais

Przez dwie kolejne godziny podziwialiśmy ten niesamowity spektakl i staraliśmy się uwiecznić te ulotne chwile aparatem i telefonem, chociaż wiedzieliśmy, że żadne zdjęcie nie odda tego przeżycia, które przecież nie tylko wspaniale wyglądało – poruszało też inne zmysły, wypełniając uszy potężnym tumultem i opryskując twarze delikatną, słoną mżawką. Niektórzy śmiałkowie medytowali na jakiejś samotnej skale niczym Mickiewicz na Judahu skale, ale my na takie rzeczy już się nie odważyliśmy.

Usta Piekła, usta piekły

Po dwóch godzinach ruszyliśmy dalej. Usta piekły od słonej wody. Zaopatrzyliśmy się w lody i poszliśmy podziwiać miejsce, zwane Boca de Inferno, czyli Ustami Piekła – ponoć woda, wpadająca w wydrążoną przez naturę studnie, ma wydawać dźwięki, przypominające odgłosy z piekła. Ja jednak oczywiście byłem sceptyczny – raz, że jeśli jest w ogóle coś takiego jak piekło, to podejrzewam, że mało kto wrócił z niego, by opowiedzieć, co tam w nim na co dzień słychać, a jeśli już w ogóle coś słuchać, to nie odgłos wody Atlantyku, wpadającego między skały, ale raczej odgłosy, typu „już nigdy więcej nie posłucham Placebo”.

boca de inferno w cascais

W ogóle Cascais to miejsce, w którym zdarzyło się sporo tragedii. Całkiem niedawno zginął tam Oliver Antić, ambasador Serbii w Portugalii, spadając z klifu.

W kwietniu 2022 roku portugalska policja odkryła w okolicach promenady ciało kobiety, zdającej się być pacjentką jednego z okolicznych szpitali.

A na dokładkę, dwudziestodwuletni chłopak z Moładwii i jego brat bliźniak wpadli do wody bardzo blisko Boca de Inferno. Pierwszemu udało się uratować, drugi jednak nie przeżył wypadku.

boca de inferno w cascais

My jednak byliśmy bardzo zadowoleni z wizyty, bo udało nam się przeżyć, a to zawsze podnosi człowieka na duchu. Uraczyliśmy się deserem i przedostaliśmy się dalej, w bardziej cywilizowane strony, gdzie wybrzeże było uregulowane, a plaże bardziej piaszczyste. Zatrzymaliśmy się na mały posiłek i vinho verde w lokalnej restauracji, po czym pobiegaliśmy na boso po plaży. W końcu, w świetle wyjątkowo silnego słońca, musieliśmy ruszać z powrotem w stronę stacji kolejowej.

Widoku i odgłosów tych przeogromnych fal nie zapomnę nigdy.

La Feria de Córdoba

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE