Dawno, dawno temu, w tamtych – jakże dziś już odległych – czasach bardzo bałem się latać. Strach był tak wielki, że w dniu wylotu trząsłem się jak galareta już w momencie pierwszego otwarcia oczu. Opuszczałem krainę przepięknych snów i zderzałem się z rzeczywistością, w której zaledwie za kilka godzin miałem wzbić się w powietrze w stalowej puszce, która przecież nie miała prawa się poruszać, skoro nie wiedziałem jak działa!
Aneglotki to opowiadania związane z dojazdem do celu podróży oraz powrotem z wycieczek. Nie znajdziesz tu wielu zdjęć, za to historie często są nie do uwierzenia!
Swój pierwszy lot samolotem odbyłem w ramach delegacji do Sztokholmu w 2013 roku. Mieliśmy lecieć w podróż służbową zaledwie na jedną noc – zapakowałem się w torbę sportową, zabierając ze sobą zmianę bielizny, kosmetyczkę i za duży garnitur po bracie. Pojawiłem się na lotnisku na cztery godziny przed wylotem. To była moja pierwsza w życiu wizyta w tzw. porcie lotniczym – poprzednią podróż zagraniczną do Niemiec dekadę wcześniej odbyłem autobusem. Od razu poczułem się przytłoczony: mnóstwo pasażerów z walizkami, ochroniarze, straż graniczna, wszędzie pełno ekranów z komunikatami, co jakiś czas kobiecy głos oznajmiał w dwóch językach, że pasażerowie są o coś proszeni, do tego ta wielka przestrzeń hali głównej. Czułem się zupełnie jak na otwarciu Złotych Tarasów, przy czym wówczas to męski głos oznajmiał mi w jednym języku, że koniecznie potrzebuje dwóch złotych.
Pierwszy raz na lotnisku
Ruszyłem do okienka z napisem „Informacja”, z torbą i duszą na ramieniu oraz moją wydrukowaną kartą pokładową w ręku. Trząsłem się jak osika, zrobiona z galarety.
– D-d-d-d-dzień d-d-d-d-dobry – przywitałem się jąkając. Odchrząknąłem, by nieco opanować swój głos. – Czy może mi pan powiedzieć – zacząłem po chwili – gdzie mam iść? – wskazałem drżącym palcem lewej ręki na dygoczącą w mojej prawej ręce kartce i widziałem, że pan z informacji przez chwilę podążał za kartką wzrokiem z lewej do prawej i z prawej do lewej, niczym kibice tenisa, wpatrujący się w piłeczkę.
– Pan pozwoli – rzekł grzecznie, biorąc karteczkę do ręki. – Mhm, lot do Sztokholmu… za cztery godziny… cóż, bramka jeszcze nie została ogłoszona, ale jeśli pan sobie życzy, to w tych stanowiskach po lewej stronie można nadać bagaż, a potem udać się do dowolnej kontroli bezpieczeństwa, podążając za strzałkami.
– A dziękuję bardzo – ukłoniłem się, odebrałem kartkę i podążając za strzałkami dostałem się do McDonalda, zjadłem cheeseburgera, po czym stwierdziłem, że muszę się pospieszyć, zostały mi tylko trzy godziny i czterdzieści minut do odlotu, na pewno wszystkie miejsca w samolocie są już zajęte i będę musiał stać całą drogę, mając baczenie na kieszonkowców.
Pierwszy raz nadaję „bagaż”
Ruszyłem w kierunku „kasy”, jak to wówczas nazywałem i ustawiłem się w kolejce z moją dużą, lecz niemal pustą torbą. Po jakimś czasie przyszła moja kolej. Położyłem kartę pokładową i dowód osobisty (wówczas świeżutki, bo chwilę wcześniej mój poprzedni dokument wpadł gdzieś w czeluści siedzeń w pociągu, kiedy jechałem do Katowic na koncert Slasha) na „ladzie”.
– Proszę położyć bagaż – poleciła pracownica obsługi. Wykonałem polecenie i dostrzegłem lekką zmarszczkę, malującą się na czole mej rozmówczyni. – Ale nie na podłodze, tutaj, na taśmie – wskazała dłonią miejsce docelowe. Położyłem mój, jak się okazało, ważący trzy kilo bagaż. Z lekkim uśmiechem, pani z obsługi owinęła naklejkę wokół rączki mojej sportowej torby, która po chwili odjechała w nieznane i zupełnie tak jak z dziecięcymi marzeniami, byłem pewien, że już nigdy jej nie zobaczę.
Miałem jeszcze trzy godziny do odlotu. Wolny od torby, mając jedynie przy sobie telefon i dokumenty oraz wygniecioną kartę pokładową, zdecydowałem się przejść przez kontrolę.
Pierwszy raz przez kontrolę bezpieczeństwa
Dygotałem tak mocno, że gdy przykładałem swoją kartę pokładową z kodem do bramki, aby wejść na teren kontroli bezpieczeństwa, czytnik nie był w stanie w ogóle zarejestrować, że na tej latającej z lewej do prawej karteczce znajduje się jakakolwiek informacja poza tą, że właściciel tejże powinien zbadać się na wczesne symptomy choroby Parkinsona. Z pomocą przyszedł mi pan ochroniarz, który zwykle siedzi niedaleko, oczywiście patrząc na mnie podejrzliwie.
W tej pełnej przestrachu epoce moje kłopoty nie kończyły się zaraz za tą bramką: kolejny akt tragedii rozpoczynał się przy kontroli bezpieczeństwa. Cóż może sobie pomyśleć człowiek, widząc personę, taką jak ja, z roztrzęsionymi nie tylko rękami, ale również nogami i głową? I to człowiek nie byle jaki, ale odpowiedzialny za bezpieczeństwo? Jest kilka opcji: w moim jelicie grubym znajdują się narkotyki; w moim bagażu staram się przemycić zestaw „Bomba dla żółtodziobów: zrób to sam”; moja złożona w kostkę piżama to tak naprawdę zmyślnie zakamuflowana broń chemiczna – przynajmniej ja bym tak pomyślał. Dlatego też często byłem (i wciąż jestem) poddawany dodatkowej kontroli, a mój bagaż przetrząsany z góry na dół. Na lotnisku w Lyonie strażnik przez kwadrans oglądał mój długopis; w Berlinie zostałem zaproszony za kotarę, gdzie tłumaczyłem się z pęku kluczy; w Liverpoolu kontroler ze zdziwieniem badał organoleptycznie mój portfel, wypełniony po brzegi kilogramem pensów – tak to już jest, moja twarz, moje emploi to „podejrzany typ” oraz „twarz, która ściąga kłopoty”.
Pierwszy boarding
Gdy już cudem udało mi się przejść kontrolę bezpieczeństwa, nie miałem pojęcia, co dalej. Ze zrozumiałych przyczyn na ekranie nie widniała informacja o moim locie. Chodziłem korytarzem z lewej do prawej, dopóki na jakieś 45 minut przed odlotem nie zauważyłem moich znajomych z pracy, którzy na mój widok zaczęli się śmiać i oczywiście zaczęli rozmawiać o katastrofach lotniczych i różnych przygodach, które spotkały ich podczas latania: a to gigantyczne turbulencje, a to powrót na lotnisko już w połowie drogi do celu, a jeden kolega zarzekał się, że jego samolot rozbił się na trasie z Sydney do Los Angeles, a on zmuszony był walczyć o życie na tropikalnej wyspie, zlokalizowanej pośrodku Oceanu Spokojnego. Wreszcie ogłoszono naszą bramkę, a chwilę później rozpoczął się proces boardingu.
Musiałem na tyle opanować dygot, by być w stanie przyłożyć swoją kartę pokładową (a wówczas zawsze ją drukowałem – dziś oczywiście jestem w pełni zdigitalizowany) do czytnika, który znajduje się przy gacie (tu oczywiście napisałem ten termin dla żartu, ja wciąż korzystam ze słowa „wyjście” lub „bramka”) – a ja czułem, że mam pełne gacie. Ręka z paszportem/dowodem osobistym (na wszelki wypadek wziąłem te dwa dokumenty, a do tego jeszcze Warszawską Kartę Miejską, Kartę Kaczkofana oraz talię kart do gry w pokera) latała mi od lewej do prawej niczym niezdecydowany wyborca. Stojący przy wyjściu pracownik linii lotniczych wyrwał mi z dłoni dokument, by porównać moją obmierzłą gębę ze zdjęcia z moją faktyczną facjatą z prawdziwego życia, delikatnie poruszając nosem (prawdopodobnie w celu wyczucia, jak bardzo jestem pijany, mimo że oczywiście nie piłem ani kropli). Wreszcie, po tych wielu dramatycznych scenach, znalazłem się w fotelu samolotu, mającego zawieźć (przelecieć?) nas do miasta docelowego.
Pierwszy raz w samolocie: przed startem
Natychmiast po zajęciu miejsca zapiąłem swój pas tak ciasno, że żołądek błagał o litość, wbiłem paznokcie w podłokietniki i zamknąłem oczy.
– Matko, co za turbulencje, ja tego nie przeżyję! – krzyknąłem w stronę kolegi z pracy, który popatrzył na mnie jak na idiotę.
– Ale jeszcze nawet boarding się nie skończył… – wyjaśnił, zajmując swoje miejsce.
Podczas lotu postanowiłem w ogóle nie korzystać z serwisu, a w szczególności płynów – zanim kubeczek z kawą dotarłby na rozkładany stolik to wszyscy współpasażerowie w promieniu dziesięciu metrów wypiliby jego zawartość poprzez swoje ubrania. Dodatkowo wiązałoby się to z wizytą w toalecie, a byłem przekonany, że wypadłbym przez znajdującą się tam dziurę.
Pierwszy start samolotu
Ciasno zapięty, z pazurami wbitymi w podłokietniki, nogami złączonymi, zamknąłem oczy i gdy samolot startował to czułem się jak Han i Chewie w Sokole Millenium, gdy wchodzili w nadświetlną – wbiło mnie w fotel, przestrzeń poza samolotem rozmyła się, w uszach słyszałem tylko hałas odrzutowych silników. Co za prędkość! Co za przeciążenia! Dopiero po chwili zorientowałem się, że wciąż kołujemy mozolnie w stronę pasa startowego. Dostałem podwójnego zawału, gdy pilot natychmiast po wyjechaniu na pas wystartował, bo przecież jak to, tak bez przygotowania, na pewno po drodze skręcimy z drogi i wjedziemy prosto w lotniskowe zabudowania.
Nikt oczywiście nie powiedział mi, że pas startowy nie jest płaski jak lustro, więc miałem wrażenie jazdy po otwockich wertepach, telepało mną jak w miejskim autobusie, a śmiejący się ze mnie koledzy i koleżanki sprawiały, że czułem się jeszcze gorzej.
– Po co oglądałem pierwsze trzy sezony „Katastrofy w przestworzach” tuż przed lotem? – pytałem sam siebie, gdy wspinaliśmy się na przelotową. Każdy dźwięk, czy to chowającego się podwozia, czy kolejne sygnały dźwiękowe dla załogi, sprawiały, że – jak w tym dowcipie – pragnąłem włożyć sobie dowód między pośladki, by ułatwić służbom ratowniczym identyfikację ciała.
Po kilku minutach, a w moim odczuciu po paru wiekach, pilot wyłączył sygnalizację „zapiąć pasy” i słychać było kilkadziesiąt rozpinających się klamr, z wyjątkiem tej jednej, mojej, która niczym maleńka wioska w Galii opierała się reszcie pasażerów, reprezentujących Imperium Romanum.
Pierwszy raz na wysokości przelotowej
Zaczynał się serwis. Ja jednak bałem się poruszyć i przez cały czas trwania lotu czytałem instrukcję bezpieczeństwa, dzięki czemu obecnie jestem w stanie powiedzieć po węgiersku z doskonałą płynnością „kamizelka ratunkowa znajduje się pod fotelem”.
Ktoś coś do mnie mówił, ale nic nie słyszałem – podczas tego pierwszego lotu, jak pewnie i wy wszyscy, oniemiałem z zachwytu, gdy przebiliśmy się przez chmury i zobaczyłem ten widok: czyste niebo, płonącą kulę słońca i do tego bielutkie obłoki, widziane z drugiej strony. Patrzyłem na chmury z góry! Po dwóch minutach zorientowałem się, że mam otwarte usta, więc zamknąłem je i przypomniałem sobie, że przecież za moment wszyscy zginiemy, gdy samolot runie na ziemię pionowo w dół.
Nic takiego oczywiście się nie stało. Lot był bardzo spokojny, odbył się bez jakichkolwiek turbulencji, nawet lądowanie przebiegło bardzo płynnie, nie licząc co chwilę zatykających się od zmian ciśnienia uszu.
Gdy razem z kolegami i koleżankami z pracy czekaliśmy na odbiór bagażu to nie rozumiałem, czemu śmieją się z mojej pustej torby sportowej. W moich oczach był to bagaż równie wielki, co ich walizki.
Największe wrażenie zrobiła na mnie szybkość tego fantastycznego środka transportu, jakim jest samolot – pokonanie tych 800-900 kilometrów (jeśli nie liczyć moich czterech godzin, spędzonych na lotnisku) zajęło nam niecałe półtorej godziny. Dojeżdżałem wówczas dłużej do pracy z mojego rodzinnego Otwocka, korzystając z pociągu, metra i tramwaju.
Kolejne razy
Dziś, niemal dekadę później, wciąż oczywiście są momenty podczas lotu, gdy przez tych kilka chwil jedzenie przewraca mi się w żołądku, ale – jak to powiedział kapitan Dariusz Kulik z kanału Turbulencja – im więcej się lata, tym lepiej znosi się pewne rzeczy.
Czasem jednak człowiek znajduje się w jakiejś sytuacji po raz pierwszy – na przykład gdy w środku nocy leci nad ciemnym morzem, samolotem buja na lewo i prawo, a mimo że wylądować mieliśmy ze trzydzieści minut wcześniej to wciąż krążymy po niebie. To jednak historia na kolejną aneglotkę.
Przeczytaj poprzednie aneglotki:
Zostaw komentarz