Wszyscy kochamy tanie loty! Po pierwsze – są tanie. Po drugie – niewiele kosztują. Po trzecie – mają niskie ceny. Po czwarte – można sporo zaoszczędzić. Po piąte – nie trzeba wydawać na nie wiele pieniędzy. Po szóste – są niedrogie. Po siódme – są one wydatkiem umiarkowanym. Po ósme – należność za nie jest niezwykle skromna. Po dziewiąte – nakład pieniężny, który przeznaczamy na ten typ podróży, nie powinien nadszarpnąć naszych portfeli. I wreszcie, po dziesiąte – tego rodzaju ekspens jest znikomym ledwie obciążeniem naszego stanu posiadania.

AUTOR

Maciek Samul

KATEGORIA

Aneglotki

OPUBLIKOWANO

15 listopada 2022

INSTAGRAM

opowiadania_podrozne
  • Aneglotki to opowiadania związane z dojazdem do celu podróży oraz powrotem z wycieczek. Nie znajdziesz tu wielu zdjęć, za to historie często są nie do uwierzenia!

Oda do cebuli

Powodów, jak widać, jest naprawdę wiele. Fakt, jest też druga strona medalu: tanie linie to również darmowy bagaż, do którego zmieścimy maksymalnie jedną skarpetkę, opłata za miejsca koło siebie, a także inne wątpliwe udogodnienia, jak na przykład konieczność odprawy do dwóch godzin przed lotem (o czym boleśnie się przekonaliśmy, lecąc na Majorkę).

Niech jednak pierwszy rzuci kamień ten, który po opuszczeniu samolotu linii Ryanair nie zaklął szpetnie: „Niech to dunder świśnie! Nigdy więcej nie lecę z Ryanairem!”, a gdy tylko irlandzka firma wrzuca bezpośrednie połączenie do ciepłych krajów za 7 złotych od osoby, to natychmiast zawija kiece i leci. Tak też oczywiście było z nami.

Znudzony ciągłym chodzeniem w te same miejsca, bo gdzie indziej miałbym być, czułem, że moja głowa domagała się czegoś nowego. Leżąca w szafie mapa zdrapka miała już dziury po entym zdrapywaniu Hiszpanii czy Włoch, a na samą myśl o podróży na południe Europy dostawałem torsji, apopleksji i epilepsji. Wtedy właśnie wjechał Ryanair, cały na biało-niebiesko-żółto, grając na swej harfie słodką melodię „Ody do cebuli”:

– Och, jak tanie są bilety do Holandii, och, jak tanie są bilety z Belgii do Polski! – rozległa się syrenia pieśń, więc nie mogliśmy się powstrzymać. Nie przywiązani do masztu naszej łodzi i znajdując dobry pretekst w postaci koncertu Gregory’ego Alana Isakova w Utrechcie, nabyliśmy bilety drogą kupna, ciesząc się na myśl, że wydaliśmy na nie ledwie kilkaset złotych.

Jednak tak jak w przypadku zniżki na telewizor z 5 tys. na 2 tys. nie oszczędzamy 3 tys., tylko wydajemy dwa kafle, tak i tutaj był pewien haczyk i to niejeden.

Daleko tak daleko, daleko tak

Przeskoczmy zatem do przedostatniego dnia naszego dwutygodniowego pobytu w krajach Benebezluksu.

Siedzieliśmy sobie z Eweliną w Brukseli w miejscu, zwanym La Pharmacie Anglaise, gdzie serwują drinki w atmosferze apteki sprzed dwustu lat. Wiecie, zakurzone medykamenty, pożółkłe recepty, zwierzęta w formalinie, te klimaty.

Nasze bagaże leżały sobie bezpiecznie na brukselskim dworcu centralnym, a dokładniej to w dworcowych skrytkach. Z początku mieliśmy brać tylko darmowy bagaż podręczny, ale z racji tego, że w Ryanairze ma on gabaryt pudełka na buty Calineczki, zdecydowaliśmy się dokupić priorytetowe wejście na pokład dla jednej osoby (a co za tym idzie – również dodatkowy bagaż). Do ceny biletu zatem doszła cena dodatkowego bagażu w dwie strony, czyli ok. 300 złotych.

Jak to zwykle z tanimi liniami bywa, są tanie nie bez przyczyny. Oszczędza się wtedy na wszystkim – oczywiście kosztem komfortu pasażerów. Na dworze burza hula i wieje, wieje wiatr, a ci podróżujący, którzy zapłacili więcej za priorytetowe wejście na pokład, stoją sobie na zewnątrz, marzną, mokną i czekają, aż cała reszta również przejdzie proces boardingu. Potem cała wesoła gromada albo ładuje się do autobusu, albo po prostu idzie piechotą w stronę samolotu.

Wojażując tanimi liniami, rzadko mamy możliwość podróżowania przez główne lotnisko, skąd do centrum miasta dotrzemy w jakieś 20 minut transportem publicznym. Zazwyczaj terminal zlokalizowany jest za siedmioma górami, za siedmioma lasami, a jakiś żartowniś nadaje mu nazwę najbliższego dużego miasta. Najśmieszniej jest oczywiście w centralnej Polsce, gdzie lotnisko Warszawa-Modlin nie znajduje się ani w Warszawie, ani w Modlinie, a dojazd do stolicy to albo gigantyczny wydatek na taksówkę, albo średni wydatek na bezpośredni prywatny autobus, albo podróż transportem publicznym, czyli najpierw autobus miejski, potem przesiadka na dworcu w Modlinie, gdzie wraz z całym bagażem trzeba jeszcze wspiąć się na wznoszącą się ponad torami kładką.

W Brukseli jest z tym bardzo podobnie.

To takie proste, że aż trudne

Lotnisko Bruksela-Charleroi nie znajduje się w Brukseli, tylko w miasteczku Charleroi – oczywiście na obrzeżach jego obrzeży, a co za tym idzie – trzeba do niego dojechać. I nie jest to proste.

Wróćmy zatem do naszej dwójki, mającej za sobą dwa tygodnie pobytu w Holandii i Belgii, obecnie dokonującej konsumpcji w La Pharmacie Anglaise w Brukseli. Udaliśmy się na dworzec centralny po nasze bagaże (tu dodatkowy koszt kilkunastu euro za ich przechowanie).

Tanie loty nie odbywają się oczywiście o ludzkich porach, bo przecież są tanie: wylatujemy albo bladym świtem, albo jeszcze przed wschodem słońca, albo lądujemy w środku nocy, kiedy nawet całodobowe sklepy są zamknięte, a do najbliższego miasta dojeżdża tylko jedna taksówka, kursująca co cztery dni.

Nasz lot startował zatem o szóstej rano. Ewelina znalazła budżetowy hotel, oddalony o 900 metrów od terminalu, żebyśmy nie musieli zrywać się o nie wiadomo jakiej porze (nocleg to kolejny wydatek kilkuset złotych, chociaż wybraliśmy ultra, ultra budżetowy hotel – o czym za momencik).

Sprawdziłem na Mapach Google’a dojazd do naszego hotelu – z dworca centralnego w Brukseli mieliśmy udać się na dworzec południowy, a tam mieliśmy przesiąść się w autobus, który zawiózłby nas bezpośrednio na lotnisko w Charleroi (czyli również w okolice hotelu). Proste, prawda? Otóż nie do końca, co się zaraz wyjaśni.

Pełen optymizmu zbliżyłem się do automatu biletowego, wybrałem stację docelową i uprzejma maszyna poinstruowała mnie, że na tym bilecie mogę przejechać całą trasę, zarówno część szynową, jak i drogową (kolejny koszt – około 40 euro).

Podążyliśmy zatem na jeden z peronów, by dojechać z centralnego dworca w Brukseli na jego południowego kolegę, gdzie mieliśmy złapać autobus. Mieliśmy jakieś 15 minut zapasu, więc wydawałoby się, że nie będzie najmniejszych problemów. Szybciutko pokonaliśmy jedną stację i na Brukseli Południowej ruszyliśmy przez halę główną na zewnątrz w kierunku przystanku autobusowego. Powitał nas zapach moczu zmieszany z jeszcze gorszym zapachem moczu i towarzyszył nam przez całą drogę na przystanek. Tam dostrzegliśmy zieloną bryłę pojazdu, który – zgodnie z instrukcjami od Google’a – miał nas zwieźć bezpośrednio pod terminal lotniska.

Już ładowałem walizkę do środka, już rozsiadałem się wygodnie w swoim siedzeniu, gdy kierowca poprosił nas o bilet. Pokazaliśmy mu to, co mieliśmy, na co ten poinstruował nas, że to nie na ten środek transportu, bo to jest prywatna linia, obsługująca trasę do Charleroi i koszt biletu to 40 euro od osoby.

Wróciliśmy – objuczeni – na halę dworca i postanowiliśmy zasięgnąć języka w punkcie informacji turystycznej. Ewelina wypatrzyła symbol „i” oraz strzałkę, za którymi to drogowskazami podążyliśmy, znajdując się w małej sali, gdzie zapytaliśmy pracownicę kolei o to, jak na naszych biletach możemy dotrzeć na lotnisko w Charleroi. Okazało się, że najpierw musimy dojechać do samego Charleroi, a stamtąd dopiero autobusem komunikacji miejskiej przedostać się na lotnisko. Oznaczało to, że zamiast udać się bezpośrednio z Brukseli na zlokalizowany na północy Charleroi port lotniczy o tej samej nazwie, najpierw mieliśmy pojechać na dworzec główny w tymże mieście, a stamtąd dopiero wsiąść w autobus.

W międzyczasie odjechał nam pociąg, więc mieliśmy jakąś godzinę do następnego. Nie w smak było nam spacerowanie przez pachnące złotym deszczem chodniki. Usiedliśmy na hali głównej dworca. Skorzystałem z okazji i zamówiłem kawę w jedynej otwartej kawiarni, którą był Starbucks i z kubeczkiem (kolejny koszt, a kawa w Belgii jest droższa niż w Polsce), na którym barista napisał „Mathy”, usiadłem z ukochaną przy stoliku, starając się jakoś zabić czas.

Pizzza prosto z automatu

Wreszcie wybiła godzina odjazdu. Poszliśmy na peron o numerze 21, na który wjeżdżało się schodami, prowadzącymi na peron o numerze 20. Spędziliśmy kolejną godzinę w pociągu.

Na dworcu w Charleroi mieliśmy jakieś 10 minut na przemieszczenie się na zlokalizowany tuż obok terminal autobusowy, skąd linia A kursowała już bezpośrednio do portu lotniczego. Oczywiście w zamyśle. Gdy opuściliśmy halę główną dworca, przywitały nas ruiny. I to nie te kapitalne ruiny, jak w Rzymie na Forum Romanum czy w Kazimierzu Dolnym na wzgórzu – po prostu miasto burzyło jakieś zbędne budynki i dworzec otaczało istne gruzowisko. Prowizoryczny parkan tworzył korytarze, niczym światła w piosence Natalii Nykiel. Nigdzie nie było choćby najmniejszej informacji o tym, w którym kierunku udać się na transport w stronę lotniska. Zamiast zatem po kilku minutach znaleźć się na przystanku autobusowym, kluczyliśmy pomiędzy stalową siatką (objuczeni) to w lewo, to w prawo, w górę i w dół niczym goście na typowym polskim weselu. Gdy wreszcie dotarliśmy na wskazany przystanek – była już prawie dziesiąta wieczorem. Następny autobus na lotnisko miał przyjechać za 30 minut.

Trwało to dłużej niż 30 minut, ale po tym, jak minęły nas ze dwa autobusy do miasta „Pas en service” nasz pojazd wreszcie przyjechał. Zapakowaliśmy się do środka i gnaliśmy poprzez belgijską autostradę jako nieliczni pasażerowie. Wreszcie auto zatrzymało się przed terminalem lotniska.

– Na szczęście od hotelu dzieli nas jedynie 10 minut spaceru – zauważyłem, patrząc na mapy Google’a. – Musimy tylko dojść do tej ulicy – pokazałem Ewelinie telefon.

„Tylko” okazało się jednak eufemizmem – każde możliwe dojście do wspomnianej ulicy było w jakiś sposób zablokowane. A to przez parkan, a to przez budynki, a to przez parking, a to przez autobus, jadący w stronę Berlina, a to przez postój taksówek. Staraliśmy się jakoś przejść podziemiami, ale na próżno. Wróciliśmy windą do budynku terminala.

– Może zapytaj na informacji – zaproponowała Ewelina. Zostawiłem zatem bagaże przy ukochanej i ruszyłem do środka, gdzie pani ochroniarz wskazała mi ręką kierunek, w którym miałem się udać.

– Ja chciałem tylko udać się do informacji – wyjaśniłem.

– To wystarczy, że przejdzie pan przez kontrolę bezpieczeństwa – odparła. Jakoś nie uśmiechało mi się zdejmować płaszcz, zegarek, wyciągać pasek i ściągać buty przed obcym facetem, jedynie po to, by zapytać, jak dotrzeć do naszego hotelu, wiedząc, że następnego dnia i tak nie zadzwoni zapytać „co słychać?”.

– A może pani wie, jak dojść do hotelu Ibis, który jest tuż obok lotniska? – złapałem się ostatniej deski ratunku i dostałem nią natychmiast w twarz, czując w ustach posmak drzazg:

– Ja to w ogóle nie jestem z tych stron – pani ochroniarz rozłożyła ręce.

Wróciłem do Eweliny, która już z mojej miny wywnioskowała, co się święci. Straciliśmy jakieś pół godziny, marznęliśmy, a plecy oblały nas od naszych wypchanych po brzegi bagaży (zastanawiałem się nawet, czy zabranie ze sobą kompletnej dyskografii Beatlesów na płytach winylowych było dobrym pomysłem). Zrezygnowani, podeszliśmy do roześmianych taksówkarzy i zapytaliśmy, za ile zawiozą nas do hotelu. Do ceny biletu lotniczego doszło kolejnych 10 euro.

Gdy tak jechaliśmy w milczeniu w kierunku hotelu, zorientowaliśmy się, że po pierwsze z lotniska nie ma wyjścia dla pieszych, a po drugie nie ma infrastruktury, poprzez którą można by było udać się piechotą do miejsca naszego noclegu. Z 950 metrów według map Google’a, zrobiły się trzy kilometry, a taksówka pokonała po drodze chyba ze sto zakrętów. Wreszcie zatrzymaliśmy się pod drzwiami hotelu Ibis.

Jak to zwykle w okolicach tanich lotnisk bywa, ciężko o jakąkolwiek infrastrukturę. Byliśmy głodni i nie mieliśmy ochoty jedynie na batonika z automatu. Po zostawieniu bagaży w naszym klaustrofobicznym pokoju (gdzie drzwi od kabiny prysznicowej służyły również za drzwi do łazienki) wyszliśmy na zewnątrz i zdecydowaliśmy się na zakup pizzy w pizzomacie, która okazała się zaskakująco smaczna (ale kosztowała 12 euro). Obejrzeliśmy jeszcze finał francuskiego „Tańca z gwiazdami” i poszliśmy spać.

Powtarzam setny raz: nigdy więcej!

Następnego dnia wstaliśmy o 4:30. Umyliśmy to, co trzeba, po czym zeszliśmy na dół, gdzie miała czekać na nas taksówka. Faktycznie, czekała, ale nie tylko na nas, bo z nami zabrało się jeszcze dwoje innych pasażerów (znów trzeba było zapłacić 10 euro).

Ewelina przespała cały lot, a ja oglądałem jakiś hiszpański serial. Po wylądowaniu w Łodzi (na szczęście lądowaliśmy na głównym, zlokalizowanym blisko tego miasta lotnisku) musieliśmy jeszcze zorganizować transport do Warszawy i naszło nas na wynajem samochodu (to dodatkowe 180 złotych).

Po tych wszystkich przejściach dotarło do nas, że tanie loty mają więcej ukrytych kosztów niż kredyt hipoteczny: dodatkowy nocleg, transport do Charleroi, przesiadka na autobus, dwa razy taksówka, dodatkowy bagaż podręczny, jedzenie w środku nocy, wynajem samochodu…

– Niech to dunder świśnie! Już nigdy więcej nie lecę Ryanairem! – powiedziała Ewelina i oboje natychmiast zrozumieliśmy, że to nieprawda.

PRZECZYTAJ OPOWIADANIE