Makieta żółtej łodzi podwodnej i pomnik Johna Lennona witały nas na lotnisku imienia jednego z moich idoli, nadając beatlesowski ton naszej wyprawie zaraz po wylądowaniu. Ja, Maciej Samul z Otwocka, który będąc berbeciem jeszcze uczył się wydobywać dźwięki ze starej radzieckiej basówki na utworach Beatlesów, właśnie stąpałem po ziemi, tej ziemi, która wydała na świat swoich czterech synów, a oni zmienili moje życie i życie milionów, jeśli nie miliardów innych istnień.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Anglia

OPUBLIKOWANO

22 stycznia 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
P

o mojej prawej stronie miałem Huberta, mojego brata, z którym w latach 90. rozpracowywałem „I Saw Her Standing There” na czynniki pierwsze, a który jeszcze w kołysce śpiewał najlepsze utwory z Revolvera, po mojej lewej człowiek o czterech imionach: Marek, wujek Marek, ojciec i pan Marek, bez którego The Beatles nie byliby obecni w moim życiu. Ta chwila była patetyczna i wzruszająca zarazem.

– Wsiadamy do taksówki, czy będziesz tak stał na baczność, salutował i płakał jak debil? – zagadał do mnie Sendu, więc zszedłem na ziemię, chwyciłem za swój ciężki futerał z gitarą i wpakowaliśmy się do taryfy.

Pierwsze wrażenie, czyli brak wiary

Najbardziej nierealne w marzeniach są chwile, kiedy je realizujemy. Słucham The Beatles całe swoje życie. Na ich płytach poznawałem pierwsze zwroty po angielsku, na ich piosenkach uczyłem się grać na gitarze, to przy ich muzyce uczyłem się do kolejnych egzaminów, spędzałem wolne chwile, czasem imprezowałem (ale rzadko, bo jestem grzeczny). To dzięki ich płytom dziś jestem w zespole The Rookles, razem z moimi trzema największymi przyjaciółmi: Hubertem, Piotrkiem i Sendem. I nagle trafiam do miejsc, o których tylko czytałem i które oglądałem na zdjęciach. Dopiero teraz w pełni czuję, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, że tych kilkadziesiąt lat temu John mógł przeganiać atakującą go mewę, gdy szedł poprzez Albert Docks brzegiem rzeki Mersey; że Paul palił papierosa na którymś z liverpoolskich deptaków, że cała czwórka wychowała się pośród tych niskich, pięknych ceglanych domków i równo przyciętych żywopłotów. Ba, na dodatek los daje mi możliwość zagrania kilkunastu koncertów na International Beatleweek 2015, razem z 70 innymi zespołami z całego świata, na tej samej szerokości geograficznej, co moi idole – i jak tu nie przenieść się do lat 50. i 60. XX wieku? Nie ma takiej opcji, zwłaszcza, że w wielu miejscach w Liverpoolu czas stanął w miejscu…

Welcome to The Cavern!

Jeszcze zanim zagraliśmy pierwsze nuty, wybraliśmy się na Matthew Street, a ja żałowałem, że jednak nie wszczepiłem sobie tej dodatkowej pary oczu, którą proponował mi pewien pan na dworcu w Poznaniu (to historia na inną relację z mojej prywatne wyprawy na Łazarza). Minęliśmy A Hard Day’s Night Hotel i już z daleka dostrzegłem czerwony neon The Cavern Club.

cavern club, liverpool, neon nad wejściem

Ten oryginalny klub znajdował się kilka metrów dalej – został zburzony w 1973 roku, ale klimat miejsca nie zniknął nigdy. Tu z lewej strony pub Grapes, w którym Beatlesi raczyli się piwem przed koncertami. Tuż obok pomnik Johna i chłopaczyna, grający na gitarze „Here Comes The Sun” (w zasadzie każdy uliczny grajek w Liverpoolu mógłby z powodzeniem robić międzynarodową karierę). Nieco dalej pomnik „Four Lads Who Shook The World”, upamiętniający (nie zgadniecie kogo) Johna, Paula, George’a i Ringo. Gdzie zacząć? Dokąd się udać? Wybraliśmy Cavern, w którym tego samego dnia wieczorem mieliśmy dać swój pierwszy koncert na Beatleweeku.

„THIS PHOTOGRAPH WAS TAKEN HERE”. CIEKAWE, CZY KTOŚ ZROBI PODOBNĄ TABLICZKĘ DO FOTKI HUBERTA: „THIS PHOTOGRAPH OF THIS PHOTOGRAPH WAS TAKEN HERE”.

Chwilę patrzyłem na czerwony neon i zastanawiałem się, czy otwarty w 1984 roku klub nie będzie słabą rekonstrukcją, w której z oryginału zachowało się jedynie kilka cegieł? Zaczęliśmy schodzić, a stłumione dźwięki grającego na scenie zespołu robiły się coraz wyraźniejsze. Patrzyłem na kolejne oprawione w antyramę zdjęcia: tu grał Paul Rodgers, tu grali Arctic Monkeys, tu pojawiła się Adele, no i teraz The Rookles, słynny na cały powiat zespół z Polski. I nagle – bum! – dostałem w twarz mieszanką alkoholu, potu i wysokiej temperatury. Te trzy terminy idealnie opisują klimat tego miejsca. Na scenie pod charakterystycznym ceglanym łukiem już czekały wzmacniacze Voxa i perkusja Ludwiga. Niczym małe dziecko, które pierwszy raz odwiedza Legoland, szedłem i z otwartymi ustami patrzyłem na eksponaty, których w klubie było pełno: gitara basowa Paula, podpisana przez niego w 1999 roku, kiedy sam mistrz wystąpił w The Cavern. Blachy od perkusji z zamaszystym podpisem Ringo, moim zdaniem najlepszego perkusisty w historii muzyki rozrywkowej. Autografy Chucka Berry’ego, Tony’ego Sheridana, Jake’a Bugga, The Who, Rolling Stones’ów, no po prostu kosmos! Tylko niewidomy, niesłyszący, niemy człowiek, który nie istnieje, bo przed chwilą go wymyśliłem na potrzeby tej relacji, mógłby nie poczuć klimatu tego miejsca. Do tego wszechobecne: „- Hi, gents! – Sorry, mate! – 'Ow are ya, lad?”. Mówi się wiele o angielskich dżentelmenach i o ich dobrym wychowaniu, ale to, jacy są naprawdę przerosło moje najśmielsze oczekiwania. To byli ludzie dla mnie! Potrąciłeś kogoś na ulicy? Od razu cię przeprasza! Masz problem z zakupem biletu w autobusie, a za tobą czeka 20 już i tak spóźnionych pasażerów? Nikt nawet ciężko nie westchnie! Ktoś siadł koło ciebie w transporcie miejskim? Porozmawiasz z nim o atutach recyklingu! Ci ludzie tworzą niesamowitą wspólnotę, której brak mi na ulicach mojej ojczyzny. Wielokrotnie zupełnie obca nam osoba podchodziła do nas na ulicy tylko po to, by rzucić jakimś wysmakowanym żartem. Poczułem się, jakbym wreszcie był w domu.

Please welcome… the fabulous Rookles!

Stanąłem na scenie The Cavern i popatrzyłem przed siebie. Ludzi ze wszystkich zakamarków świata było pełno. Czy tak było w latach 60., kiedy Beatlesi łoili „Some Other Guy” przed angielską młodzieżą? Jestem przekonany, że tak. Wszyscy chcieli rock and rolla, więc daliśmy im rock and rolla. Na scenie stanął rasowy Brytol, rzucił w stronę publiki:

– Please welcome to the stage the fabulous Rookles!!!

JA I MÓJ BRAT, RAZEM OD LAT

Stukot pałeczek perkusyjnych Senda, ostry wokal Huberta i jedziemy! Przez następnych 45 minut całkowity trans! W trzy sekundy zalałem się potem, co wynikało zarówno z wysokiej temperatury, jak i z faktu, że brykałem niczym młody kangur w okresie godowym. Piotruś uśmiechnął się do mnie pod nosem, a nóżka chodziła mu w rytm rock and rolla raz w lewo, raz w prawo.

– Hello, Cavern! We are The Rookles, and we are from Otwock in Poland! – zawołał Hubert w stronę rozentuzjazmowanej publiczności. Odpowiedziało nam głośne „Yeeeeee!”. Nadeszła jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia, gdy razem z moim bratem zaśpiewaliśmy „One After 909”, jedną z pierwszych kompozycji spółki Lennon/McCartney, na której spółka Samul/Gawroński uczyła się śpiewać harmonie wokalne głosami, błagającymi o mutację, kiedy prezydentem Polski był jeszcze Lech Wałęsa. Rock and roll gonił rock and rolla, publiczność tańczyła, śpiewała z nami, śmiała się i dogadywała. Znali każdy kawałek, nawet protoplastów muzyki rozrywkowej z lat 50. Przekrój: od pryszczatych nastolatków, przez tatusiów z brzuszkiem, po babcię, która podpierając się laską wymachiwała energicznie tym, co zostało jej z bioder po 80 latach eksploatacji.

Jesteśmy w domu

Najlepsze jednak dopiero miało nadejść. Czas pokazać fanatykom Beatlesów, czym Polska stoi. Pośród 70 zespołów z całego świata okazaliśmy się jedynym, który gra również własny materiał. Podobno podczas poprzednich edycji, gdy jakaś kapela chciała zaprezentować przed festiwalową publicznością swoją twórczość, w stronę muzyków leciały pomidory i jajka, zatem z jednej strony byli najedzeni, lecz z drugiej upokorzeni. Jak zatem Beatlefani zareagują na „Best Days Of Our Lives„? Co powiedzą na „I Follow You Girl„? Czy „Don’t Even Try” im podejdzie? Wystarczy powiedzieć, że tego wieczora nie jedliśmy ani pomidorów, ani jajek. Mało tego, wiele osób podchodziło do nas po koncercie, żeby kupić naszą debiutancką płytę Open Space, upewniając się, że jest na niej nasz autorski materiał. Byliśmy w domu.

Foteczki, autografy i inne przyjemności sprawiły, że poczułem się lekko zmęczony. Spojrzałem w bok, gdzie pamiątkowa tablica mówiła, co następuje: Witaj w Cavern, gdzie The Beatles zagrali 292 koncerty. Siły wróciły natychmiast. Miałem za sobą dopiero jeden koncert, więc do moich idoli jeszcze mi daleko…

Spocony na całym ciele, lecz szczęśliwy, wróciłem do garderoby i przybijałem sobie piątki z chłopakami. Koncert poszedł nam koncertowo. Od strony muzycznej Liverpool był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażałem.

Cześć, Paul! Idziesz na browara?

Siódma rano czasu lokalnego, dzwoni budzik. Poszedłem spać o czwartej, a jednak zerwałem się na równe nogi, bo każda sekunda była na wagę złota.

– Dawaj, mordeczko, idziemy zwiedzać! – obudziłem Huberta. Tak wiele do zobaczenia, a tak mało czasu. Pominę tutaj chronologiczny aspekt relacji, bo dla mnie to był jeden długi dzień, w którym zobaczyłem miejsca, dzięki którym jestem dziś tym, kim jestem. Chciałem poczuć się jak Beatlesi w tamtych latach, chciałem poczuć to, co czuł John. Chciałem przenieść się w czasie.

dom johna lennona, liverpool, mendips, kiedyś i dziś

LATA 50. XX WIEKU I XXI WIEK. JOHN I HUBERT. LENNON W TAK MŁODYM WIEKU BYŁ KLEPTOMANEM, GDYŻ NAJWYRAŹNIEJ ZAWINĄŁ TABLICZKĘ, WIDOCZNĄ NA DOLNYM ZDJĘCIU

Wiktoriański dom przy Menlove Avenue nie wyróżniał się w zasadzie niczym. Cała ulica pełna była takich samych konstrukcji, które odróżnić można było jedynie po numerze porządkowym. Jednak tylko w tym jednym domu, zwanym przez jego mieszkańców Mendips, mieszkał przez prawie 20 lat niejaki John. To właśnie z tego domu niejaki John wyruszał na spotkanie ze swoim przyjacielem, niejakim Paulem. To z tego domu szedł do Strawberry Field, które było tuż za rogiem. To z tego domu dojeżdżał do słynnych dziś klubów Cavern, Casbah czy Grapes. I to w tym domu ciocia Mimi powiedziała niejakiemu Johnowi, że gitarą na życie nie zarobi. Widziałem go już tyle razy na setkach zdjęć, w dziesiątkach filmów, czytałem o nim mnóstwo książek, a jednak dopiero widząc dom Johna na żywo uświadomiłem sobie, że to realne miejsce, że mój idol zbiegał po schodach, przeskakiwał przez furtkę i bawił się na tych ulicach, że spotykał się tu z kolegami i ruszali do Strawberry Field, dokładnie tam, gdzie i ja teraz się wybierałem.

Tutaj pojawił się w mojej głowie fantastyczny pomysł na biznes. Beatlesi w swoich tekstach opisywali miejsca ze swojego dzieciństwa, które następnie stawały się atrakcjami turystycznymi właśnie dlatego, że pojawiły się w piosenkach Wielkiej Czwórki. Wystarczyłoby zatem stać się sławnym i następnie zbijać kokosy na zamówieniach od miast, które pragną z ronda w centrum miasta albo osiedla na peryferiach zrobić magnes na turystów. To dopiero biznesplan! „W Pcimiu Dolnym jest młodzież w wieku szkolnym!” – i wszyscy wbijają do Pcimia Dolnego oglądać młodzież w wieku szkolnym. Moc!

Przestałem jednak myśleć o swoim genialnym pomyśle, kiedy moim oczom ukazała się charakterystyczna czerwona brama wejściowa na teren Strawberry Field, czyli sierocińca, na terenie którego mały John często bawił się z kolegami. W zasadzie to była to replika bramy wejściowej, gdyż oryginał został skradziony przez jakiegoś psycho-fana, który pewnie teraz uprawiał z nim seks, jak to tu z wieloma memorabiliami bywa. Teren Truskawkowego Pola nie był jednak dostępny dla zwiedzających i czas swojej świetności miał za sobą, każdy fan mógł jednak zamówić sobie taką bramę do własnego domu – na wymiar i w dowolnym kolorze!

brama strawberry field, liverpool

Gdy tak nuciłem sobie pod nosem „Let me take you down cause I’m going to Strawberry Fields…”, na chodniku obok zaparkowało Fab Four Taxi – taksówka, która dowoziła turystów do miejsc związanych z Beatlesami. Z samochodu wysiadł kierowca-przewodnik, zarazem stary fan The Beatles, oraz małżeństwo w średnim wieku, z którymi szybko się zapoznaliśmy i zaprosiliśmy ich na nasz wieczorny koncert w Cavern. „Tak, tak, na pewno przyjdziemy!” – obiecali i faktycznie, przyszli. To było naprawdę miłe.

Lennon tymczasem wsiadał na rower i jechał w dół ulicy w stronę domu niedawno poznanego Paula McCartneya, jeszcze gówniarza, ale umiał chłopak nastroić gitarę, a w latach 50. była to cenna umiejętność. Tak też i my udaliśmy się w dół ulicy w stronę Forthlin Road, do domu o numerze 22. Serce biło mi jak oszalałe. To w tym domu powstały dziesiątki utworów, które wyznaczyły mi mój muzyczny szlak. To tutaj John i Paul, oko w oko, ramię w ramię słuchali amerykańskiego rock and rolla i słuchali własnych kompozycji. Wyobraziłem sobie, że jestem młodym Lennonem i przemierzam ten szlak, mijam te wszystkie wąskie domki i pozdrawiam idących po ulicy mieszkańców, po czym skręcam w lewo i już jestem pod domem mojego przyjaciela, gdzie wita mnie… hiszpańska wycieczka? A, tak, mamy przecież rok 2015. Hubert, Maciek, Piotrek i Kamil, czterech zwykłych chłopaków z Otwocka, zbliża się do rodzinnego domu Paula McCartneya, pod drzwiami którego jakaś pani tłumaczy wycieczce, że „to właśnie tu” i „to właśnie tam”. Co za osiedlowy klimat! Paul wychodził ze swojego wąskiego domku, zapewne kłaniał się sąsiadom, którzy mieli już dość jego głośnej gry na gitarze, i wsiadał w najbliższy autobus do Penny Lane. Patrzyłem na ten dom ze wzruszeniem. To tutaj Lennon i McCartney ukończyli „I Saw Her Standing There”, a 30 lat później (na pewno to przewidzieli) w Otwocku młody Maciuś wrócił z zerówki, włączył sobie pierwszą płytę The Beatles i starał się wyłuskać pośród gitar i perkusji to brzmienie, te doły, tę basówkę.

dom paula mccartneya, forthlin road, liverpool

Na naszej trasie nie mogło oczywiście zabraknąć Penny Lane. To tutaj znajdowała się (i znajduje do dziś) pętla autobusowa, na której John i Paul łapali kolejny autobus w stronę centrum, a którą to pętlę ten drugi unieśmiertelnił w piosence „Penny Lane„, zapowiadającej (do spółki ze „Strawberry Fields Forever”) przełomowy dla muzyki rozrywkowej album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Za przewodnik posłużyły nam zatem słowa tej piosenki.

Jak okradli nas w pociągu z Wiednia do Salzburga

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE

In Penny Lane there is a barber showing photographs
Of every head he’s had the pleasure to know
And all the people that come and go
Stop and say hello

W okolicy Penny Lane znajduje się kilkanaście salonów fryzjerskich, jest to najwyraźniej opłacalny biznes (właściciele tych lokali zapewne są bezgranicznie wdzięczni Paulowi), znalezienie tego oryginalnego (ponoć) zajęło nam dobrych kilka minut, a pomogła nam w tym jakaś młoda matka, której nie spodobało się, że wszystko filmujemy i robimy zdjęcia.

penny lane barber liverpool

Behind the shelter in the middle of a roundabout
A pretty nurse is selling poppies from a tray

Cóż, „pretty nurse” zapewne już nie jest taka ładna, jeśli w ogóle jeszcze stąpa po tej ziemi, natomiast na samym środku skrzyżowania wciąż stoi opuszczona rotunda, w której jeszcze jakiś czas temu znajdowała się restauracja.

Penny Lane is in my ears and in my eyes
There beneath the blue suburban skies

Mieliśmy szczęście, bo niebo było bajecznie niebieskie i to taką pogodę najwyraźniej miał w głowie Paul, gdy już po wyprowadzce z Liveproolu wracał myślą do miasta swojego dzieciństwa i młodości.

Do zwiedzania jeszcze wrócimy – tymczasem przed nami największe wyzwanie, czyli zagranie 5 koncertów w ciągu doby: 1 w nocy, 3 w nocy, 14:00, 18:00 i potem znów o 1 w nocy. Na każdym z tych koncertów gramy szalonego rock and rolla, zdzieramy gardła, hasamy, kicamy, brykamy i dajemy ognia, nie ma taryfy ulgowej, w tym miejscu to nie przystoi! Przyznam, że zastanawiałem się, czy podołamy temu wyzwaniu kondycyjnie, ale myśl, że Beatlesi grali koncerty po 8 godzin przez 7 dni w tygodniu w Hamburgu nastrajała mnie pozytywnie. Zamiast wspierać się hardymi pigułami, ja korzystałem z kawy.

Przed północą wsiedliśmy do piętrowego autobusu, który tak jak każdego dnia zawiózł nas na Queen Square, a stamtąd już wszędzie blisko – tym razem czekały nas występy w kilku różnych miejscach: w barach, restauracjach i salach bankietowych Adelphi Hotel oraz w Cavern Pub, zlokalizowanym na przeciwko słynnego klubu. Jak się okazało, ostatni z cyklu pięciu koncertów z rzędu wypadł najlepiej: czułem się fantastycznie, publika dodawała nam energii, a nasze utwory były równie dobrze przyjęte, co klasyki rock and rolla. Pojawiło się też miejsce na spontan, czyli zaimprowizowane „In Spite Of All The Danger”, które przyszli Beatlesi nagrali w 1958 roku w mieście, w którym właśnie dawaliśmy czadu. W Liverpoolu nie ma opcji, żeby nie znali tego typu kompozycji, więc publika odśpiewała z nami chóralnie zwrotkę i było bardzo dobrze.

Szybka zwijka, gitary na plecy i truchcikiem po liverpoolskich deptakach w stronę Matthew Street. W tym czasie miasto staje się jedną wielką imprezownią, młodzi, starsi i najstarsi ruszają do klubów (nie ma podziałów wiekowych, każdy bawi się z każdym), ludzie piją na ulicach, na chodnikach, gdzie się tylko da, a policja sprawdza, czy wszyscy żyją i raczej nie miesza się do niczego. Nie ma zwyczaju stania na czerwonym świetle, więc bardzo szybko dotarliśmy do zakamarków naszej ulubionej beatlesowskiej ulicy, stojący przy wejściu do The Cavern Club bramkarz pozdrawia nas wesoło i znów schodziliśmy po schodach, znów dostaliśmy w twarz roztworem z potu, alkoholu i gorąca, i znów „the fabulous Rookles!” dają czadu. W trakcie koncertu przychodzi czas na utwór, który gramy od bardzo dawna, czyli „Twenty Flight Rock” z repertuaru Eddie’ego Cochrane’a. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie waga tego utworu dla historii nowożytnej kultury.

Nim „Twenty Flight Rock” rozbrzmiało w naszym wykonaniu w Cavern, ja, Hub i towarzyszący nam piąty Rookles, wujek Marek, udaliśmy się do Woolton, gdzie w naprawdę pięknej okolicy stał kościół świętego Piotra, znaczy się St. Peter’s Church. Zachwycałem się architekturą miasta, która idealnie komponowała się z wypełniającą zabudowania naturą, wszystko w odcieniach bieli, brązu i ceglastej czerwieni, w iście nie-angielskiej, słonecznej pogodzie. Spacerowaliśmy sobie po pagórzastej dzielnicy, kierując się do miejsca, w którym w 1957 roku parafia zorganizowała uroczystość odpustową. Tej okazji nie mógł przegapić buntowniczy John, który ze swoim zespołem The Quarrymen dał całkiem spoko przyjęty występ (to miejsce było ogrodzone wysoką siatką, przez którą nie odważyliśmy się przeskoczyć). Na koncert zespołu przyszedł także młodziutki Paul McCartney, a jego kumpel, Ivan Vaughan, postanowił przedstawić go swojemu innemu kumplowi – Johnowi Lennonowi. Chłopaczyna pomyślał pewnie, że skoro jeden gra na gitarze i drugi gra na gitarze, to czemu by nie mogli pograć na tych gitarach we dwóch? Kto wie, może zaowocuje to trasą po okolicznych odpustach, a może nawet po odpustach w pobliskim Manchesterze?

grób eleanor rigby, liverpool

Kościół St. Peter’s to bardzo klimatyczna budowla, którą otaczają liczne nagrobki, w tym także niewyróżniający się niczym nagrobek Eleanor Rigby. Po drugiej stronie ulicy mieści się dom parafialny, gdzie władze świątyni zapraszały liverpoolską młodzież na babeczki i potańcówkę, wyjątkowo udostępniony zwiedzającym z okazji Beatleweeka. Tam, gdzie teraz się udawaliśmy, udał się także John Lennon ze swoim zespołem zaraz po skończonym występie na odpuście, a po chwili dołączył do niego Ivan Vaughan ze swoim kumplem, Paulem. Stanęliśmy przed wejściem do tego miejsca. To tu narodziła się historia. Wiele miejsc w Liverpoolu konkuruje o przydomek „The Birthplace of the Beatles” – dla mnie to miejsce w pełni zasługuje na to miano. Spojrzałem w górę na srebrną tablicę pamiątkową i kilkanaście liter, układających się w cztery wyrazy: JOHN LENNON – PAUL MCCARTNEY. Weszliśmy do środka.

– Witamy! Proszę, babeczki, ciasteczka, wafelki, wszystko za jedyne 50 pensów! – powitała nas jakaś starsza pani, a widząc, że nie interesują nas łakocie i witaminy, lecz raczej samo wnętrze i rozwieszone na wszystkich ścianach zdjęcia słynnego dziś odpustu z roku 1957, zagadała zupełnie inaczej: – Skąd jesteście? Interesuje was historia odpustu?

– Nie, proszę pani, przyjechaliśmy tu, bo interesuje nas kwestia religijności Anglików i sprawy polskiej – chciałem odpowiedzieć, ale zreflektowałem się i zagadnąłem: – Ależ, kurde, oczywiście!

– Spójrzcie – starsza pani wskazała na jedną z fotografii, gdzie na pace ciężarówki siedział znany mi chłopak w kraciastej koszuli i z gitarą – 17-letni Lennon. – To jestem ja – wskazała na dziewczynę, siedzącą nieopodal, bokiem do fotografa. Oż, ty! Spojrzeliśmy na babcinej urody Angielkę nieco inaczej.

– Znała pani Johna? Jaki on był? – zapytał Hubert, a nasza rozmówczyni zastanowiła się chwilę.

– Bardzo… niemiły i nieprzyjemny – przyznała z rozbrajającą szczerością. – Zawsze rzucał w moją stronę niewybredne komentarze. Ostatni raz widziałam go w Ye Cracke [za momencik więcej o tym przybytku], kiedy już wychodziłam z pubu do domu. Siedział w tym samym miejscu, co zawsze, a ja wiedziałam, że jak tylko mnie zobaczy, to coś skomentuje… i tak też się stało! – pani rozejrzała się po pomieszczeniu. – A tam Paul zagrał „Twenty Flight Rock” Johnowi…

Oczywiście natychmiast przestaliśmy interesować się naszą rozmówczynią i poszliśmy do niepozornie wyglądającej ściany.

– O, tak! – usłyszeliśmy przepiękny scouse starego kościelnego. – To właśnie tutaj, w 1957 roku, Ivan Vaughan przedstawił Paula Johnowi, a reszta jest już historią!

– Foteczka! – zawołałem i koleżanka Lennona cyknęła nam pamiątkowe zdjęcie dokładnie w tym miejscu, w którym grupa lekko pijanych nastolatków patrzyła, jak chudy, leworęczny chłopaczek grał im rock and rolla na gitarze.

I znów jesteśmy w The Cavern, tym razem oglądamy inne kapele – w tym zespół The Yesterdays z Brazylii, który brawurowo wykonał Venus & Mars Wingsów w całości, oraz The Bits, chłopaków z Budapesztu, którzy mocno dawali czadu i z którymi się skumplowaliśmy. W międzyczasie podchodzi do nas sporo osób, zarówno Anglików, którzy wołają: „You’re my favourites, guys!”, a także Polaków, którzy wołają: „Kura! Ja pies w dole! Super, że zespół z Polski tu gra!”, Rosjan z ich „Sobaka! Sobaka!” i Japończyków: „Oishiku! Oishikuuuuu!” (plus robiących miliard zdjęć wszystkiemu, od basu Paula po kroplę potu, która spłynęła z mi właśnie po łydce).

Jak już wspominałem wcześniej, w Liverpoolu są takie miejsca, w których czas się zatrzymał i to właśnie je chciałem zobaczyć najbardziej. Kiedy znów wysiedliśmy na Queen Square, postanowiliśmy, że zamiast przesiadać się w kolejny autobus – zrobimy sobie mały spacer, z jednej strony chłonąc klimat miasta, a z drugiej zrzucając kalorie, którymi karmił nas wesoły Hindus, właściciel pizzerii zaraz obok naszego hotelu.

W pewnym momencie dotarliśmy do klasycznych, wąskich liverpoolskich uliczek, szukając tej konkretnej – tzn. Rice Street. Ponad ceglane domki wyrastała ogromna Katedra Liverpoolska, ale nie miała nic wspólnego z Beatlesami, więc postanowiliśmy jej nie zwiedzać. To w sumie dość zabawna sytuacja – monumentalna, ponad stuletnia katedra jest mniejszą atrakcją turystyczną, niż malutki budyneczek, przed którym właśnie się zatrzymaliśmy – pub Ye Cracke. John z kumplami wpadał tu dość często na browara, zabierał też tu swoją dziewczynę/żonę Cynthię. Pomieszczenie, w którym przesiadywał, a o którym mówiła nam w Woolton jego koleżanka, pozostało w stanie nienaruszonym do dziś. Musieliśmy to zobaczyć!

ye cracke pub liverpool

– Gut mornink – zagadaliśmy do młodej barmanki w pustym o tej godzinie (obiadowej) pubie. Wyjaśniliśmy jej, że jesteśmy lekko rąbniętymi fanami Beatlesów i chcielibyśmy napić się piwa w tym miejscu, w którym spożywał je John. Pani oczywiście wiedziała na ten temat wszystko. Polała nam po szklance złocistego trunku, pokazała obowiązkowe tablice pamiątkowe i zaprowadziła do osobnej, ciasnej salki (booth), w której Johnny i jego kumple z The Quarrymen i inni znajomi z dzielni robili popijawy. Czuliśmy się zupełnie jak w latach 50., atmosfera tego miejsca była niesamowita! Stuknęliśmy się z Hubertem szklankami, piliśmy i planowaliśmy, co dalej?

piwo w ye cracke, liverpool

Casbah Coffee Club

Zanim Beatlesi zwiedzili cały świat i występowali w największych halach koncertowych, zanim zmienili na dobre kulturę popularną, pojawiali się w rock and rollowym klubie Casbah. Historia tego miejsca jest kapitalna: matka niejakiego Pete’a Besta, pierwszego profesjonalnego perkusisty Beatlesów, zwietrzyła w rock and rollu dobry biznes. W Liverpoolu wyraźnie brakowało klubu, w którym kwiat młodzieży liverpoolskiej mógłby napić się piwa, posłuchać muzyki z winyli i obejrzeć na żywo jakiś zespół. Mona Best kupiła wraz z mężem piękny dom, a ponieważ jej współmałżonek był nie lada pantoflem – zgodził się na urządzenie w domowej piwnicy rock and rollowego klubu, który przejdzie do historii pod nazwą Casbah Coffee Club. Mówiąc w telegraficznym skrócie – John, Paul, George i Pete zdobywali w tym miejscu swoje pierwsze sceniczne doświadczenia, a kiedy wrócili z morderczych występów w Hamburgu – zdobywali w tym miejscu cały Liverpool.

Popularność Casbah sprawiła, że Rory Best, nieślubny syn Mony Best i Neila Aspinalla, kumpla i ogarniacza spraw Beatlesów, musi wcześniej dostać maila od chcących zwiedzić muzeum. Z dużym wyprzedeniem. Uznaliśmy, że skoro nie możemy zwiedzić piwnic domu Bestów, to przynajmniej zobaczymy to miejsce z zewnątrz i cykniemy sobie parę fotek pod logotypem Coca-Coli.

Ja, Hub i piąty Rookles dotarliśmy do Haymans Green 8 bez najmniejszego problemu. Na tyłach domu siedziała już jakaś wycieczka, czekająca na swoją kolej. Ku nam wyszedł nie kto inny, jak Rory Best, energiczny chłopaczyna skromnego wzrostu, zagadując:

– Brakuje nam paru osób do kompletu, mielibyście ochotę na memorabilia tour za 25 funtów?

Spojrzeliśmy po sobie.

– Znaczy się teraz? Tak po prostu? Bulimy i wchodzimy?

– Pewnie! Za 5 minut! – Rory Best wyciągnął rękę po nasze pieniądze, a my nie wahaliśmy się ani chwili. Co za fart! Bez kolejki na memorabilia tour do Casbah – raz, że z reguły na takie zwiedzanie nie ma miejsc, a dwa, że ten typ wycieczki obejmował, oprócz zwykłych oględzin, także obejrzenie i obmacanie przedmiotów, które Neil Aspinall dostawał od Beatlesów.

Zaczęło się! Welcome to the Casbah Coffee Club – the Holy Grail of the Beatles trail!

To chyba najbardziej magiczne miejsce ze wszystkich tego typu sytuacji w Liverpoolu. Po prawej od wejścia John wyciął nożem swoje imię. Nieco dalej rozklekotane pianino, na którym chłopaki z zespołu grali do późnej nocy. Sufity pomalowane odpowiednio przez Johna (azteckie wzory), Paula (tęcza), George’a (nic szczególnego, po prostu różowy sufit) i całą zgraję razem (gwiazdki, z których ponoć każda warta jest 25 tys. funtów). Dziura, którą własnym czerepem wybił Rory Storm (to u niego grał niejaki Ringo Starr), wycięty napis „John, I’m back”, stare głośniki, na których Beatle rozkręcali imprezę i dwie sceny, malutka i nieco większa – pod nimi gromadziły się tłumy fanów (jakieś 25 osób, sądząc po ich wielkości), jeszcze przed Beatlemanią i globalną sławą.

casbah club, liverpool, napis john

Po chwili podajemy sobie z rąk do rąk mikrofon Paula, naszyjnik i harmonijkę Johna oraz czapkę George’a, a Rory puszcza nas wolno, byśmy sfotografowali wszystko, na co mamy ochotę.

Poszliśmy zatem z Hubertem w stronę pierwszej sceny, na której występowali Beatlesi. „Scena” to za duże słowo: salka dwa metry, na dwa metry, z tęczowym sufitem, namalowanym przez Paula. Była tak mała, że pomieścić tutaj chłopaków z gitarami to musiała być niemała operacja logistyczna! Gdy tak patrzyłem na to miejsce, przeniosłem się myślami do 2003 roku, kiedy to ja, zwykły chłopak z Mazowsza, dawałem swój pierwszy pełnoprawny koncert. Było to w pewnym otwockim klubie, w miejscu którego po jakimś czasie postawiono sklep rybny, a obecnie mieści się tam osiedlowe kasyno z jednorękim bandytą w wersji retro, a gdy wejdzie do niego jakaś osoba i zapyta: „Czy to właśnie tutaj przyszli członkowie The Rookles zaczynali karierę?”, to właściciel odpowie: „The Rookles? Nie znam człowieka!”. Miejsca mieliśmy zdecydowanie więcej.

casbah club, mikrofon johna lennona

Ringo jest najlepszy

Odkąd pamiętam, Ringo Starr był moim ulubionym perkusistą. Kiedy byłem mały kochałem go, bo był Beatlesem. Gdy nieco dorosłem i zacząłem tworzyć własną muzykę, zrozumiałem, że Ringo to najlepszy perkusista na świecie! Tworzyć melodyjne partie perkusji, które w stu procentach dopełniają kompozycję – to wyzwanie, na którym większość perkusistów, jarających się podwójną stopą w tempie trzystu uderzeń na minutę i ponaddźwiękowymi solówkami, polegnie i już nie powstanie. Czy to „Strawberry Fields Forever”, czy to „A Day In The Life”, a może „Tomorrow Never Knows”, Ringo daje popis swojego perkusyjnego geniuszu.

Historia tego człowieka zawsze była dla mnie inspirująca – chłopak z biednej rodziny, który był profesjonalistą jeszcze zanim Beatlesi w ogóle myśleli o profesjonalizmie. Miał pseudonim, miał brodę, miał perkusję – czyli wszystko, co było potrzebne do zrobienia międzynarodowej kariery. Kiedy dotarliśmy do Dingle, dzielnicy Liverpoolu, z której pochodzi najsłynniejszy pałker na świecie, od razu dostrzegłem pewną zmianę w mentalności mieszkających tu ludzi: gdy kończyli żłopać piwo, puszkę rzucali wprost na ulicę. Chodzili środkiem jezdni. Każdy pytał, czy dasz mu ognia, nawet wtedy, gdy już trzymał tlącego się papierosa w ustach. Zadyma wisiała w powietrzu. Nas jednak zupełnie to nie obchodziło. Skręciliśmy w High Park Street i już z daleka dostrzegliśmy wyróżniający się budynek Empress Pub, czyli pubu, który pojawił się na pierwszej solowej płycie Ringo Sentimental Journey. Pub wyróżniał się nie tylko dlatego, że był dwa razy większy od zabudowy okolicy. Był też jednym z nielicznych otwartych tu obiektów. Niemal wszystkie ciasno upchane domki na osiedlowych uliczkach były pozamykane i zabite dyktą. Wszędzie pusto.

empress pub liverpool

Obok Empress Pubu znajdują się dwie kluczowe dla biografii Ringo ulice: Madryn Street, przy której stoi jego pierwszy dom, oraz Admiral Grove, gdzie mieszkał nieco później. To właśnie na Madryn Street Ryszard przyszedł na świat. Znaleźliśmy jego dom bez problemu. Zabity dyktą obiekt był pomazany przez fanów Ringo z całego świata. Teraz na drzwiach jego pierwszego domu pojawił się ogromny napis: The Rookles, Otwock, Poland. Oddaliśmy się chwili zadumy. W sumie wrażenia miałem optymistyczne – jeśli z takiej ciasnej chałupy w najgorszej dzielnicy miasta dało radę zrobić światową karierę i stać się legendą jeszcze za życia, to może jest dla mnie nadzieja na przynajmniej drugą płytę.

dom ringo starra liverpool

Jeśli chodzi o drugi dom Ringo, ten przy Admiral Grove, to gdybyśmy nie znali jego numeru porządkowego, to pewnie byśmy go przegapili. Żadnej tablicy pamiątkowej, bo ktoś tam najwyraźniej mieszkał. Szybka foteczka i biegiem na przystanek, bo czekał nas kolejny koncert.

Ani się spostrzegłem, a minął tydzień. Ostatni raz wsiedliśmy w autobus w stronę Queen Square, ostatni raz szliśmy deptakiem na Matthew Street, by rozgrzać publikę w The Cavern. Ostatni raz zawołaliśmy „We are The Rookles, and we are from Otwock in Poland”. Trzeba było pakować walizki, owijać gitary w folię bąbelkową i ruszać w stronę Portu Lotniczego im. Johna Lennona. Zobaczyliśmy jeszcze mnóstwo miejsc, o których jedynie wspomnę: Jacarandę (chłopcy lubili tu pić piwko), Blue Angel (Beatle ogarnęli sobie w tym miejscu pierwszą trasunię poza Liverpoolem), Albert Docks, spotkaliśmy Joey’ego Mollanda i Petera Ashera, ale zabrakło nam czasu na zobaczenie wszystkiego (choćby domu George’a) – mamy zatem po co wracać.

Ja jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że The Beatles to najważniejszy i najlepszy zespół w historii ludzkości, a Liverpool kocha swoich czterech synów tak bardzo, że kluby, w których puszczają inną muzykę, niż najlepsze numery czwórki z Liveproolu, wieszają specjalne szyldy, informujące o tym przechodniów. Cieszę się, że mogłem zagrać na dokładnie tej samej scenie, na której grał w grudniu 1999 roku Paul McCartney i to dokładnie te same utwory, które wtedy zagrał. A poza tym cieszę się, że zobaczyłem i dotykałem tych miejsc, które kiedyś oglądali, których dotykali i pośród których żyli John, Paul, George i Ringo – najważniejsi ludzie w moim życiu, których nigdy nie poznałem (chyba, że byłbym Hubertem, bo on poznał zarówno Paula, jak i Ringo, łajza jedna). Do następnego!

Zapraszam na fanpage The Rookles oraz nasz profil na Spotify, gdzie znajdziecie wszystkie nasze płyty 🙂