Mój ojciec. Prawdziwy mężczyzna. Jest tak samo dobrym rzemieślnikiem, jak i artystą. Umie wszystko zrobić, niczego się nie boi. Gdy kieszonkowiec okradnie go na targowisku, to on go wytropi i przydusi, dopóki nie odzyska pieniędzy. Gdy pseudokibice zachowują się za głośno w pociągu, to on zwróci im uwagę i przyniesie to skutek. Jeździ na rowerze, lata motolotnią, pływa kajakiem, świetnie rysuje, buduje, remontuje, urządza. Obok ja: boję się żab, mam lęk wysokości, nie umiem pływać, a gdy ostatnio montowałem szafkę na buty to już po skręceniu wszystkich elementów zorientowałem się, że patrzyłem na instrukcję do góry nogami i teraz mamy dwie krzywe półeczki. Ta nietypowa para, rozważny i romantyczny, w czerwcu 2011 roku wybrała się wspólnie na równie nietypową wyprawę rowerową, podczas której udało nam się przyjechać z Litwy do Polski.
Mój tata zna mnie nie od dziś, więc zanim porwał się na transgraniczną wyprawę rowerową ze swoim młodszym synem, który od sportu woli pizzę, przetestował go wcześniej w innej eskapadzie. Pojechaliśmy bowiem na nieco skromniejszą, ale opartą na podobnych zasadach wycieczkę rowerową po Mazurach Garbatych – tylko my i nasze rowery, a w sakwach cały nasz dobytek: ubrania, namiot, jedzenie – mieliśmy nawet ze sobą miniaturowego grilla, wykonanego przez mojego złotorączkowego ojca z dwóch turystycznych menażek (ruszt mieścił dwie kiełbaski). Musiałem się sprawdzić, bo zaledwie siedem lat później tata zaproponował mi kolejną sponsorowaną przez niego wycieczkę z Litwy do Polski, a że wtedy wciąż mieszkałem z rodzicami w roli bezrobotnego studenta, od razu powiedziałem: „no jasne!”. O moim szybkim „no jasne!” zdecydował również inny czynnik. To były wakacje przed ostatnim rokiem studiów magisterskich, a byłem wówczas studentem polonistyki. Szykowała nam się naprawdę romantyczna wyprawa.
Co młody Polak wie o Litwie?
Co wiedziałem o Litwie przed naszą wyprawą? To, co każdy Polak wie o państwach ościennych z tak wiarygodnych źródeł, jak stereotypy, anegdoty, dowcipy, Instytut Jedna Pani Drugiej Pani, główne wydanie wiadomości, poczta pantoflowa, książki historyczne, wydane w PRL-u, mecze piłki nożnej oraz skrajnie prawicowe serwisy internetowe. Spodziewałem się zatem, że zaraz po przekroczeniu granicy zostaniemy nadziani na pal w imię Giedymina. Co uważniejsi czytelnicy już jednak domyślili się, że tak się nie stało, a najbliżej tej strasznej wizji byliśmy w Trokach, gdy jedliśmy nadziane kibiny i patrzyliśmy na dwujęzyczną tabliczkę z napisem „Tutaj nie pal”.
Zapraszam was zatem na rowerowy szlak, pełen romantyzmu i poezji, ale również przyziemności i prozy. Eime!
To były czasy!
Czułem się wówczas jak jakiś wielki książę litewski: wszystko zaplanowano za mnie, o niczym nie musiałem myśleć ani nic planować, miałem za zadanie wsiąść i jechać, a przy okazji panicznie bałem się krzyżaków (uciekałem już na widok pajęczyny). Myślę teraz po latach, że nieco inaczej musiał czuć się mój Tėtis, na którego barkach spoczywało wszystko: zaplanowanie i pilnowanie trasy, zabranie wszystkich niezbędnych rzeczy, kupno biletów na pociąg oraz finansowanie całej wycieczki.
Żeby uświadomić co młodszym czytelnikom, jak odległa była to epoka, pozwolę sobie na krótką dygresję, niczym Słowacki w „Beniowskim”.
Korzystaliśmy wówczas do komunikacji z Gadu-Gadu. Telefony powoli stawały się wielofunkcyjnymi narzędziami, jakie znamy dzisiaj, ale jakość zdjęć czy filmów, które wykonywały, była godna pożałowania. Mało tego, rozwój aplikacji mobilnych nie był wówczas na tak wysokim poziomie jak dziś, Mapy Google’a nie były aż tak upowszechnione, poza tym włączenie danych na Litwie wiązałoby się z koniecznością sprzedaży naszego rodzinnego domu, by pokryć połowę rachunku za internet, jaki by do nas przyszedł. Power bank kojarzył się raczej z jakąś zachodnią instytucją finansową, więc przy okazji musieliśmy oszczędzać baterie w naszych telefonach – mój Tėtis korzystał zatem z papierowej mapy, aczkolwiek dość szczegółowej. Jak na bieżąco orientował się, gdzie jesteśmy, nie widząc niebieskiej kropki, przemieszczającej się po szlaku, to nie mam do tej pory pojęcia. Tėtis przygotował sobie nawet specjalny uchwyt rowerowy na analogową mapę i to wystarczyło, byśmy ani razu podczas tej wyprawy się nie zgubili.
Dzień I: Pociągiem do Szostaków i deszcze niespokojne
Dość już tej przydługiej inwokacji! Wróćmy do wycieczki.
Wyjęliśmy z toalety łazienkową wagę i z samego rana zważyliśmy nasze objuczone rowery. Waga wskazała dokładnie 45 i pół kilograma dla każdego pojazdu. Rowery wyglądały niesamowicie: z tyłu cały bagażnik niknął gdzieś pod natłokiem wypchanych sakw, zrolowanych karimat i elementów namiotu, ale to nie koniec – rowery miały też bagażnik zamontowany nad przednim kołem, który również uginał się pod naciskiem dwóch dodatkowych sakw. Wyjeżdżaliśmy na tydzień i rowery były naszym mobilnym dobytkiem.
Pożegnaliśmy się z mamą i o wschodzie słońca ruszyliśmy przez szary Otwock na zabytkowy dworzec kolejowy, gdzie załadowaliśmy się do pociągu i pojechaliśmy wprost na szarą Warszawę Wschodnią.
Po jakimś czasie oczekiwania i podziwiania pierwszych porannych promieni podjechał nasz szary pociąg „Hańcza”, ciągnący za sobą przestronny wagon kolejowy (kiedy piszę ten tekst to niestety połączenie do Szostaków z Warszawy już nie funkcjonuje). Chwyciliśmy dość ciężkie rowery i załadowaliśmy je do środka, zabezpieczając różnymi zamknięciami na co najmniej dziesięć sposobów. Kiedy pociąg ruszył w stronę Podlasia to spędzaliśmy w sumie więcej czasu na korytarzu niż w naszym przedziale, podziwiając coraz bardziej dziewicze tereny północno-wschodniej Polski oraz wciąż zachowaną drewnianą architekturę kolejową, jak choćby dworzec w Trakiszkach.
Pociąg gnał spokojnie w kierunku granicy z Litwą i reszta podróży minęła bardzo gładko. Patrzyliśmy z Tėtisem przez pociągowe szyby, rozkoszując się piękną pogodą i zielonymi pagórkami.
Zgodnie z planem dojechaliśmy do Szostaków, pierwszego przystanku na Litwie. Wyciągnęliśmy nasze rowery na peron i nie tracąc czasu ruszyliśmy przed siebie w pełnym słońcu. Radość nie trwała długo: po przejechaniu jakichś trzech metrów niebiański lazur zmienił się w burzową szarość. Deszcz nie był nam jednak specjalnie straszny. Narzuciliśmy na siebie peleryny i ujechaliśmy tego dnia może z 50 kilometrów, docierając do okolic miejscowości Olita. Kiedy zaczęło się robić ciemno uznaliśmy, że to świetny moment na znalezienie poletka na nocleg.
Zjechaliśmy na bezdroża, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pałała (nawiasem mówiąc to do końca wycieczki nie byliśmy pewni, czym jest dzięcielina), znajdując niedaleko od głównej drogi samotny dom, stojący pośrodku pola, na skraju swojsko wyglądającego lasu. Zatrzymaliśmy się wśród traw, a ojciec poszedł w kierunku domu zapytać gospodarzy, czy moglibyśmy się tutaj rozbić. Gospodarzem okazał się młody Rosjanin, co się świetnie składało, bo Tėtis w stopniu komunikatywnym władał rosyjskim. Rosjanin zgodził się bez problemu na udzielenie nam swego pola, a do tego wszystkiego jeszcze przyniósł nam świeżej wody. Rozbiliśmy namiot, posililiśmy się i wywiesiliśmy przemoczone ubrania. Tę noc spędziliśmy wśród traw, w dość cywilizowanej okolicy.
Dzień 2 i 3: powrót do Szostaków i zmiana planów
Kiedy następnego dnia obudziliśmy się wraz ze wschodem słońca, nasz rosyjski gospodarz na Litwie przyszedł się z nami pożegnać. Tėtis zaproponował mu gotówkę w zamian za nocleg, ale to go nieco zdenerwowało, bo po prostu był gościnny i o żadnej zapłacie nie chciał słyszeć.
To był piękny dzień, a przed nami ciągnęły się całe połacie płaskiej szosy, na której byliśmy jedynymi uczestnikami ruchu drogowego.
Po kilkunastu kilometrach postanowiliśmy się wykąpać. Znaleźliśmy pierwsze wolne jezioro, gdzie rozbiliśmy namiot, by go wysuszyć, a wraz z nim nasze nieco przemoknięte śpiwory i ciuchy.
Następnie skorzystaliśmy z tej wielkiej, naturalnej wanny, jaką było jezioro, przy okazji rozwieszając „pranie” przy pobliskim prowizorycznym molo.
Po krótkim odświeżeniu się ruszyliśmy w drogę. Gnaliśmy przed siebie przez te pola i pagórki, kiedy nagle zerknęliśmy na pobliski sad: potargały go deszcze niespokojne.
– To tylko mżawka – mruknąłem do siebie i razem z Tėtisem pedałowaliśmy ile sił w nogach, jednak po kilku minutach mżawka zamieniła się w deszczyk, deszczyk w ulewę, ulewa w burzę, a burza w apokalipsę. Nagle znaleźliśmy się w środku deszczowej zagłady. Mijaliśmy po drodze samochody, zaparkowane na poboczu z włączonymi światłami awaryjnymi – tylko my byliśmy na tyle głupi/odważni (niepotrzebne skreślić), by podążać przed siebie. Kiedy jednak widoczność zmniejszyła się do dwóch centymetrów (mógłbym przysiąc, że jakiś karp przepłynął mi koło nosa) to uznaliśmy, że nie ma co dalej jechać, bo przemokniemy do suchej nitki i wrócimy do rodzinnego domu na tarczy.
Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że dobrze będzie przeczekać tę ulewę, ale też nie tracić kilometrów bezczynie wyglądając końca burzy. Wróciliśmy zatem pędem do Szostaków. Zatrzymaliśmy się na zadaszonej części peronu i przeczekaliśmy tam rzęsisty deszcz, po czym przemknęliśmy do kasy biletowej, gdzie litewska kasjerka sprzedała nam dwa bilety na 15 na pociąg do Wilna.
Wilno: zwiedzanie stolicy Litwy
Pociąg przyjechał punktualnie. Wtaszczyliśmy nasze dwa rowery do pustego wagonu i rozsiedliśmy się wygodnie, podziwiając litewską naturę przez szyby. Mijaliśmy ciekawe miejscowości, takie jak Mariampol czy też Kowno, aby wreszcie dotrzeć do Wilna.
Wydostaliśmy się przed dworzec i zaczęliśmy sprawdzać mapę.
– Эй, дайте мне сигарет! – zagadnął naraz jakiś żul do Tėtisa po rosyjsku.
– Я некурящий – odparł Tėtis. To ciekawe, że w Warszawie proszono nas głównie o dwa złote, a tutaj o papierosy i to jeszcze w obcym litewskiej ziemi języku. Ach, te różnice kulturowe.
Po chwili namysłu udaliśmy się w drogę na pierwszy wileński przystanek – cmentarz na Rossie.
Cmentarz na Rossie
Jak do tej pory żadna nekropolia nie zrobiła na mnie większego wrażenia, nawet monumentalny, wypełniony samymi martwymi sławami cmentarz Père-Lachaise. Park sztywnych na Rossie był tak bardzo tajemniczy, tak bardzo romantyczny, skryty wśród zielonych drzew i krzewów, z przepięknymi nagrobkami, z krótkimi biogramami zmarłych. Całą tę atmosferę potęgowała jeszcze podeszczowa aura.
Mijałem z zachwytem kolejne piękne nagrobki, grobowce, przeróżne małe i duże arcydzieła, oraz słynne nazwiska: Syrokomla, Piłsudscy, Słowaccy…
W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na jakimś pagórku, patrząc z góry na polską wycieczkę, oprowadzaną po cmentarzu przez mieszkającą na Litwie Polkę-przewodniczkę.
– …znajdziemy tu też mniej znanych polskich poetów okresu romantyzmu – usłyszeliśmy fragment jej wypowiedzi. – Tutaj na przykład leży Syrokomla, poeta w Polsce nieco zapomniany, a nie tak dawno Ministerstwo Edukacji zdecydowało się na usunięcie go całkiem z listy lektur. O, młodzież pewnie nie wie nawet, o kim mowa – spojrzała ku góry, wskazując na mnie ręką. Wziąłem głęboki oddech i wróciłem myślą do niedawnych wykładów z romantyzmu.
– Władysław Syrokomla – odchrząknąłem – urodził się 29 września 1823 roku w Smolhowie. Był polskim poetą epoki romantyzmu, tłumaczem i poliglotą. Jego twórczość cechowała ironia, skierowana głównie w stronę mentalności drobnej szlachty. Jego preferowanym gatunkiem literackim była wybitnie polska gawęda. Pisywał również poematy i wiersze, oparte na polskim folklorze. W 1861 roku został uwięziony przez władze carskie w Borejkowszczyźnie. Zmarł 15 września 1862 w mieście, w którym się znajdujemy. Ale to wszystko, co wiem.
Po tej skromnej wypowiedzi udaliśmy się dalej na zwiedzanie cmentarza we dwójkę, przystając również przy pokaźnym mauzoleum matki Piłsudskiego, w którym pochowano też serce Marszałka (aczkolwiek mnie bardziej interesował mózg Marszałka) i wielu żołnierzy, tych znanych i nieznanych.
Stare miasto w Wilnie i Dom Modlitwy
Gdy już uznaliśmy, że szkoda tyle życia na zmarłych, ruszyliśmy z rowerami w kierunku wileńskiego starego miasta ulicą Rasų, schodząc w dół zbocza i zatrzymując się przy Kościele Wniebowstąpienia Pańskiego przy ulicy Subačiaus, a w zasadzie przy byłym kościele. Po zakończeniu wojny w Europie nowe, komunistyczne władze przerobiły budynek na szpital i do dziś świątynia pozostaje zamknięta.
Skręciliśmy w lewo, we wspomnianą już ulicę, czy też raczej uliczkę Subačiaus. Była wąska, brukowana, brzydka, zwieńczona łukowatym przejściem i niezwykle klimatyczna.
Poprzez uliczkę szły dwa pingwiny – znaczy się siostry zakonne – które żywo dyskutowały po polsku. Tėtis pozdrowił je, po czym poprowadził mnie dalej, do eklektycznego budynku Narodowej Filharmonii z przełomu wieków XIX i XX przy ulicy Aušros Vartų, co po polsku znaczy ulica Ostrobramska. Przypięliśmy nasze rowery w dość bezpiecznym – naszym zdaniem – miejscu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zaczęły się tematy romantyczne – najpierw nad niepozorną bramą dostrzegłem tablicę pamiątkową z tekstem w dwóch językach.
Po drodze minęliśmy również Uniwersytet Wileński, gdzie Mickiewicz studiował.
Trasa ta doprowadziła nas do pomnika wielkiego księcia litewskiego Gedymina, może niezbyt ładnego, ale za to wreszcie zobaczyłem pomnik władcy z koniem, gdzie ten pierwszy nie dosiada tego drugiego. Dziad Władysława Jagiełły wskazywał nam mieczem kierunek dalszego spaceru.
Zwiedziliśmy również Plac Ratuszowy z kilkoma klasycyzującymi, monumentalnymi budowlami, w tym z katedrą.
Zobaczyliśmy też gotycki kościół Św. Anny, który podobno wpadł w oko samemu Napoleonowi.
Obok kościoła stoi pomnik Mickiewicza. Wieszcz wygląda na nim troszkę jak zakochana nastolatka, która zastanawia się, czy on kocha – czy nie kocha?
Mieliśmy też okazję zerknąć na dom, w którym żył i tworzył Kraszewski, nieco mniejsza sława polskiego romantyzmu, ale wciąż uznana w świecie polskiej literatury i sztuki.
Natomiast najmniejsze wrażenie zrobiła na mnie chyba najbardziej znana „atrakcja” Wilna, czyli Ostra Brama, rozsławiona przez Mickiewicza w Inwokacji do „Pana Tadeusza”.
W XVI-wiecznym zabytku mieści się XIX-wieczna kaplica z XVII-wiecznym obrazem Matki Boskiej, podziwiana w XXI wieku przez urodzonych w XX wieku dwóch mężczyzn. Nie powala rozmachem, za to na pewno posiada interesującą historię.
Matka Boska z obrazu jest tak bardzo przyobleczona złotem, że faktycznie wydaje się, że świeci.
– O Matko Boska – zawołałem, zasłaniając oczy, gdy odbite od złotej powłoki promienie słoneczne przejechały mi po twarzy.
Po wyjściu z Ostrej Bramy skręciliśmy ostro przez pobliską bramę i minęliśmy jeszcze dom, w którym zmarł znany już nam Syrokomla, wróciliśmy po rowery i poszliśmy dalej, w kierunku mostu nad Niemnem.
– Zjadłbyś coś? – zapytał Tėtis, ale przecież dobrze znał odpowiedź. Rozejrzał się po okolicy. Przed nami wyrósł serwis komputerowy. Przez okno dostrzegliśmy brodatego, rudego młodzieńca w grubych okularach z jeszcze grubszym trądzikiem na twarzy. Spojrzeliśmy z Tėtisem po sobie.
– On raczej nie mówi po rosyjsku – zauważyłem.
– Pójdź zapytaj go po angielsku, gdzie tu można tanio i dobrze zjeść – polecił Tėtis, a ja wszedłem do sklepu i po uprzejmym „good morning” dowiedziałem się, że dobrze trafiliśmy, bo niedaleko jest tania, ale świetna knajpa z widokiem na Niemen, że mimozami jesień się zaczyna, a przy okazji, żebyśmy zamówili chłodnik – nomen-omen – litewski.
Jak rudzielec polecił, tak też zrobiliśmy, kierując nasze kroki na Zarzecze.
Restauracja była klimatycznie urządzona w stylu litewskiego folkloru. Zamówiliśmy wspomniany chłodnik i danie na ciepło. Chłopak nie kłamał – było pysznie i tanio. W ogóle całe Zarzecze było dużo bardziej, jak to dziś byśmy powiedzieli, hipsterskie, pełne knajp i kawiarni oraz młodzieży.
Na zwiedzaniu Wilna zeszło nam się sporo i przyszedł czas na poszukanie noclegu, a w tym celu musieliśmy wyjechać z miasta, ponieważ Litwini mogliby mieć coś przeciwko rozbijaniu namiotu pod Ostrą Bramą. Nieco jednak się zapomnieliśmy w tym naszym zwiedzaniu i mogło dojść do sytuacji, że szukamy jakiegoś dzikiego poletka już w dużych ciemnościach. Ogarnęła nas trwoga, a jak trwoga – to do Boga.
Jechaliśmy sobie dość pospiesznie ulicą Liepkalnio w stronę wileńskich przedmieść, kiedy Tėtis dostrzegł Evangelikų bendruomenės maldų namai, znaczy się Ewangelicki Dom Modlitwy przy ulicy Dzūkų 105. Z jakiegoś powodu ten przybytek wpadł Tėtisowi w oko.
Zeszliśmy z rowerów i udaliśmy się ku drzwiom wejściowym budynku. Na powitanie wyszedł nam niski mężczyzna z brzuszkiem, o siwych włosach, za szerokich spodniach w kant, podciągniętych pod pępek i ciasno wkasanej koszuli o krótkich rękawach i pogniecionym kołnierzyku. Był to pastor Domu Modlitwy, Litwin polskiego pochodzenia, mówiący po polsku z litewskim akcentem oraz o polskim, lecz transliterowanym na litewski nazwisku.
Dzięki naszym miłym gębom i ciekawej historii naszej wyprawy, pastor zaproponował nam nocleg u siebie w izbie, gdzie normalnie odbywały się albo jakieś modlitwy, albo spotkania anonimowych alkoholików. Mogliśmy spędzić noc (a jak się później okazało – dwie noce) pod dachem, w suchym miejscu i skorzystać z takich dobrodziejstw cywilizacji, jak gniazdko elektryczne i prysznic, nie musieliśmy nawet szukać wolnego jeziora.
Dzięki uprzejmości duchownego mogliśmy zregenerować się przed wyruszeniem w dalszą podróż. Tuż przed wyjazdem z Wilna Tėtis zaproponował dobrowolną ofiarę na Dom Modlitwy w ramach podziękowania za nocleg (wyszło 100 litów, czyli nieco ponad 130 złotych, to dobry deal).
Dzień IV: Zamek w Trokach i kultura karaimska
Do tej pory oszczędzaliśmy się – kilkadziesiąt kilometrów w nogach, podróż pociągiem, dwa noclegi pod dachem w Wilnie, Tėtis uznał, że już wystarczy: pakujemy rowery i bierzemy dupy w Troki! Naszym następnym celem było bowiem to słynne miasteczko z zabytkowym zamkiem.
Łatwiej jednak wjechać do Wilna niż z niego wyjechać, zwłaszcza na obładowanych rowerach w kraju, w którym w tamtych czasach brakowało infrastruktury dla pedalarzy. Władowaliśmy się z samego rana na trasę szybkiego ruchu i jakoś do końca nie byliśmy pewni, czy możemy po niej jeździć? Nikt jednak na nas nie trąbił, nigdzie nie było też żadnych znaków zakazu – może nikt się po prostu nie spodziewał, że dwóch idiotów zdecyduje się wbić na trójpasmówki, po których śmigały rozpędzone samochody? Udało nam się szybko pokonać 25 kilometrów do Troków, a szczególnie przydatne okazały się nasze zamontowane na kierownicy lusterka, bo co jakiś czas zza naszych pleców nadciągały ogromne tiry.
Troki okazały się ciekawym miasteczkiem nie tylko ze względu na wybudowany przez księcia Witolda zamek, ale może nawet bardziej ze względu na zachowane w tej miejscowości ślady kultury karaimskiej, w tym dawne drewniane domy Karaimów, malowane na przeróżne kolory, oraz XVIII-wieczną karaimską kienesę, znaczy się kolejny dom modlitwy.
Poruszając się dalej ulicą Karaimską zobaczyliśmy słynny zamek, zlokalizowany na samym środku jeziora Galwe, z tego co się dowiedziałem to w dużym stopniu zrekonstruowany.
Odpoczęliśmy sobie nieco na trawce na brzegu, po czym pojechaliśmy do pobliskiej knajpy napić się piwa i zjeść kibiny, ale nie okazały się zbyt smaczne, co więcej, gdy już szliśmy przez most zamkowy, to minęliśmy po drodze jakąś karaimską starowinkę, która handlowała własnoręcznie zrobionymi kibinami za pół ceny tego, co daliśmy w knajpie i mieliśmy dwa razy pyszniejsze danie.
Wreszcie przyszedł czas na zamek, aczkolwiek tego czasu nie mieliśmy wiele, bo Troki były tylko krótkim przystankiem na naszej drodze. Zatrzymaliśmy się zatem tuż przed bramką, gdzie wymagali biletów, zwiedziliśmy główny dziedziniec i ruszyliśmy w dalszą drogę, zerkając jeszcze przez taflę jeziora na Pałac Tyszkiewiczów w Zatroczu, świecący w pełnym słońcu jak psu jajca na wiosnę.
Noclegi w stodołach i słynna litewska gościnność
Zmierzaliśmy w stronę granicy Litwy z Polską, zapuszczając się w coraz bardziej odludne i dzikie tereny, a wycieczka robiła się jeszcze ciekawsza. Przez kolejnych kilka godzin pedałowaliśmy ile sił w nogach, zatrzymując się po drodze w jakimś samotnym sklepiku, gdzie zaskoczył nas ulewny deszcz.
Gdy zbliżał się zmrok, nasz tradycyjny sygnał do szukania miejscówki na rozbicie namiotu, zjechaliśmy za samotnym drogowskazem ze szlaku, by poszukać szczęścia w pobliskiej wiosce. Rozbijanie namiotu na świeżym powietrzu było zbyt ryzykowne: namiot był malutki i zbyt słaby, by przetrwać ulewę i wichurę jednocześnie.
Wjechaliśmy do wspomnianej niewielkiej wioski, czy też raczej do trzech domków na krzyż, zebranych pod wspólną nazwą. Na miejscu przywitało nas szczekanie sympatycznego psa Husky o ciekawskiej mordce i zobaczyliśmy otwarte wrota stodoły, a w środku wystarczająca ilość miejsca nie tylko na nasz namiot, ale też na nasze rowery.
Gdy tak myszkowaliśmy przy czyimś dobytku, za nami ukazała się kobieta w średnim wieku, wyraźnie zaskoczona, a może też lekko przestraszona naszą obecnością. Nam jednak dobrze z pyska patrzyło. Z pomocą rosyjskiego i machania rękami wyjaśniliśmy, że chcielibyśmy przenocować w tej stodole, pani wyraziła zgodę, ale po chwili podrapała się po głowie i wróciła do swojej chatki. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co może chodzić, ale uznaliśmy, że wyraża zgodę na nasz nocleg, toteż rozbiliśmy nasz namiot we wnętrzu stodoły, podziurawionej jak od serii z karabinu maszynowego. Gospodyni wróciła po chwili ze swoim dzieckiem, niosąc przy okazji miskę wielgachnych, świeżutkich truskawek i serwis do kawy, znaczy się ozdobną cukiernicę i dwie filiżanki z tym czarnym napojem.
To mogła być prawdopodobnie moja pierwsza poważna kawa w życiu, jeszcze zanim uzależniłem się od niej w pierwszej pracy niecały rok później. Napój był mocny i pyszny, pamiętam go do dziś, a gościnność gospodyni była rozczulająca.
Dzień V: W stronę Druskiennik i nad Niemnem
Gdy następnego dnia wyjeżdżaliśmy z wioski, Tėtis zaszedł do domu gospodyni, by podziękować jej za gościnę, ale oczywiście nie chciała słyszeć o żadnych pieniądzach, zostawił więc jej dziecku słodycze. Tego dnia byliśmy jakieś 65 kilometrów od naszego kolejnego celu, czyli Druskiennik. Po kilkunastu kilometrach jazdy po asfalcie, skręciliśmy do lasu i gnaliśmy przed siebie po szutrze.
Bliżej południa zatrzymaliśmy się w leśnej budce z bali, żeby skonsumować wspaniały posiłek, złożony z turystycznej mielonki i kaszy kuskus – nic nie smakuje tak doskonale jak ta wysublimowana potrawa po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Jeśli zastanawiacie się, skąd mieliśmy gorącą wodę, to spieszę z wyjaśnieniem: woziliśmy ze sobą niewielką turystyczną butlę gazową, zupełnie jak litewscy podróżnicy 500 lat temu.
Mieliśmy kilka chwil na przejazd po Druskiennikach – obejrzeliśmy dokładnie z zewnątrz kościół Pw. Matki Boskiej Szkaplerznej i po kilku chwilach znaleźliśmy się nad Niemnem.
Kiedy już moje myśli opuściła cała nienawiść do monumentalnego dzieła Elizy Orzeszkowej, zapatrzyłem się w zadumie po raz kolejny na tę iście romantyczną, dziką, niezwykle wschodnią rzekę. Niemen w Druskiennikach nie nosi bowiem śladu cywilizacji i jak okiem sięgnąć porasta go zielony las.
Sto kilometrów i kolejna stodoła
Ruszyliśmy w dalszą drogę i być może dzięki kawie-siekierze, jaką dostaliśmy od litewskiej gospodyni poprzedniego dnia, gnaliśmy przed siebie niemal nie zatrzymując się po drodze. Trasa była fantastyczna, solidny szuter pośród pól, pagórków i lasów. Jechaliśmy tak szybko, że komary nie były w stanie nas dogonić – mogły siadać i korzystać z naszej krwi jedynie podczas nielicznych przystanków.
Jechaliśmy i jechaliśmy, aż wreszcie Tėtis zawołał:
– …i sto! – zatrzymaliśmy się pośrodku niczego i spojrzeliśmy na siebie z dumą, czekając na fanfary. Właśnie przejechałem za jednym razem swoje pierwsze sto kilometrów na rowerze. Po trzech sekundach radości ruszyliśmy dalej, bo fanfar nigdzie nie było, a do tego znów przyszedł czas na znalezienie noclegu.
Tej nocy również mogło padać, więc mieliśmy to na uwadze, rozglądając się za miejscem do rozbicia namiotu. Przejechaliśmy jeszcze jakieś jedenaście kilometrów i gdy tylko przy drodze pojawiła się opuszczona stodoła z jako tako zachowanym dachem uznaliśmy, że będzie to nasze schronienie.
Zatrzymaliśmy się przed wejściem i zorientowaliśmy się w sytuacji: trzeszczy wszystko dokoła, ściany i dach, gorąco, że hej. Gdzieś na górze fruwały wróble.
– Dobra, to miejsce się nada – zdecydował Tėtis, ale reszty tego, co mówił już nie usłyszałem. Rzuciłem sobie karimatę na zgromadzone wewnątrz stodoły wysuszone badyle i zasnąłem.
Dzień VI: powrót do Polski i problemy na granicy
O poranku usłyszeliśmy kroki. Ktoś, najwyraźniej jakaś większa grupa, pojawił się przy stodole. Obudziliśmy się z Tėtisem w tym samym momencie i spojrzeliśmy po sobie. W lot zrozumieliśmy, że trzeba zachować ciszę. Jeśli to jacyś miejscowi bandyci to może nie wejdą do opuszczonej stodoły, bo nie wyglądała z zewnątrz zbyt zachęcająco. Tėtis zacisnął palce wokół gazu pieprzowego, ja złapałem mocniej za długopis, by powalić przeciwnika siłą swojego pióra, i tak uzbrojeni wyczekiwaliśmy.
Kroki robiły się coraz wyraźniejsze i wreszcie usłyszeliśmy, jak ktoś mija uchylone wrota stodoły i wchodzi do wnętrza, myszkując przy naszych rowerach. Jeśli mieliśmy zginąć tej nocy na litewskiej ziemi, to postanowiliśmy zginąć godnie. Tėtis szybkim ruchem otworzył wejście do namiotu i wyskoczyliśmy na zewnątrz, gotowi do walki. Pokaźnych rozmiarów krowa spojrzała na nas jak na idiotów, obwąchała nasze sakwy i wróciła na pole do swojego stada, międląc jęzorem i odganiając się ogonem od much.
Przed siódmą rano byliśmy gotowi do wyjścia. Jak co dzień musieliśmy ubrać się w strój rowerowy, zwinąć karimaty i śpiwory, zapakować namiot i całe jego żelastwo oraz wszystkie inne przybory do sakw i założyć je na nasze bagażniki.
– Kierunek: Polska – rzekł patetycznie Tėtis, a ja raz jeszcze spojrzałem na opuszczoną stodołę, po czym pojechaliśmy w stronę Rzeczypospolitej.
Po drodze minęliśmy jeszcze wiele interesujących rzeczy. Zatrzymaliśmy się na przykład jak zwykle pośrodku niczego, by podziwiać piękny drewniany krzyż, wzniesiony w 2000 roku przez mieszkańców okolicznej wsi, z rzeźbioną w drewnie figurką w dolnej części.
Na terenach wybitnie przygranicznych dostrzegłem gospodarstwo rolne, skryte gdzieś pośród drzew, które wyglądało bardzo sielankowo i pomyślałem sobie, że chętnie pomieszkałbym w nim jakiś czas.
Ojcowie powinni ponoć pomagać synom przekraczać granice.
Mój Tėtis wziął to sobie do serca i zdecydował się na przekroczenie granicy Polski z Litwą.
Już w tamtych czasach prężnie funkcjonowała strefa Schengen, a Polska i Litwa były członkami układu, zatem na granicy nie było żadnej kontroli. Jedynie skryty w zaroślach wielki jeep litewskiej straży granicznej podkreślał w jakich okolicach się znajdujemy. Staraliśmy się jednak pedałować jak najmniej podejrzanie. Gdy tylko minęliśmy auto straży granicznej, usłyszałem głośny trzask, po czym zacząłem pedałować z prędkością światła, rower jednak stał w miejscu.
– Ups! – zawołałem do Tėtisa, który zazwyczaj jechał przodem. Zawrócił. Jedno z ogniw mojego łańcucha pękło.
– Bez paniki, bez paniki – uspokoił mnie niczym Lipski Siarę. Zsiedliśmy z rowerów, a strażnicy graniczni łypali na nas podejrzliwie. Tėtis wyciągnął mini-skrzynkę z narzędziami, gdzie znajdowało się oczywiście urządzenie do naprawiania łańcuchów.
Podziwiam to przygotowanie, ja z kolei jak kiedyś wybrałem się do Puszczy Białowieskiej z Eweliną, to byłem jedynie gotów na zjedzenie pizzy. Gdy tylko wyruszyliśmy w trasę ze stacji w Hajnówce to w okolicach centrum miasta dętka roweru mojej ukochanej zasyczała ironicznie niczym wąż-żartowniś, stawiając nas w łopotliwej sytuacji. Na szczęście szybko znaleźliśmy warsztat rowerowy, gdzie załatwiono sprawę. Strach pomyśleć, gdyby to samo stało się w samym środku puszczy.
Tėtis naprawiał łańcuch, gdy tymczasem ja zająłem się równie istotnym zajęciem, to jest dokumentacją całego procesu.
Po jakimś kwadransie byliśmy gotowi do dalszej drogi i wreszcie dotarliśmy do granicy.
Zrobiliśmy sobie sporo zdjęć przy znakach i słupkach granicznych, ja oczywiście jedną stopą stanąłem na Litwie, drugą w Polsce, po czym udaliśmy się nad pobliski zbiornik wodny chwilkę odpocząć. Dopadła mnie jakaś nostalgia. Była to dopiero moja druga podróż zagraniczna, a w czasie pierwszej byłem na tyle głupi, że nie przywiozłem ze sobą żadnej pamiątki. Schyliłem się zatem ku ziemi i podniosłem wyjątkowo krągły kamień, zabierając go ze sobą.
Tego dnia również zrobiliśmy ponad sto kilometrów.
Noc zapowiadała się parna, gorąca, osłonięta przez mgłę, zatopiona w jeziorach i księżycem srebrzona. Był to niezawodny znak, że dotarliśmy do Augustowa. Po dwóch nocach w namiotach, rozbitych we wnętrzach stodół, zdecydowaliśmy z Tėtisem, że przyszła pora na odrobinę luksusu. Przejechaliśmy przez miasto i tuż przed zmrokiem udało nam się znaleźć kemping z domkami do wynajęcia, położony tuż nad jeziorem Białym. W tamtej chwili wydawało mi się to lepsze niż pięciogwiazdkowy hotel. Wreszcie mogliśmy włączyć ogrzewanie, wyciągnąć się w łóżkach i wziąć prysznic, no i zjeść przy stole, a nie trzymając miseczki na naszych kolanach. Pozwoliliśmy sobie nawet na odrobinę szaleństwa: rozpaliliśmy ognisko i zjedliśmy kiełbaski.
Dzień VII: blisko Ełku, w ciepełku i z dala od zgiełku
Deszcz przestał padać na co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Posileni kiełbaskami, wypoczęci i czyści, byliśmy gotowi do dalszej drogi w pełnym słońcu. Mieliśmy do pokonania około 70 kilometrów do Ełku, gdzie kończyła się nasza wycieczka.
Wyjechaliśmy z Augustowa i udaliśmy się w stronę wsi Frącki, gdzie zatrzymaliśmy się chwilę nad rzeką Czarna Hańcza – podczas całej wycieczki w ogóle często zatrzymywaliśmy się nad rzekami, bo były dla nas trochę jak drogowskazy, upewniające nas, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Po pierwszym, słonecznym dniu na polskiej ziemi, dogonił nas deszcz. Bez słowa, porozumiewając się jedynie telepatycznie, zjechaliśmy z Tėtisem na pobliską wiatę przystankową, a ja zerkałem na spadające krople i myślałem, że smutno mi, Boże, że się tak brzydko zrobiło.
Deszcz jednak był niczym pierwsza miłość – intensywny i przelotny. Uzupełniliśmy elektrolity i jechaliśmy dalej. Po drodze Tėtis wpadł na świetny pomysł – jakieś 13 kilometrów od Ełku znajdował się pensjonat Stara Szkoła, prowadzony przez znajomych moich rodziców. Obiekt, zlokalizowany w malowniczych Mazurach Garbatych nad jeziorem Łaśmiady, miał bardzo ciekawą historię: ceglany budynek był niegdyś faktycznie starą szkołą, funkcjonującą w zaborze Pruskim. Właściciele natrafili na niego przez przypadek podczas wyprawy rowerowej. Został przez nich wyremontowany i udostępniony gościom. Skontaktowaliśmy się z gospodarzami i zaoferowali nam nocleg.
Nie chcieliśmy w żaden sposób wykorzystywać ich gościnności, zatem zadowoliliśmy się miejscem we wnętrzu starego kampera.
Dzień VIII: powrót do Warszawy
Następny dzień był słoneczny i niespecjalnie wymagający: zostało nam do przejechania 13 kilometrów do Ełku, skąd odjeżdżał pociąg do Warszawy.
Po drodze łapaliśmy jeszcze ostatnie kadry, coraz bardziej zakłócane przez cywilizację.
Będąc już w mieście postanowiliśmy poleżeć jeszcze w ciszy i zadumie nad jeziorem Ełckim, wspominając niezwykłe rzeczy, jakie przydarzyły się nam podczas tej wyprawy.
Ja szczególnie zapamiętałem, że:
- na Litwie łatwiej dogadać się po polsku niż po rosyjsku, bo po pierwsze wielu Litwinów mówi po polsku, a po drugie wielu ma niechęć do posługiwania się rosyjskim
- Litwini są bardzo gościnni i z chęcią udzielą noclegu strudzonym wędrowcom
- język litewski nie ma praktycznie nic wspólnego z językami słowiańskimi i to prawdziwy ewenement, że udało mu się przetrwać tyle lat
- Wilno to prawdziwa gradka dla miłośników romantyzmu
- nic nie smakuje tak dobrze jak kasza kuskus z mielonką po przejechaniu 100 kilometrów
Historia tego kamienia
Najciekawsza z tego wszystkiego jest chyba historia kamienia, który zabrałem ze sobą z granicy polsko-litewskiej na pamiątkę. Kilka dni po powrocie z wycieczki odezwała się bowiem do mnie koleżanka ze studiów, która wymyśliła, żebym poszedł z nią na koncert znajomych na juwenaliach, a przy okazji poopowiadał jej o wyprawie litewskiej. Zgodziłem się i spędziliśmy bardzo miły wieczór w Warszawie, a ja w przypływie jakiegoś natchnienia ofiarowałem koleżance kamień, który ma do dziś i który czasami oglądamy wspólnie w zaciszu naszego domu.
Zostaw komentarz