– W weekend ma być piękna pogoda! – ucieszyła się Ewelina zza ekranu swojego laptopa. – Co ty na to, byśmy wyciągnęli rowery i pojechali sobie gdzieś w siną dal?
– Jeszcze czego! – oburzyłem się. – Nie ma mowy! Choćbyś błagała, siłą czy prośbą, nigdy nie namówisz mnie na to, bym ten weekend spędził na rowerze! Co to, to nie!

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Polska

OPUBLIKOWANO

21 czerwca 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
D

dwie godziny później, sunąc z górki niczym pocisk, obejrzałem się przez ramię, bez przerwy pedałując:

– No dawaj, ślamazaro! – zawołałem.

– Ej, to nie uczciwe, ty masz dłuższe nogi i większe koła! – odezwała się Ewelina, gdy wreszcie się zrównaliśmy. – I jeszcze nieuczciwie pedałujesz z górki!

Zatrzymaliśmy się nieco niżej, zaraz obok gęsto porastających pobocze źdźbeł kukurydzy. Zerknąłem ku górze, na piękne obłoki, płynące sobie wesoło w nieznane poprzez morze błękitu i cieszyłem się w myślach, że natychmiast, bez chwili wahania, zgodziłem się pojechać na tę wycieczkę rowerową. No, może nie natychmiast, ale wystarczyły tylko trzy dni namawiania mnie przez Ewelinę, co jest wyraźnym progresem względem poprzednich tego typu sytuacji.

Ewelina na rowerze przy kukurydzy

Cudowne dziecko dwóch pedałów

Kochałem rower jak mało kto, a to wszystko za sprawą mojego taty, który nauczył mnie na nim jeździć z wykorzystaniem kija (potem do kija dodał rower), a następnie zabierał na różne wycieczki – najpierw po okolicy, a potem na dwie wspaniałe wyprawy rowerowe – na Mazury oraz na przejazd z Litwy do Polski.

Kiedy już wyprowadziłem się z domu to rolę organizatora wypraw rowerowych przejęła Ewelina. Nie były to może tak ekstremalne wyprawy jak te, które odbywałem z tatą przed laty, ale jedno się nie zmieniło – liczyła się podróż przez piękne okoliczności przyrody.

Policjanci kontra rowerzyści

Podjechaliśmy pociągiem z Warszawy do Siedlec, gdzie zaczęła się nasza podróż.

Ja jestem człowiekiem bardzo zasadniczym – przestrzegam przepisów do granic absurdu (z wyjątkiem przechodzenia na czerwonym): jak każą zachować dwa metry dystansu między ludźmi, to zachowuję dwa metry i ani centymetra mniej, ani więcej; po chodnikach chodzę po prawej stronie i biada temu, kto nadejdzie z naprzeciwka po swojej lewej; na drogę dla rowerów pieszo nie wejdę, choćby jechał na mnie rozpędzony czołg; a jak mam gdzieś być o 8:30, to jestem tam o 8:30!

Wyobraźcie sobie zatem, co przeżyłem, gdy zbliżyliśmy się naszą drogą pieszo-rowerową do przejścia.

– Pamiętaj, że przez przejście dla pieszych trzeba przeprowadzić rower! – zawołałem do jadącej przede mną Eweliny, która żwawo pedałowała przed siebie.

– Oj tam, oj tam! – zawołała i – o zgrozo! – wjechała z premedytacją na pasy.

Idealnie w tym momencie zza zakrętu wyłonił się radiowóz i zatrzymał przed przejściem. Dwóch policjantów dostrzegło zbrodnię, jaką popełniała na zasadach moja ukochana – ten, który siedział po stronie pasażera, uchylił szybkę i zawołał:

– Proszę pani, rower przez przejście prowadzimy! – zabrzmiało to bardzo groźnie, że aż zabiło mi mocniej serce. Policjant najwyraźniej zrozumiał, że jego intonacja nie była dostosowana do komunikatu i, jakby chcąc załagodzić atmosferę, dodał: – Ale dziękuję za kask!

Po czym radiowóz pojechał dalej. Ja, prowadzący rower przez przejście dla pieszych, dobiegłem czym prędzej do ukochanej:

– Och nie, czy nic ci się nie stało? Złamanie zasad było bardzo rozległe! – przeląkłem się, lecz Ewelina jedynie poruszała nosem, wsiadła na rower i pojechaliśmy dalej.

W stronę Bugu

Nie mieliśmy bliżej sprecyzowanych planów, poza tym, że chcemy dojechać do Drohiczyna, a następnie łukiem dojechać do Korczewa, spędzić tam noc i wrócić do Siedlec.

Pierwszym przystankiem na naszej podlaskiej trasie okazała się być nieokazała Paprotnia, gdzie stoi XVIII-wieczny kościół z drewna, będący naprawdę w fantastycznej kondycji.

Pooglądaliśmy go z każdej strony i po kilku minutach ruszyliśmy w dalszą drogę.

Pokonywaliśmy typowo podlaskie krajobrazy – drogę asfaltową w wątpliwej formie, pełną łat i wybrzuszeń, otoczoną lasami i polami, pełnymi kwiatów i traw.

Co jakiś czas spotykaliśmy na swojej trasie wiekowe kapliczki.

Wreszcie, w tej podniosłej atmosferze, zakrzyknąłem!

– Bug jest wielki! – i z pieśnią na ustach wjechałem na most.

Rzeka w tym miejscu miała ciemnozielony kolor, a jej oba brzegi porastała dzika zieleń – coś naprawdę pięknego, aż się chciałoby spłynąć i złupić jakąś okoliczną wioskę. Zatrzymaliśmy się na przystanku autobusowym, pozbawionym jakiegokolwiek rozkładu, po czym zdecydowaliśmy się „złupić” moje sakwy i pozbawić je uprzednio przygotowanych kanapek.

Słońce grzało ze wszystkich sił, więc zdecydowałem się wyciągnąć jedną z nieużywanych koszulek i założyć ją sobie po piracku na głowę, dzięki czemu nabrałem jeszcze większego majestatu.

W Drohiczynie

Następnie wjechaliśmy na gruntową, malowniczą dróżkę, już po drugiej stronie Bugu. Po jednej stronie tej dróżki kołysały się na wietrze białe kwiaty, otoczone zielenią, po drugiej – zboże rozmaite. Ani przed nami, ani za nami nie było żywej duszy, aczkolwiek na drodze dało się dostrzec ślady rowerów i samochodów, które przemierzyły ją przed nami.

Tą drogą dotarliśmy wreszcie do Drohiczyna.

Jak już zdarzało mi się wspomnieć w poprzednich opowiadaniach – wszystko wygląda dobrze z góry. A jeśli coś jest piękne już na dole, to z góry może być tylko piękniejsze – tak też było i w tym przypadku. Wspięliśmy się na szczyt Góry Zamkowej i bardzo się bałem, że się udusimy, bowiem widok zdecydowanie zapierał dech w piersiach: pod naszymi stopami mieliśmy piękne, błyszczące w słońcu, szerokie zakole Bugu, zakręcającego ostro pośród zielonych traw i drzew.

Obok nas stał prosty, wysoki obelisk z 1928 roku, postawiony tutaj w dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości. Słońce co jakiś czas chowało się za cienką warstwą chmur, przez co promienie stawały się jakby bardziej selektywne i niczym oświetlenie sceniczne podkreślały wybrany przez siebie fragment krajobrazu.

Zeszliśmy nad brzeg Bugu i podziwialiśmy widoczną w oddali Katedrę św. Trójcy w Drohiczynie, wystającą nieśmiało ponad szczyty drzew.

Ewelina nawet zdecydowała się zanurzyć nogi (ale tylko do kolan), ja jednak z racji swoich traumatycznych przeżyć z młodości stroniłem od wody.

Promem do kuźni

Musieliśmy teraz przedostać się na drugi brzeg, jednak mieliśmy do dyspozycji jedynie rowery lądowe. Całe szczęście, że nieopodal miasteczka znajduje się przystań promowa Drohiczyn-Bużyska, gdzie za skromną opłatą można udać się promem na drugi brzeg.

Postawiwszy stopę w Bużyskach uznaliśmy, że dość już lenienia się i ten ogromny dystans 10 kilometrów pokonamy bez zatrzymywania się, nie licząc trzystu przystanków na zrobienie zdjęć malowniczej naturze. Tak też się stało i zeszliśmy z rowerów dopiero przy dawnej kuźni, gdzie mieliśmy spędzić noc.

Pałac w Korczewie (nie mylić z Karczewem)

W Korczewie mieści się zespół pałacowy, lekko zapomniany, ale naprawdę wart wizyty.

Kiedy już następnego dnia, z czerwonymi śladami po opaleniźnie, udaliśmy się na śniadanie, to z okien dawnej kuźni widać było pałacowy mur. Najedzeni, weszliśmy na jego teren.

W owym czasie pałac był odnowiony o tyle, o ile – i tak chwała inwestorom, że uratowali go od upadku. Fasada świeciła świeżutką bielą, lecz pozostałe ściany już niestety ani nie świeciły, ani nie bielą. Wydawało się, że w ramach oszczędności zdecydowano się na zastąpienie przewodników dwoma dostojnymi psami, które towarzyszyły nam odkąd tylko postawiliśmy stopę na terenie pałacu (jak się potem okazało, były to psy hrabiny, jednej z właścicielek przybytku).

Później dowiedziałem się, że pałac swoje przeżył – przejście Niemców, ruskich, a potem popadał w ruinę w czasach PRL-u (jak zresztą wiele tego typu obiektów). Dopiero w latach 90. rodzina Ostrowskich-Harris wróciła do swojego ojczystego miasta i postanowiła wyremontować pałac w Korczewie i przywrócić mu dawny blask własnymi środkami.

Pałac był naprawdę piękny – główne drzwi otaczała jońska kolumnada, składająca się z czterech kolumn, stojących na szczycie schodów. Ponad drzwiami górował tympanon z herbem – kroczący niedźwiedź z siedzącą na nim panną w sukni.

Najpierw zdecydowaliśmy się rozejrzeć po okolicy, oprowadzani przez wspomniane wyżej piesełki. Otoczenie pałacu to w dużej mierze wciąż zniszczone zabudowania.

Można również natrafić na grożące zawaleniem ruiny – grożące dosłownie, w postaci ostrzegawczych komunikatów, umieszczonych w widocznych miejscach.

Gdzie się dało – tam zajrzeliśmy, a ja nawet zrobiłem sobie selfie z jednym z piesków.

Ciekawostką na terenie pałacu w Korczewie jest też menhir, czyli kamień, któremu rodzimowiercy oddawali kult. Ponoć jak się go dotknie i pomyśli życzenie to ono się spełni – a moim życzeniem było dotknięcie kamienia, więc mogę zaświadczyć o prawdziwości tej obietnicy.

Na pałacowym podwórzu można znaleźć również coś naprawdę pięknego, a popadającego w ruinę, czyli XIX-wieczną studnię św. Nepomucena.

Wygląda ona nieco jak kapliczka, jakich pełno na warszawskich Powązkach czy cmentarzu ewangelicko-augsburskim przy ulicy Młynarskiej, ale – jak sama nazwa wskazuje – jest to studnia, którą wieńczy figurka świętego. W takiej studni to nawet jak chłop przez przypadek wpadnie do środka i się utopi to przynajmniej od razu można mu ją przerobić na grobowiec.

Pieski odprowadziły nas pod sam pałac i we wnętrzu pacnęły rozkosznie na drewniany parkiet.

Pierwszą rzeczą, jaka powitała nas po przekroczeniu pałacowego progu była – nie spodziewacie się, serio – szabla samego Kmicica! Czy też raczej Daniela Olbrychskiego, który do wymachiwania szabelką nie potrzebuje zachęty, ale potrzebuje Zachęty. Pan Olbrychski zamieszkuje pobliski Drohiczyn.

Jak na pałac, to pozostałe wnętrza są urządzone dość skromnie, ale ze smakiem i pewną sielskością nadbużańskiego Podlasia.

Po zwiedzeniu zdawałoby się wszystkich pomieszczeń udaliśmy się w stronę wyjścia, ale dwa psy stanęły w progu i spojrzały na nas z wyrzutem. Najwyraźniej mieliśmy jeszcze coś jeszcze do obejrzenia. Poszliśmy zatem zaciekawieni za czworonogami, które usadowiły się na skraju prowadzących ku dołowi schodów.

Zeszliśmy z Eweliną w dół i spojrzeliśmy na długi, ciemny tunel.

– Och! To tutaj ukryto złoty pociąg! – ucieszyłem się, ale tablica informacyjna wyprowadziła mnie z błędu. Ten ponuro wyglądający, ceglany tunel był w rzeczywistości przejściem dla służby. Ponoć dzięki temu ciepłe posiłki, przygotowywane dla pałacowych włodarzy, nie traciły za wiele na swojej temperaturze, ale chyba chodziło też o to, żeby służba za bardzo nie kręciła się panom pod nogami.

Psiaki następnie odprowadziły nas do wyjścia.

W drogę, żegnajcie pieski

Wróciliśmy do naszej kuźni i z rozgrzanymi stawami zdecydowaliśmy się kuć żelazo póki gorące. Wyciągnęliśmy rowery, które schowane były na noc w przestrzeni gospodarczej, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną do Siedlec, mijając po drodze mnóstwo drobnych kapliczek i przydrożnych krzyży z przeróżnymi tekstami.

Zostawiam was z wierszem Cypriana Kamila Norwida, który poznałem podczas wizyty w korczewskim pałacyku, a mianowicie „Do Panny Józefy z Korczewa” (zbieżność miasteczek nieprzypadkowa):

Pani-bo je­steś z ta­kie­go klasz­to­ru,
Gdzie ścia­nę z ścia­ną
Gdy po­łą­cza­no, to cię­cie to­po­ru
Za zbrod­nię mia­no.

Pod­wa­lin nie ma, bo dep­tać je trze­ba,
Ni scho­dów wy­żej;
Ale po­rę­cze się­ga­ją do nie­ba,
Po­rę­cze z krzy­ży!

A okna z łez są, łzy z ko­ro­nek rosy
Trój­barw­nie szkli­stych;
A za­miast dzwo­nu po­wietrz­ne roz­gło­sy
Ak­tów strze­li­stych. —

A łuki z skrzy­deł są se­ra­fi­no­wych
W wę­zły zwią­za­nych;
I sto­ją le­cąc, lub cze­ka­ją no­wych
Świa­tu nie­zna­nych.

I słoń­ca nie ma tam — ani księ­ży­ca
Tyl­ko już świe­ci;
W ob­ło­kach ci­chych Cho­stja bla­do-lica:
Świe­ci i leci. —

Więc ja na sąd­ny-dzień, pod wa­szej rą­bek
Sza­ty się schro­nię —

A te­raz — pa­trząc, gdzie sia­da go­łą­bek
Kul­ba­czę ko­nie!

Rozważny i romantyczny

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE