Był piękny, słoneczny dzień, co w Amsterdamie zwykle nie trwa dłużej niż piętnaście minut. Siedzieliśmy z Bardzo Dobrym Kolegą na zielonej trawce Museumplein, rozkoszując się widokiem na Rijskmuseum, Muzeum Van Gogha i Muzeum Sztuki Współczesnej i Designu. Wybiła dopiero 10:00 i mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu do spotkania z klientem.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Holandia

OPUBLIKOWANO

18 lipca 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne

Pracowałem wówczas w Korporacji, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać i tego typu zagraniczne wyjazdy do Europy Zachodniej były częste. Jedliśmy sobie kanapkę w stylu „How I Met Your Mother” i patrzyliśmy na setki ludzi i rowerów, które przemierzały Plac Muzeów w tę i z powrotem.

– Zobacz, kaczka – pokazałem Bardzo Dobremu Koledze, a kaczka zagruchała w odpowiedzi.

– He, he – odparł Dobry, gryząc kęs kanapki. – Ile mamy czasu do spotkania?

– Trzy godziny – spojrzałem na ekran telefonu, biorąc kanapkę do ręki. – Możemy spokojnie zjeść kanapkę i poczekać, aż ustanie jej działanie.

– He, he – zgodził się Dobry, rozkładając się na trawie.

Ledwo mrugnąłem i już trzeba było ruszać do siedziby klienta, która znajdowała się poza centrum Amsterdamu, nieco bliżej lotniska. Zamówiliśmy taksówkę. Podczas jazdy zastanawiałem się, czy kanapka na pewno już przestała działać? Jak to można sprawdzić? Spojrzałem na Dobrego.

– He, he – odezwał się, nie pytany.

Dotarliśmy pod biuro klienta, a ja wciąż nie byłem pewien – minęło czy nie? Trudno, po prostu nie będę się odzywał, niech Dobry zajmie się mówieniem, a ja siądę sobie w kącie, zasłonię się laptopem i będę tylko czasem kiwał głową i mruczał coś pod nosem. Zatrzymaliśmy się na recepcji, poczekaliśmy pięć minut i wreszcie nasz holenderski współpracownik zaprowadził nas do wspólnego pokoju, gdzie siedzieli pozostali pracownicy Korporacji, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać oraz co najmniej cztery osoby ze strony klienta. Postanowiłem trzymać się planu. Usiadłem za biurkiem, wyciągnąłem laptopa i skupiłem się na pracy. Po kwadransie zorientowałem się, że idzie mi nieźle. Uznałem, że wezmę nawet udział w ogólnej wesołości i gdy jeden z klientów opowiedział fantastyczny żart to roześmiałem się najgłośniej ze wszystkich, przecierając łzy, które napłynęły mi do oczu. Dawno nie słyszałem tak doskonałego dowcipu.

– Maciej – odezwał się Dobry, który siedział tuż obok mnie, gdy wciąż zanosiłem się śmiechem. – Przecież ty nie znasz holenderskiego.

– He, he – odparłem i kontynuowałem pracę.

Tak blisko, a tak daleko

Byłem w Amsterdamie ze trzy razy w podróży służbowej, zanim udałem się tam czysto turystycznie. Udało mi się sporo zwiedzić jak na ograniczony czas, którym dysponowałem. W Dzielnicy Czerwonych Latarni nawet wszedłem do jednego przybytku z wielkim neonem „Peep Show”, bo okazało się, że mają najtańszą Fantę w mieście.

W końcu, po trzech służbowych wizytach, zabrałem Ewelinę na weekend do stolicy Holandii.

– Ach! – zapiałem z zachwytu, gdy wreszcie rozładowaliśmy się w naszym pokoju hotelowym nieopodal Leidseplein, gdzie odgłosy tramwajów i dzwonków rowerowych mieszały się z darciem ryja pijanych brytyjskich turystów. – Nareszcie uda mi się zobaczyć Rijksmuseum wewnątrz! Zawsze chciałem podejść jak najbliżej „Nocnej straży”! – ucieszyłem się.

– To trzeba było pojechać dalej na północ, bliżej Muru – zażartowałaby Ewelina, ale wówczas w ogóle nie wiedzieliśmy, czym jest „Gra o Tron”, więc musiała w odpowiedzi powiedzieć coś innego, nie mniej zabawnego.

Być może są tutaj stali czytelnicy, którzy nie są moją mamą – wiecie dobrze, że jeśli coś bardzo chcę zobaczyć, to na pewno nie będzie to takie proste: w Wannsee trafiłem na jedyny dzień w roku, gdy konserwowano notatki z konferencji; w Muzeum Archeologicznym w Atenach zostało nam jakieś 10 minut na zwiedzanie, po czym wyproszono nas na zewnątrz; w Watykanie nie dość, że Kaplica Sykstyńska była nieczynna, to jeszcze zwiedzanie Bazyliki Św. Piotra przerwał nam Papież; a spektakl w Teatrze Narodowym w Budapeszcie – tego już nie da się streścić, to trzeba przeczytać. Zapewne, gdy tylko wypowiedziałem słowa „Nocna straż” to los zaczął kombinować, jakiego by tu spłatać mi figla.

Zaczęło się jednak bardzo dobrze. Zjedliśmy przepyszne śniadanie w malowniczej uliczce, przeszliśmy przez okoliczny kanał i ruszyliśmy spacerkiem w stronę Rijksmuseum.

Jeśli ktoś z was był już wcześniej w Holandii, to wiecie doskonale, że największym problemem na ulicach są pedały. Wszędzie jest ich pełno i trzeba uważać, by nieopatrznie nie dać się przejechać jakiemuś rozpędzonemu rowerzyście. Unikając rowerów niczym żaba we „Froggerze”, dotarliśmy wreszcie do kas muzeum i rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Lubię dzielić się z ludźmi różnego rodzaju zdjęciami – najchętniej tymi, które w żaden sposób nie zakłamują rzeczywistości, a jeśli chodzi o muzea to najczęściej nie da się w spokoju stanąć blisko jakiegoś słynnego dzieła i pokontemplować je, drapiąc się inteligentnie po podbródku. Do „Mleczarki” ustawiła się kolejka, jakby sprzedawała baniaki z eliksirem na sprawienie, by sąsiad miał zawsze gorzej.

„Spłoszony łabędź” tuż przed naszym przyjściem musiał być „Spokojnym łabędziem”, ale tłum z aparatami i telefonami wpłynął na jego obecny stan.

Największa jednak niespodzianka czekała nas przy „Nocnej straży”.

– To już za rogiem! – zakrzyknąłem i omijając zwiedzających niczym slalomowe tyczki wbiegłem do sali z najsłynniejszym dziełem Rembrandta do momentu wydania „I’ll Be There For You”, po czym odbiłem się od przezroczystej ściany. Rozmasowując czoło, przystanąłem na chwilę, by zorientować się w sytuacji. „Nocna straż” umieszczona była w wielkiej kabinie prysznicowej – szklana ściana otaczała ją skutecznie z każdej strony. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu najsłynniejsze dzieła często chronione są na przeróżne sposoby, ale przecież nie mogło być tak pięknie: przed dziełem Rembrandta stała ogromna, robotyczna konstrukcja, poruszająca się mechanicznie z lewej do prawej, z góry do dołu, zasłaniając co najmniej połowę obrazu i skutecznie uniemożliwiając jakąkolwiek kontemplację. Oczywiście to właśnie w tym czasie, w którym po raz pierwszy przyjechałem turystycznie do Amsterdamu, „Nocna straż” była konserwowana, aby przyszli turyści mogli cieszyć się jeszcze lepszym odbiorem tego dzieła.

Gdy w niedzielę wylatywaliśmy samolotem z potężnie zatłoczonego lotniska Schiphol, zapytałem Ewelinę czy Amsterdam się jej podobał, na co odparła:

– Bardzo, chociaż żałuję, że nigdy nie będę mogła obejrzeć tego miasta bez tłumów ludzi na ulicach.

Nie wiedzieliśmy, że już niedługo w Chinach pewien człowiek zacznie się uskarżać na wysoką temperaturę…

Globalne wirusy i podróżnicze wiarusy

W czasach pandemii nie chcieliśmy rezygnować z podróżowania, mimo że i koszty, i formalności zwiększyły się, jakby astrologowie ogłosili miesiąc kosztów i formalności. Wpadliśmy na świetny pomysł, by odwiedzić naszego przyjaciela w Utrechcie, a przy okazji zobaczyć też Hagę, bo Amsterdamu już nam (a zwłaszcza mi) wystarczyło. To był piękny wypad i na pewno jeszcze coś o nim napiszę, ale teraz przenieśmy się na Schiphol, gdzie siedzieliśmy już z Eweliną grzecznie przy naszej bramce. Gdy głos oznajmił, że nasz samolot opóźni się o kolejną godzinę, to już nawet nie chciało się nam wzdychać.

– Jak tak dalej pójdzie to odwołają ten lot – odezwałem się, a w tym momencie głos oznajmił:

– Szanowni państwo, z przykrością informujemy, że lot do Warszawy został odwołany.

Byłem zbyt zmęczony, żeby jęczeć, jak pozostali pasażerowie. Natychmiast udaliśmy się do odpowiedniego okienka, żeby dowiedzieć się, co dalej. Dość szybko dostaliśmy adres hotelu, w którym mieliśmy przenocować, oraz bilet na lot na następny dzień. Wsiedliśmy w transport i ruszyliśmy w kierunku naszego noclegu.

– Myślisz o tym, o czym ja myślę? – spojrzała na mnie Ewelina, gdy obudziliśmy się następnego ranka w hotelu, a ja oczami wyobraźni przypomniałem sobie te setki, jeśli nie tysiące zdjęć, które nie nadawały się do niczego, bo wszystko zasłaniają ludzie.

– Tak! – zgodziłem się i oboje zerwaliśmy się z hotelowego łóżka: ja pobiegłem do drzwi, a Ewelina do ekspresu z kawą. Zapadła chwila milczenia. – Dobra, najpierw kawa, a potem zwiedzimy pusty Amsterdam. Zresztą i tak głupio byłoby chodzić po mieście w samych gaciach…

Dotarliśmy pociągiem do centrum i ruszyliśmy zwiedzać.

Miasto było niewyobrażalnie puste, jak gdyby wszystkich mieszkańców zabiła globalna pandemia, a przecież globalna pandemia jedynie sprawiła, że nikt nie wychodził z domu. Coś wspaniałego.

Wszystko tylko dla nas. Żadnych pijanych Brytyjczyków, żadnych wolno idących tłumów. Dziewczyny w oknach w Dzielnicy Czerwonych Latarni robiły nam zdjęcia, bo w tym czasie musieliśmy być nie lada atrakcją turystyczną.

Po takim dość długim spacerze poprzez mosty i kanały – bardzo zgłodnieliśmy. Znałem w Amsterdamie doskonałą naleśnikarnię, z reguły jednak problem był taki, że wszystkie trzy stoliki (naleśnikarnia ma 2 metry kwadratowe powierzchni) były porezerwowane do XXIII wieku.

Ale od czego jest pandemia? Weszliśmy na górę po stromych schodach i przemiła starsza pani posadziła nas przy najlepszym stoliku, po czym raczyliśmy się przepysznymi naleśniorami.

 

Być może już nigdy w życiu nie doświadczymy czegoś podobnego. W tym przypadku słowa mogą okazać się zbyt puste, by w pełni opisać puste ulice Amsterdamu, zostawię wam zatem tłum zdjęć, pozbawionych tłumów. I życzę sobie i wam, byśmy byli w depresji jedynie pod poziomem morza!

2 powody, dla których Francuzi mnie nie lubią

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE